środa, 30 grudnia 2015

Zupełnie bez związku z końcem roku - alimenciarz



  Wczoraj trafiła mi się lektura artykuliku, który bulwersuje nawet nie dlatego, że w Wyborczej, i nie dlatego, że po części związany z polityką, ale przede wszystkim dlatego, że porusza sprawy obyczajowe i to te, które naprawdę trudno uznać za błahe.

  W największym skrócie. Znany redaktor J. Żakowski wziął w obronę kontrowersyjną postać M. Kijowskiego, w temacie niezapłaconych przez niego alimentów. Zrobił mu tym niedźwiedzią przysługę, inaczej, w sposób w jakim słoń porusza się w składzie porcelany chciał alimenciarza obronić. Powiedział, że dla wyższej konieczności, jaką jest obrona demokracji, rodzina musi cierpieć (sic!). Spotkała go natychmiastowa reakcja ze strony znanej feministki P. Młynarskiej, która wyraziła się, że chce się jej rzygać, bo męskim psim obowiązkiem jest płacić na dzieci. Przyznam, że mocne, choć jak dla mnie, nawet za mocne.

  Trudno mi będzie wyzbyć się męskiej solidarności w ocenie tej pyskówki, choć będę się starał na ile to możliwe. Zacznę od tego, że nic nie jest w tym naszym pieskim życiu (to w temacie psiego obowiązku) jednoznacznie białe i czarne, więc taka ocena, zarówno ze strony Żakowskiego jak i Młynarskiej, jest zbyt daleko idącym uproszczeniem. Warto mieć świadomość faktu, że zaległości Kijowskiego w płaceniu alimentów zaczęły się trzy lata wstecz, a obroną demokracji zajął się przed niespełna dwoma miesiącami. Tym samym argument Żakowskiego jest kompletnie bez sensu. Rzekłbym: czysta donkiszoteria, poplątanie z pomieszaniem i niezrozumienie problemu.

  Ale i Pani Młynarska ma tylko odrobinę racji. Bo rzyganie z reguły przynosi ulgę, a ona z powodu alimenciarzy nigdy ulgi nie dozna. Rzecz właśnie w samych alimentach. Kijowskiemu zasądzono je w dość wysokiej kwocie, gdy dobrze zarabiał. Gdy pracę stracił, sąd, mimo próśb, nie zamierzał mu tych alimentów obniżyć. A jak to jest w normalnej rodzinie? Gdy zarobki są wysokie, wszyscy żyją dobrze i dostatnio, gdy źródełko mamony wyschnie, wszyscy solidarnie muszą się ograniczać i żaden sąd nie nakaże facetowi płacić z tego powodu alimentów wyrównawczych. Młynarska powinna być świadoma, że zaległości Kijowskiego nie wzięły się z jego niechęci do płacenia w ogóle, on po prostu nie wydolił. Ja na jego miejscu też bym nie podołał. Młynarska dodaje, że należy dzielić obowiązek opieki nad dziećmi z kobietami „które urodziły je z waszej spermy”. Z jej wypowiedzi wynika, że to dzielenie obowiązku spoczywa wyłącznie na barkach mężczyzny. Chciałbym jej uzmysłowić, że do stworzenia dzieci nie wystarczy sama sperma. Potrzebne są również jajeczka, które ta sperma zapłodni. Innymi słowy, poza przypadkami przypadkowej ciąży, do tanga potrzeba dwojga świadomych tego, co robią, tancerzy.

  I już ostatnia refleksja. Dopóki M. Kijowski nie zajmował się polityką, nikogo jego sprawy alimentacyjne nie obchodziły. Borykał się z nimi sam, a sądy były nieczułe na jego problemy. Teraz, gdy stanął w obronie szeroko pojętej demokracji, zrobiło się wokół tych alimentów strasznie głośno. To jest  znamienne dla naszych czasów, na każdego przeciwnika zawsze można znaleźć haka.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Dwa cytaty



  Pozwolicie moi Czytelnicy na małą zabawę w stylu: kto to powiedział? Oto dwa cytaty, bardzo zbieżne w treści i wybrane przeze mnie celowo.

