poniedziałek, 27 czerwca 2016

Miłość samca



  Temat wypłynął niejako przy okazji i oczywiście nie zdradzę z kim, ani z jakich powodów. Mam już swoje lata i chyba szans na takie uczucie, w pełnym tego słowa znaczeniu, raczej nie mam, co nie znaczy, że jestem od niego wolny. W tym zdaniu jest sporo ironii, ale też nie zdradzę dlaczego, mogę jedynie zapewnić, że ironii skierowanej do siebie samego. Śmiem twierdzić, że ilu nas, tyle definicji tego fascynującego uczucia. Stąd moje dywagacje w tym temacie proszę traktować jako osobiste i nie pretendujące do miana absolutnej prawdy w tej materii.

  Trochę dziwnych faktów. W języku polskim w tekstach XV-wiecznych słowo miłość znaczyło tyle, co dzisiaj – litość, miłować tyle, co – litować się. To trochę zabawne, ale przypuszczam, że nie tylko w tym temacie dzisiejszemu Polakowi trudno byłoby się porozumieć z Polakiem z XV wieku. Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że miłość rozumiana przez nas, Europejczyków i Amerykanów, istnieje jedynie w tych kulturach, dla innych jest po prostu obca. Takie uczucia między ludźmi oczywiście istnieją, ale mają zupełnie inny kontekst. Pominę też wszelkie, wcale liczne teorie na temat miłości, przytoczę tylko definicję z encyklopedii PWN: „uczucie skierowane do osoby (m.: Boga, bliźniego; oblubieńcza, rodzicielska, braterska) lub przedmiotu (ojczyzny), wyrażające się w pragnieniu dla nich dobra (i czynienia go), szczęścia i zachowania ich istnienia”. Ale nawet ta prosta definicja nie jest w stanie oddać tego, co naprawdę się z nami dzieje, gdy nas miłość dopadnie.

  Sam mam poważne wątpliwości. Byłem tyle razy w życiu zakochany, że mógłbym się uważać za znawcę, choć jednocześnie z tego samego powodu, mógłbym stwierdzić z pełnym przekonaniem, że nie wiem, co to jest prawdziwa miłość. Mógłbym dość precyzyjnie określić poszczególne etapy tego uczucia, choć z drugiej strony, być może żadnego z nich nie przeżywałem dogłębnie. Wielokrotnie spotykałem się z zrzutem, że nie potrafię kochać naprawdę, choć jednocześnie tyle samo razy mógłbym sam postawić ten zarzut, szczególnie tym partnerkom, które mnie o to oskarżały. Jednego jestem jednak pewien. Gdy kochałem, nie miałem wątpliwości, że kocham. Nigdy temu uczuciu nie towarzyszyło wyrachowanie, kalkulacja, chęć dominacji czy szukanie doraźnych korzyści. Zresztą nie ukrywam, uwielbiałem stany zakochania. Wtedy wszystkie troski i przeciwności losu traciły na znaczeniu. Stać mnie było na szaleństwa bez jakiejkolwiek kalkulacji, nie musiałem się zastanawiać nad tym, czy coś wypada, czy nie. Nawet mój racjonalizm schodził na dalszy plan. Świat w takich chwilach jest naprawdę piękny, mało powiedziane – wręcz cudowny.

  Czym jest dla mnie miłość? Bliskością, namiętnością i zaangażowaniem. Te pojęcia są ze zrozumiałych względów dość ogólnikowe, więc postaram się je przybliżyć je tak, jak ja je rozumiem. Po kolei. Bliskość to: traktowanie partnerki jako element własnego życia, pragnienie jej dobra, poczucie szczęścia w jej obecności, szacunek, wzajemne zrozumienie, dzielenie się przeżyciami, swoboda w relacjach intymnych. Namiętność to: pożądanie, tęsknota, zazdrość (w ramach rozsądku), niepokój, radość z obcowania. Wreszcie zaangażowanie: to nic innego jak zobowiązania – i tu przyznaję bez bicia, jest największy problem, często będący powodem, że całe to uniesienie nagle opada niczym balon, z którego uchodzi powietrze. Bazując na własnych doświadczeniach i obserwacjach, śmiem twierdzić, że to jest pierwszy poważny egzamin. Jeśli bym się okazał być człowiekiem nieodpowiedzialnym, a tak mi się niestety zdarzało, mógłbym się zobowiązać do wszystkiego, czego tylko sobie partnerka zażyczy. To się zazwyczaj fatalnie kończy, bo nie wszystkie zobowiązania są możliwe do zrealizowania, czego oczywiście nie zawsze da się przewidzieć. Jeśli jednak zaczynam mieć zastrzeżenia do owych życzeń partnerki, grozi mi niezrozumienie, posądzenie o małostkowość, bark dobrych chęci itp., co też się fatalnie może skończyć. Fatalnie dla miłości.