„Jeśli naród (...) ma powstrzymać rozkład, który zagraża Europie, nie wolno mu popełniać błędów (...) i pozwalać na tworzenie wrogów Boga i świata, ale musi rozpoznać najbardziej niebezpiecznych przeciwników, tak aby przeciwstawić im całą swoją skoncentrowaną siłę.” – tu wykropkowałem te fragmenty, które za bardzo ułatwiłyby rozpoznanie autora.

„(...) mocnego głosu chrześcijan potrzeba nie tylko na Starym Kontynencie. Powinien być on słyszalny wszędzie tam, gdzie chrześcijanie są atakowani z powodu swojej wiary. Niestety, jedno nie zmienia się od lat: w różnych częściach świata systematycznie ograniczana jest wolność sumienia.”

  Teraz kilka różnych nazwisk, i czasowo, i funkcjonalnie, wśród których jest dwóch autorów tych cytatów:
Tadeusz Rydzyk
Jan Paweł II
Jarosław Kaczyński
George Bush
Andrzej Duda
Francisco Franco
Lech Wałesa
Adolf Hitler
Józef Stalin

  Zanim sam odpowiem, spróbujcie na zasadzie skojarzeń ustalić sami. Na ten czas, drobna dygresja. Ewidentnie wynika z tych przekazów, że wrogiem Boga jest ateizm. W moim odczuciu raczej inna religia, ale nie będę się sprzeczał. Coś pewnie jest w tym na rzeczy, bo ten światopogląd istnienie Boga neguje i staje w opozycji do wiary. Pytanie, czy naprawdę warto się ateizmu obawiać? Pomijam reżimy komunistyczne, gdzie ten jest narzucany niejako z urzędu, ale te twory państwowe, szczególnie w Europie, przegrały. Do tego trzeba dodać, że odsetek prawdziwych ateistów, nawet w zlaicyzowanym świecie, nie przekracza 3 – 5 procent. Rodzi się więc pytanie: czy jest się czego bać i szukać wcale nie odwiecznego, ale bardzo potrzebnego wroga? Twierdzę, że tak, ale nie ateizmu, lecz wszystkich religii świata razem wziętych.

  Czas na wyjaśnienie zagadki. Autorem pierwszego cytatu jest Adolf Hitler i pochodzi on z ze znanej książki „Mein Kampf”. Autorem drugiego..., Andrzej Duda, za http://www.fronda.pl/a/prezydent-duda-potrzeba-mocnego-glosu-chrzescijan,62970.html


sobota, 26 grudnia 2015

Anioły



  Anioł to jedna z duchowych postaci religii monoteistycznych, ulubiona postać dziecięcej wiary, a modlitwa do niego była jedną z trzech pierwszych, obok Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario, którą nauczyłem się na pamięć. Dobry duch, wysłannik Boga i stróż moich poczynań.