  Swego czasu zaczytywałem się Osho, z którym kompletnie nie mogłem się zgodzić, ale w jednym przyznaję mu rację. Między dwojgiem kochających się ludzi istnieje coś, co można określić jako konflikt interesów. W fazie zauroczenia jest zupełnie niedostrzegany, podobnie jak w fazie zakochania. Powoli zarysowuje się na etapie romantyczności, choć jest jeszcze zupełnie ignorowany, mam tu na myśli pierwsze objawy dominacji, kiedy to jedno z dwojga próbuje nadawać charakter swojej wizji tego związku. Objawia się w pełnej okazałości, gdy dochodzi do podejmowania ważnych decyzji, mam na myśli ślub, miejsce wspólnego zamieszkania, posiadanie dzieci, sprawy ekonomiczne. Tu zazwyczaj już nie ma miejsca na spontaniczność i zatraca się to, co wydaje się najważniejsze – poszanowanie woli partnera/-ki, jeszcze nie w kontekście ograniczenia woli, ile jej kształtowania na własną modłę. O ile „kaprysy” partnera/-ki nie przeszkadzają w dwóch pierwszych etapach, w miarę upływu czasu stają się problemem. Na większość z nich można „przymknąć oko”, ale co, jeśli partner np. zaczyna pić, a partnerka np. nie może się obejść bez kilkugodzinnych ploteczek z koleżankami? Z definicji miłości ma wynikać przyzwolenie na wszystko, bo przecież zakochaliśmy się w kimś z jego/jej wszystkimi wadami. Ja wiem, zaraz spadnie na mnie lawina pretensji o odpowiedzialność. Ja się z tym zgodzę, tylko konia z rzędem temu, kto w młodości mógł o sobie powiedzieć zupełnie szczerze, że był w pełni odpowiedzialny. Przypuszczam, że wielu z nas z tą pełną odpowiedzialnością miało problem znacznie dłużej. Bo skąd się wzięło powiedzenie, że miłość jest ślepa? Aby nie było, ja nikogo indywidualnie o brak odpowiedzialności nie oskarżam, to trzeba samemu przed sobą osądzić. Mnie było stać, więc przyznaję bez bicia, zdarzało mi się być nieodpowiedzialnym i ponosiłem tego konsekwencje. Straszne konsekwencje. Na moje nieszczęście, większość moich partnerek też trudno posądzić o odpowiedzialność. Ale nie tragizuję, ogólnie rzecz ujmując – było pięknie i nigdy nie chciałem przed tym uciekać. Dziś miłość kojarzy mi się z pożądaniem, choć niekoniecznie z erotomanią, z szacunkiem dla wybranki jeśli darzy mnie tym samym; ze zrozumieniem, o ile rozumiemy się nawzajem; z oddaniem, o ile nie jest kojarzone z niewolą; z fascynacją, o ile nie jest zaślepieniem; z wyzwaniem na przyszłość, o ile nie staje się przymusem. I chyba najważniejsze – to musi działać w obie strony.

  Skąd się wzięła chęć napisania tego eseju? Zdarzyło mi się niedawno rozmawiać z młodą osobą płci odmiennej o relacjach damsko-męskich wśród młodych. Przyznam, że doznałem szoku. Podobno większość młodych dziewczyn traktuje dziś mężczyzn w kategoriach samców, myślących nie tą głową, co trzeba (sic!). Poczułem się zdegustowany. Jeszcze bardziej, gdy na pytanie: skąd w takim razie w ogóle zainteresowanie mężczyznami i chęć połączenia się w stały związek z takimi indywiduami? Otrzymałem odpowiedź, i tu proszę o uwagę: bo kobiety pragną... seksu, adoracji i zachwytu (sic!) Ja chromolę !!! Jeśli facet chce seksu z ukochaną, to jest to pragnienie bezmyślnego samca, któremu głowy się pomyliły. Jeśli kobieta chce tego samego, jest to wzniosłe, godne najpiękniejszej poezji pragnienie miłości. Ja, ze swymi, być może nie do końca zrozumiałymi ideałami miłości, powinienem chyba odejść do lamusa. Nawet niekoniecznie jako typowy samiec.