  Oto fragmenty z niemal pracy doktorskiej na temat aniołów: „Według nauki Kościoła aniołowie to czyste duchy, nie posiadające ciała. Mogą przybierać ludzką postać i oznaczają się cechami, które znamy. Są niebiańsko piękni, mają rozum, czyli myślą, wiedzą i pamiętają. Mają wolną wolę, ale znacznie silniejszą od ludzkiej. Są ponadto obdarzeni mocą i władzą, niedostępną człowiekowi, (...) Często przypisuje im się nadprzyrodzoną moc, ale nie mogą jednak ingerować w ludzkie myśli czy działania. Mogą jednak porozumiewać się z ludźmi czy z nimi współdziałać. Nie można określać ich względem płci, choć najczęściej ukazują się nam jako młodzi mężczyźni.”* Warto też zaznajomić się z jeszcze jednym fragmentem tej pracy: „Pierwsi w hierarchii są Serafini, Cherubini i Trony. Śpiewają oni nieustannie hymn uwielbienia Boga, trwając w wiecznym żarze miłości do Najwyższego. Posiadają sześć par skrzydeł, zakrywających ich twarze i nagość swych nóg. (...) Kolejny zastęp kontempluje Boga na niższym poziomie. Posiada on wiedzę o Bogu, jego dokonaniach i tajemnicy wcielenia Chrystusa. Cieszą się oni wolnością, niezależnością i męstwem w naśladowaniu boskich cech. Tworzą go Panowania, Moce i Władze. Ostatni zastęp stanowią aniołowie niższego rzędu, pełniący rolę specjalnych wysłanników, pośredników i zwiastunów. Zwierzchności, archaniołowie i aniołowie otrzymują przywilej pierwotnego poznania Bożych planów i oznajmiania Woli Boga społeczności ludzkiej.”

  Ja naprawdę podziwiam tę wiedzę, bo zastanawiałem się skąd jest czerpana. Owszem, aniołowie występują w Piśmie Świętym, ale nie w takim ujęciu jak przedstawia to powyższy opis. W końcu znalazłem autora tych rewelacji, który podobno widział naocznie te zastępy, dzięki czemu mógł je dokładnie opisać. To niejaki Pseudo-Dionizy Areopagita, prawdopodobnie mnich z przełomu V i VI wieku. Kościół długo nie chciał uznać tych wizji, ale w końcu uległ pokusie i przyjął całą tę angelologię za prawdziwą. Jest problem z chronologią, ale kto by się tym dziś przejmował.

  Jak dla mnie, anioły stały się pierwszymi postaciami, po Świętym Mikołaju, w których istnienie zacząłem powątpiewać. Jaki tam z niego stróż, skoro stale przydarzały mi się przykre wypadki? I jakoś nie spełniał się w roli posłańca, pośrednika między mną a Bogiem. Widać leniwy był, albo mało przebojowy. Trochę tłumaczył go tłok tych aniołów, bo przecież każdy ma podobno własnego, a przy tym kompletnie anonimowego, bo jak się dowiedziałem, z imienia znamy tylko trzech. Z tym moim musiało być źle, bo wśród nich istnieje kastowość, zwana dla zmyłki hierarchią, i widać mnie trafił się ten najniżej w tej hierarchii stojący. Dowiedziałem się też, że jego rolą jest zwiastowanie najpiękniejszych darów: uwolnienia od śmierci, zbawienia i życia wiecznego. Trochę to dziwne, gdyż te najpiękniejsze dary obwieszczał mi katecheta na lekcji religii. Widać te dary są szczególnej wagi, skoro taką radosną nowinę trzeba dublować, przy czym warto zaznaczyć, że jeszcze nigdy nie miałem szczęścia żadnego anioła spotkać.

  W ikonografii to postać bezpłciowa, ubrana w białą suknię, często ze skrzydłami, też białymi. Ten kolor nie jest bez znaczenia, gdyż po pierwsze, odróżnia te dobre anioły od czarnych złych aniołów, po drugie, symbolicznie utarło się kojarzyć biel z dobrem a czerń ze złem. Trochę to złudne i... zalatujące rasizmem, ale nie będę wnikał. Bardziej zastanawia mnie ta bezpłciowość. No bo gdy słyszę, że ktoś pokochał dziewczynę cudną jak anioł, to od razu mi się to dziwnie kojarzy. Rozumiem, można kochać heteroseksualnie, homoseksualnie, ale jak nazwać miłość do bezpłciowej postaci? Podobnie, gdy ktoś określa żonę: „Anioł, nie kobieta” to nie jestem pewien czy ją chwali czy gani? W dodatku we wspomnianej ikonografii anioły mają z reguły rysy męskie...

  Wróćmy jednak do tych niematerialnych aniołów. Chyba jestem upośledzony, bo jak wspomniałem, jeszcze żaden mi się nie ukazał, ani nawet nie próbował ze mną porozmawiać. Zresztą szczerze, to nawet gdy wierzyłem, nie bardzo mogłem zrozumieć po co? Modliłem się bezpośrednio do Boga, a podobno Bóg i tak wszystko o mnie wiedział, bez potrzeby pośrednictwa aniołów. W dodatku ta hierarchia i wynikająca z niej powinność skutecznie zniechęciły mnie do wiecznej szczęśliwości w Niebie. Bo gdybym tak i ja musiał nieustannie śpiewać „hymny uwielbienia Boga, trwając w wiecznym żarze miłości do Najwyższego”, to naprawdę nie wiem, czy to nie byłoby to samo, co wieczne smażenie się w ogniu piekielnym. Tym bardziej, że wrzaski i jęki wychodzą mi zdecydowanie lepiej niż śpiew.

  Już bardziej poważnie. Od zarania dziejów ludzkości, towarzyszyła nam pogańska wiara w różne duchy, duszki, skrzaty, strzygi, gnomy itp., itd. Religie monoteistyczne siłą rzeczy te postacie odrzucały, ale widać powstała luka, którą trzeba było czymś wypełnić, więc powołano, i te dobre anioły, i te upadłe. Szczególnie te drugie miały niebagatelne znaczenie, bo czymś trzeba było usprawiedliwić wszechobecne zło (nie tylko wśród ludzi), a którego twórcą nie mógł być przecież dobry Bóg. Stąd pewnie bardziej rozbudowana jest pokrewna nauka, zwana demonologią... 

* - http://www.fronda.pl/a/jak-prawidlowo-rozmawiac-z-dziecmi-o-aniolach,62844.html

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Jak tu żyć bez świąt


  Nie było problemu, dopóki byłem wierzącym, choć jak to opisałem w poprzednim felietoniku, za nimi nie przepadałem. Później już było gorzej. Strasznie się to wszystko kłóciło z moim nowym światopoglądem. Rzecz w tym, że tylko ja go zmieniłem, reszta rodziny nie. Zapewniam, że ta cała świąteczna tradycja rodziła niekomfortową dla mnie sytuację. Wszyscy modlą się przed wigilijną wieczerzą, ja nie, bo hipokryzji nie lubię i nawet udawać modlitwy nie potrafiłem. Owszem kolędy już śpiewałem, gdyż niektóre mi się nawet podobają. Z polskich „Cicha noc”, „Przybieżeli do Betlejem pasterze”, ale ulubioną jest „O Tannenbaum” i tu wyjaśnię, że choć dziś uznawana jest za niemiecką, jej pierwowzorem jest śląska pieśń o jodełkach z XVI wieku.



  Na pasterki też chodziłem, bo przecież tym nikomu nie ubliżałem. Wbrew opisowi z poprzedniej notki, lubię czasami pójść do kościoła by poczuć tę atmosferę doniosłości i skupienia, choć ma to dla mnie zupełnie inny wymiar niż dla wierzących. I wszystko byłoby w porządku, gdyby ta moja niewiara innym nie przeszkadzała. Pierwszym był mój ojciec, już w podeszłym wieku, który mi zarzucił, że ateista nie powinien obchodzić świąt katolickich. Starszy człowiek, w dodatku ojciec, więc i w polemikę nie wchodziłem, co on odebrał jako moją słabość i dokuczał coraz bardziej. W końcu, któregoś roku nie pojechałem na tradycyjne, rodzinne spotkanie, co niemal zerwaniem wszelkich kontaktów się nie skończyło. Ojciec zmarł, o problemie można by zapomnieć. Nie do końca, bo na jego miejsce pojawili się inni. Już nie tylko w rodzinie. I na to w końcu znalazłem sposób, biorąc wszystkie możliwe dyżury w pracy w okresie świątecznym. Koledzy byli zadowoleni, a ja unikałem zarzutów o hipokryzję. 