czwartek, 23 czerwca 2016

Refleksje na temat duchów



  W ramach współpracy z pewnym portalem, otrzymałem do zrecenzowania książkę Theresy Cheung zatytułowaną „Rozmowy z niebem.” Ów portal ma wyłączność na tą recenzję, więc tu pozwolę sobie tylko na kilka osobistych refleksji dotyczących treści tej książki, których, ze względu na ograniczoną formę nie byłem w stanie poruszyć w tejże recenzji. Ich jest sporo, bo temat dla mnie mocno kontrowersyjny z uwagi na mój sceptycyzm i braku wiary w życie po życiu.
Niewiele można się dowiedzieć na temat samej Autorki. Wychowana w rodzinie spirytystów, co wydaje się być nie bez znaczenia dla jej pisarstwa, ukończyła teologię i filologię angielską na uniwersytecie w Cambridge. Matka dwojga dorosłych już dzieci, poczytna pisarka w temacie duchowości i kontaktów ze zmarłymi przodkami, wydała już sporo książek.

  Przyznam szczerze, pomyślałem, że taka książka to dla mnie bomba! Może mnie ktoś wreszcie przekona. Nie zawiodłem się lekturą, choć i tak mnie Theresy Cheung nie przekonała, wręcz przeciwnie, podała mi jak na tacy, kilka nowych argumentów, że wiara w świat duchów i możliwość z nimi kontaktów jest możliwa, ale tylko w sferze... pobożnych życzeń. Zacznę od pewnego przykładu, zdarzenia, które przytrafiło się samej Theresie Cheung, i który eksponuje niemal w każdej swej książce.
Jakiś czas przed owym zdarzeniem zmarła jej matka i choć Theresy Cheung nie trwa w wiecznej żałobie, ciągle o niej myśli. Pewnego dnia, jadąc samochodem utkwiła w korku za dwiema ciężarówkami, tirami. Ani w tył, ani w przód. Na szczęście, w którymś momencie drobnymi skokami dociera do skrzyżowania i choć nie ma żadnego powodu, dla którego miała by skręcić z głównego szlaku, jednak skręca i jedzie nie bardzo wiadomo gdzie. Tego samego wieczoru, dowiaduje się z wiadomości, że na tej drodze doszło do poważnego wypadku dwóch ciężarówek, tirów i kilkunastu samochodów osobowych, jadących za nimi. Dla Theresy Cheung, jest to ewidentny przykład działania na naszą podświadomość duchów naszych zmarłych bliskich. Bo przecież nie było żadnego sensu, żadnej racjonalności w tym, że skręciła na tym skrzyżowaniu.

  No cóż, można i tak interpretować to zdarzenie, jeśli się chce. A Theresy Cheung naprawdę w tym czasie szukała kontaktu ze swoją zmarłą matką. Właśnie! W tym opisie wydarzeń jest więcej chciejstwa niż racjonalności. I mnie bowiem nie raz zdarzyło się utkwić w korku nawet na kilka godzin, gdy nie było gdzie z niego uciec. Ale gdy taka okazja się zdarza, uciekam, nawet jeśli to nie ma sensu, bo do wyznaczonego celu i tak muszę się dostać. Tyle, że zamiast posuwać się samochodem po kilka metrów na kwadrans, wolę ten korek przeczekać w jakieś przytulnej knajpce, przy aromatycznej kawie. Czas i tak traci na znaczeniu a ja oszczędzam nerwów i unikam zmęczenia. Być może Theresy Cheung nie myślała tymi samymi kategoriami, ale jej ucieczka z korku na pewno miała podobne podłoże. No dobrze, ale co z tym wypadkiem i dwoma tirami? I tu jest właśnie przysłowiowy pies pogrzebany. Theresy Cheung nie ma żadnej pewności, że to były te same dwa tiry, za którymi jechała. Nigdzie o tym zresztą nie wspomina. Po pierwsze, na głównych szlakach nigdy tirów nie brakuje, ba!, kierowcy samochodów osobowych często narzekają na ich nadmiar. Po drugie i chyba najbardziej zaskakujące, ów korek, w którym ona się znalazła, najprawdopodobniej był konsekwencją tego wypadku, o którym dowiedziała się z wiadomości, gdyż korki najczęściej tworzą się z powodu wypadków. Nie, nie twierdzę, że moja interpretacja jest prawdziwa, ale bardziej prawdopodobna niż ta z oddziaływaniem zmarłej matki na podświadomość jej córki. Na domiar wszystkiego, można mieć w tym miejscu pretensje do wszystkich zmarłych, że nie ostrzegli (obojętnie jak) kierowców tirów, którzy... spowodowali wypadek.