  Tyle, że w końcu i praca zawodowa się skończyła, a w mediach coraz więcej zarzutów o to samo. Dziś mam totalny spokój. Na świąteczną wyżerkę do nikogo nie jeżdżę, żadnych tam choinek nie stroję, księdza po kolędzie nie przyjmuję i z tego powodu nie spotkał mnie żaden ostracyzm, choć mieszkam sobie w małej wsi, gdzie taka postawa musi być widoczna. Jedyny problem, zresztą drobny, to pozamykane sklepy i nudne jak flaki z olejem programy telewizyjne. Bo te święta wręcz wpycha się mi na siłę. Ale spokojnie, zawsze sobie robię świąteczny prezent – kilka dobrych książek, które nic wspólnego ze świętami nie mają.

  Śmieszą mnie te zarzuty, że ateiści są nieuprawnieni do obchodzenia tych świąt. Tylko jakie mają wyjście, skoro na około wszyscy świętują i do tych świąt wręcz zmuszają? Jak oderwać się od rodziny, która w świętach widzi radość i wzniosłość – uciec od niej na ten czas? Nie kupować prezentów? Ostentacyjnie nie brać udziału w wigilijnej wieczerzy? A może zabronić rodzinie obchodzenia świąt, bo obrażają moje niereligijne uczucia? Ktoś może pomyśleć, że to straszne być samotnym w ten dzień i nie cieszyć się tymi świętami. Otóż wykrzyczę wszystkim wierzącym niedowiarkom: nie!!! Nie mam z tym najmniejszych problemów, nie popadam w żaden smutek, nie dopada mnie żadna depresja z tego powodu i nie ogarnia mnie żadne uczucie złości na innych, którym te dni sprawiają radość. Tak samo w te dni się raduję, jak zresztą każdego innego dnia w roku, między innymi z tego powodu, że budzę się o poranku i kładę się spać wieczorem w miarę zadowolony z faktu, że dane mi było ten dzień przeżyć.

  Już na koniec okazjonalny wierszyk:

W dzień Bożego Narodzenia
radość wszelkiego stworzenia.
Ale mnie tymi słowami
nikt nie zdoła otumanić.
Kiedy do świąt dni już kilka,
człowiek ma w sobie coś z wilka.

Indyk smutny coraz częściej
aż dostaje skórki gęsiej.
Karpie wiedząc, co je czeka
trzęsą się jak galareta.

Świnka też wie, proszę panów,
że jej życie jest do chrzanu.
Koguta to w oczy kole,
że będzie oczkiem w rosole.
 
Kaczka się martwi okropnie:
A niech te święta gęś kopnie!
A pewna gęś szara cała
już kompletnie posiwiała.
 
Śledź też czuł się nieszczęśliwy,
nie znosił octu, oliwy.
Sardynki w okresie owym
całkowicie tracą głowy.

W dzień Bożego Narodzenia
radość wszelkiego stworzenia.
Niech od dziś każdy pamięta,
że ludzie lubią zwierzęta.

(Jan Gross, nasz gorzowski fraszkopisarz)


piątek, 18 grudnia 2015

Idea pustego talerza



  Pewnie od zawsze miałem problem ze świętami, ze szczególnym wskazaniem na święta Bożego Narodzenia. Z tradycji ma wynikać wielka radość przeżywania tych dni i to nie tylko w sferze sacrum, choć dziś nawołuje się, wręcz napomina, by owo sacrum było na pierwszym miejscu. W zwykłej rodzinie i tak tradycyjne zwyczaje dominują. Nie będę wymieniał wszystkich, bo lista jest obszerna i, prawdę powiedziawszy, w moim odczuciu wart poważnego praktykowania jest jeden. Pusty talerz dla niespodziewanego gościa, choć należałoby się zastanowić, jakbyśmy się zachowali, gdyby w ten szczególny dzień Wigilii pojawił się w domu obcy, bezdomny człowiek. Niemal każdy z nas zadeklaruje, że jest gotów przyjąć, ale jakbyśmy się zachowali, gdyby w drzwiach stanął obcy, bezdomny, niekoniecznie porządnie ubrany czy przyjemnie pachnący? Jestem pewny konsternacji i nie mam na myśli tylko siebie. Czasami sobie myślę, iż dobrze, że coraz częściej organizuje się przed świętami wigilijne kolacje dla tych bezdomnych. Ryzyko niespodziewanego najścia zdecydowanie zmalało, więc sobie nie niepokojeni, smacznie karpika zjemy.

  A propos karpika, od razu na myśl mi przychodzi tradycyjne, a jakże, jego zaszlachtowanie. Wiem, wiem, większość z nas teraz już kupuje nieżywego (choć przecież i tak ktoś go zaszlachtować wcześniej musiał), ale na pewno jeszcze nie wszyscy. Mnie ta tradycja przywodzi na myśl rzeź niewiniątek. Dobrze jak rodzinę usatysfakcjonuje jeden karp, ale moi krewni kupują w tym okresie minimum tak z dziesięć kilogramów żywego karpia i kiedyś tę masakrę muszą przeprowadzić. Nie żebym współczuł karpiom. Sobie współczułem, że musiałem się babrać w tych rybich bebechach i obierać tego rybiego trupa z łusek. Nic przyjemnego, ale mus to mus. Pewnie dlatego do dziś za karpiem nie przepadam i ten wigilijny obowiązek spożycia jest dla mnie katorgą. Tu wtrącę krótką anegdotkę z życia mojej żony, gdy była sama. Nie bardzo wiedziała, jak tego karpika uśmiercić, a tłuczek i nóż wydawały się jej narzędziami zbyt wielkich tortur. Wpadła na genialny pomysł, by zrzucić go z balkonu na główkę z drugiego piętra. Niestety, karpik przeżył. Drugi zrzut też i dopiero usłużny sąsiad skrócił cierpienie niczemu niewinnemu zwierzęciu, przyzwyczajonemu do pływania, a nie lotów z drugiego piętra. Albo inna: jaka była panika w domu, gdy zamiast karpia były liny, też karpiowate. Te małe bestie, pokrojone w dzwonka, jeszcze na patelni podskakiwały... przy przeraźliwych wrzaskach matki: Jezus, Maria, one jeszcze żyją!!!

  Byłoby przesadą uważać, że te dwa powody mogły być przyczyną mojego sceptycznego i niechętnego podejścia do świąt Bożego Narodzenia. Największe pretensje mam do przedświątecznych porządków. Nie mogę ich zrozumieć, nie mogę w żaden sposób pojąć, dlaczego akurat w te dni musi być idealny porządek, nawet w najgłębszych zakamarkach komody, do której zaglądamy wyjątkowo okazjonalnie. W inne dni zakamarki domu mogą być zakurzone i nikomu to nie przeszkadza. Wprawdzie dziś już się tego nie spotyka zbyt często, ale ja pamiętam, ile sił i zdrowia traciłem przy trzepaniu dywanów. W efekcie dziś nie mam w domu żadnego dywanu. Bo też najcięższe roboty porządkowe spadały na mnie. A jak już było wysprzątane, żona siadała zadowolona na wersalce i oznajmiała: ale ci pięknie dom wysprzątałam. Zrób mi teraz kawy, bo jestem śmiertelnie zmęczona. Aktywizowano mnie do tych prac obietnicami totalnego lenistwa w święta. Jednak gdy te nastały, i tak spadała na mnie rola dyżurnego zmywacza brudnych naczyń. Przez długi czas nie mogłem zrozumieć, skąd w naszym domu taka ilość garów, garnuszków, patelni, brytfanek, szklanek, filiżanek, tac, talerzy, talerzyków i sztućców. Dywizję wojska by można było obsłużyć.