  Napiszę z pełnym przekonaniem, wszystkie opisane przypadki „kontaktów” ze światem zmarłych da się zinterpretować w zdecydowanie bardziej racjonalny sposób.  A te przypadki to przede wszystkim prorocze sny, jakiś splot nieprzewidzianych zdarzeń, dziwne zjawiska, na wpół mistyczne przeżycia czy wreszcie „znaki”. Szczególnie te ostatnie budzą kontrowersje. Dla Theresy Cheung może to być nawet spadające nie wiadomo skąd ptasie piórko, co omal nie przyprawiło mnie o szyderczy śmiech. Dalibóg, jeśli ktoś chce, za taki „znak” może uznać nawet wypadający z ręki widelec!!! Niektóre z opisywanych przypadków niemal trącą o śmieszność. Oto jakiś czytelnik, miłośnik książek Theresy Cheung przypomniał sobie, że gdy był dzieckiem i skakał z bratem na łóżku, zobaczył kątem oka przez ułamek sekundy „anielską dłoń”. Przestali skakać i dzięki temu uniknęli wypadku(sic!) Omal nie wylałem na siebie gorącej kawę, którą popijałem z filiżanki. To też pewnie był jakiś „znak” – ostrzeżenie: nie pij kawy gdy czytasz książkę Theresy Cheung! Skąd ten facet wie, że to była „anielska dłoń” (czyżby wcześniej już taką widział?), a nie jakiś refleks świetlny. I skąd to przekonanie, że gdyby skakał dalej, na pewno uległby wypadkowi?! Tego już niestety nie tłumaczy. A szkoda...

  No dobrze, nie będę się już więcej naśmiewał z tych opisanych wydarzeń mających dowieść pragnienia kontaktu zmarłych z nami. Nie chcę odbierać przyjemności potencjalnym czytelnikom. Już na koniec, pewna ogólna refleksja po lekturze. Theresy Cheung przez niemal całką książkę namawia czytelnika do otwarcia się na zjawiska paranormalne, otwarcie serca dla wiadomości z nieba. Te określenia są nam właściwie znane, trudno je jednak sprecyzować, jeszcze trudniej objaśnić, a już niemożliwym dowieść. A tym argumentem posługuje się nie tylko Theresy Cheung, ale niemal wszyscy wierzący w niebo i sprawczą moc duchów zmarłych czy Aniołów stróżów. A takie argumenty – w moim mniemaniu – są namawianiem do zadania gwałtu własnemu rozumowi, własnej wiedzy i własnemu rozsądkowi. Duchowość to określenie wewnętrznego stanu w odbiorze otaczających nas zjawisk, ale w żadnej mierze nie wiara w duchy. Theresy Cheung kompletnie pomieszało się to pojęcie duchowości z wiarą w zabobony i tylko problem w tym, że ona tym pomieszaniem chce zarazić swoich czytelników. Niestety, jej się to udaje, i nie tylko jej, z niemałym sukcesem. Świat wciąż kocha irracjonalność.


poniedziałek, 20 czerwca 2016

Konkubinaty i (nie)chrześcijanie



  Temat z zakresu obyczajowość i religii, który podsunął mi nie kto inny, jak sam papież Franciszek! Sam nie mogę uwierzyć. Dwa zdania Franciszka, które mogą wstrząsnąć światem... katolickim. Przytoczę: „(...) ale powiem wam, że w tych konkubinatach widziałem dużo wierności. I jestem przekonany, że jest to prawdziwe małżeństwo. Mają one łaskę właściwą małżeństwu, właśnie ze względu na zachowywaną wierność.”1 Nie, to nie żart, w przypisach jest link.

  Tak się dziwnie składa, że ja już kilka razy stwierdziłem, że w mojej ocenie konkubinat jest lepszy od sakramentalnego małżeństwa, choć nie tylko sakramentalnego. Wywodów nie będę powtarzał, bo one są w tej notce zbyteczne. Ciekawsze wydają się być komentarze umieszczone pod tym artykułem. Pozwolę sobie zacytować dwa wg mnie najbardziej ciekawe.
„Papież powiedział: ‘Zdecydowana większość naszych małżeństw sakramentalnych jest nieważna’. Z powodu prowizorki, również kapłaństwa i zakonów. Jak to się dzieje, że większość zawieranych małżeństw jest nieważna?! I jak to się ma do prowizorki kapłaństwa? Może papież ma rację, że zło w Kościele, na przykładzie masowej nieważności małżeństw, ma źródło w złu kapłańskim. Księża asystują przy nieważnych ślubach, a chrzty to ważnie udzielają i spowiedź u nich jest ważna? Co z Eucharystią, może marni, prowizorycznie księżą też źle sprawują ten sakrament? Po przeczytaniu kazania papieża Franciszka strach iść do kościoła.”;
Teraz w bardziej zdecydowanej kontrze, bo odnosi się do słów papieża, że nie wolno wtykać nos w cudze życie moralne (sic!): „Takie przedstawienie sprawy to czysty relatywizm, rozmydlanie. Kropelka po kropelce ludzi oswaja się ze złem i degrengoladą. Wybiela się cudzołóstwo, konkubinaty a zohydza sakramentalne małżeństwo. Tylko że poklepywanie i przymilanie się do ludzi żyjących w grzechu doprowadzi ich w końcu do piekła. Kiedy się utwierdza kogoś w grzechu staje się współodpowiedzialnym potępienia tego człowieka, zwłaszcza jak jest się głową kościoła. (...)Jak więc można nie wtykać nosa w cudze życie moralne? To oznaczało by obojętność wobec bliźniego.”;

  Mnie te komentarze specjalnie nie dziwią. Dzisiejszy Kościół tak daleko odszedł od nauk Jezusa, że jeśli ktoś przypomni niektóre z nich w ich oryginalnym brzmieniu i znaczeniu, musi być poddany ostracyzmowi. Śmiem twierdzić, że gdyby Jezus dziś pojawił się na Ziemi, większość Jego dzisiejszych wyznawców uznałaby Go za... heretyka.

  Jeszcze ciekawiej porobiło się pod drugim artykule o Franciszku, zatytułowanym „Kto nie przyjmuje potrzebujących, nie jest chrześcijaninem.”2 Co niektórym polskim katolikom chyba żółć się przelewa. W śród nich chyba najbardziej tym, naszym miłościwie nam panującym. Tu znów, bez mojej oceny, tylko kilka ciekawszych komentarzy, już tylko szarych, przeciętnych, nieprominentnych polskich katolików. Będą w oryginale i nie biorę odpowiedzialności:
„Papież Franciszek ma fiksację na punkcie katolików żyjących cudzołożnie.”;
„A kim że on jest żeby mówić kto jest albo kto nie jest chrześcijaninem ?” i odpowiedź: „Tylko głową kościoła. To zapewne nikt ważny.”;
„Franciszek już otwarcie zaczyna zwalczać w Kościele wiernych katolików którzy będą mogli dawać opór heretyckim zmianom. Po to zwalcza katolików i wiarę katolicką by wciągać do Kościoła jak najwięcej pogaństwa.”;
„Temu Papierzowi sorry pierdoli się w głowie. Propozycja, otworzyć swoje skarby Watykanu i nakarmić potrzebujących . Nasz papież jest obłąkańcem, należy tego człowieka eliminować z stolicy apostolskiej. Ustami tego człowieka przemawia szatan.”;
„Szatan wkroczył do Kościoła Mojego Syna i oznaki tego będą wyraźnie zauważalne dla tych, którzy posiadają Ducha Bożego, niezłomnie zakorzenionego w ich duszach.”

  Coś mi się zdaje, że papieżowi Franciszkowi należałoby te i im podobne komentarze koniecznie dać do przeczytania, nim do naszego kraju zawita. Jemu tak bardzo nie grozi wojowniczy, terrorystyczny islam, jak najbardziej gorliwi polscy katolicy.





PS. Już po opublikowaniu tego felietony natknąłem się na bardzo ciekawy wpis na blogu Adama Szostkiewicza ściśle korespondujący do mojej notki. Zainteresowanym, gorąco polecam: http://szostkiewicz.blog.polityka.pl/2016/06/19/sdm-czy-czegos-nie-wiemy/?nocheck=1