  Do tego dochodzą pielgrzymki po hipermarketach, ze szczególnym wskazaniem na prezenty. Przecież to koszmar, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że trafić z takim prezentem jest tak jak z główną wygraną w lotto.  W dodatku i te prezenty, i te zakupy rujnują nasz portfel dość dokładnie. Przesada w kupowaniu jedzenia wręcz zadziwia. I nikt nie ma wyrzutów sumienia, że jego psujący się nadmiar ląduje w koszu na śmieci. I wreszcie choinka, którą z niebywałym trudem trzeba było umocować w stojaku. Ile trzeba się natrudzić, by zrobić to tak, aby się nie chybotała. A ile igliwia miałem za podkoszulkiem?! W totalny szał wprowadzał mnie moment, kiedy przyszło mi rozplątywać sznury lampek choinkowych. Bez względu na to, jak starannie te lampki pakowałem przed rokiem i tak jakiś złośliwy czort czynił z nich prawdziwy węzeł gordyjski. Niestety, sposób Aleksandra Wielkiego nigdy nie wchodził w rachubę. Na domiar wszystkiego trzeba było godzinami szukać, która lampka jest spalona, bo lampki nigdy od razu nie chciały się zapalić.

  Wreszcie dochodziło do Wigilii. Dwanaście dań, a ja już po pierwszym miewałem dość, bo wcześniej pokątnie zażerałem się fasolką, by sprawdzić, czy już dobrze ugotowana; kapustę też trzeba było skosztować, czy dobrze przyprawiona, makówki czy nie za słodkie, barszczyk, czy dostatecznie pikantny, ziemniaki, czy nie przesolone itd…, itd. Mnie się marzyło, by siedzieć przy tym pustym talerzu, którego nikt nigdy nie napełniał żarciem, a od stołu wstać nie można, dopóki wszyscy wszystkiego nie spróbują, bo nomen omen, jak głosi przesąd, zdarzy się nieszczęście. Na koniec koniecznie należało pochwalić żonę-kucharkę, bo przecież tyle energii w przygotowanie potraw włożyła. Nic to, że w większej części moim rękoma, w końcu i tak zawsze główny kucharz laury zbiera. No i wreszcie prezenty. Ten sam dezodorant, co rok temu, nowa koszula, niebieska (ona uwielbiała ten kolor), identyczna jak w ubiegłych latach i skarpetki, których przecież nigdy za wiele. Dobrze, że żona nie robiła na drutach. Płakaliśmy ze śmiechu, gdy kolega, którego żona na drutach robiła, przychodził po świętach do pracy. Takich wzorków i pstrokacizny u nikogo innego nie można było uświadczyć. I choć człowiekowi oczy się zamykały, trzeba się było przygotować do Pasterki.
 
  Pasterka też była katorgą. Tłok, ścisk i... wyziewy osób w stanie wskazującym, a do tego fałszowanie wysokim „c” tuż przy uchu, zazwyczaj akurat przy moim. Nic mnie tak bardzo nie drażni i tylko dzięki temu, że takie coś wytrzymuję ze stoickim wręcz spokojem, nigdy się na Pasterce nie awanturowałem. Co najwyżej specjalnie myliłem słowa kolęd, aby inni też na mnie uwagę zwracali. A w same święta? Niby laba, choć wciąż mam na myśli to mycie garów. Popołudniami albo wizytacja teściów u nas, albo nasza wizyta u nich. Zazwyczaj milczałem, bo jak ogólnie wiadomo, lubię mieć zdanie odrębne, co w połączeniu z alkoholem nie zawsze na dobre wychodzi. Szczególnie mnie, bo z teściami różnie mogło być. Ja liberał, oni tęskniący za komuną. Więc, tak naprawdę, tylko czekałem aż już będę mógł powiedzieć sakramentalne: święta, święta i po świętach... Teraz jest całkiem inaczej, ale o tym może innym razem.