Temat
wypłynął niejako przy okazji i oczywiście nie zdradzę z kim, ani z jakich
powodów. Mam już swoje lata i chyba szans na takie uczucie, w pełnym tego słowa
znaczeniu, raczej nie mam, co nie znaczy, że jestem od niego wolny. W tym
zdaniu jest sporo ironii, ale też nie zdradzę dlaczego, mogę jedynie zapewnić,
że ironii skierowanej do siebie samego. Śmiem twierdzić, że ilu nas, tyle
definicji tego fascynującego uczucia. Stąd moje dywagacje w tym temacie proszę
traktować jako osobiste i nie pretendujące do miana absolutnej prawdy w tej
materii.
Trochę
dziwnych faktów. W języku polskim w tekstach XV-wiecznych słowo miłość znaczyło
tyle, co dzisiaj – litość, miłować tyle, co – litować się. To trochę zabawne,
ale przypuszczam, że nie tylko w tym temacie dzisiejszemu Polakowi trudno
byłoby się porozumieć z Polakiem z XV wieku. Jeszcze bardziej zdumiewające jest
to, że miłość rozumiana przez nas, Europejczyków i Amerykanów, istnieje jedynie
w tych kulturach, dla innych jest po prostu obca. Takie uczucia między ludźmi
oczywiście istnieją, ale mają zupełnie inny kontekst. Pominę też wszelkie,
wcale liczne teorie na temat miłości, przytoczę tylko definicję z encyklopedii
PWN: „uczucie skierowane do osoby (m.: Boga, bliźniego;
oblubieńcza, rodzicielska, braterska) lub przedmiotu (ojczyzny), wyrażające
się w pragnieniu dla nich dobra (i czynienia go), szczęścia i zachowania ich
istnienia”. Ale nawet ta prosta definicja nie jest w stanie oddać tego, co
naprawdę się z nami dzieje, gdy nas miłość dopadnie.
Sam
mam poważne wątpliwości. Byłem tyle razy w życiu zakochany, że mógłbym się
uważać za znawcę, choć jednocześnie z tego samego powodu, mógłbym stwierdzić z
pełnym przekonaniem, że nie wiem, co to jest prawdziwa miłość. Mógłbym dość
precyzyjnie określić poszczególne etapy tego uczucia, choć z drugiej strony,
być może żadnego z nich nie przeżywałem dogłębnie. Wielokrotnie spotykałem się
z zrzutem, że nie potrafię kochać naprawdę, choć jednocześnie tyle samo razy
mógłbym sam postawić ten zarzut, szczególnie tym partnerkom, które mnie o to
oskarżały. Jednego jestem jednak pewien. Gdy kochałem, nie miałem wątpliwości,
że kocham. Nigdy temu uczuciu nie towarzyszyło wyrachowanie, kalkulacja, chęć
dominacji czy szukanie doraźnych korzyści. Zresztą nie ukrywam, uwielbiałem
stany zakochania. Wtedy wszystkie troski i przeciwności losu traciły na
znaczeniu. Stać mnie było na szaleństwa bez jakiejkolwiek kalkulacji, nie
musiałem się zastanawiać nad tym, czy coś
wypada, czy nie. Nawet mój racjonalizm schodził na dalszy plan. Świat w takich
chwilach jest naprawdę piękny, mało powiedziane – wręcz cudowny.
Czym
jest dla mnie miłość? Bliskością, namiętnością i zaangażowaniem. Te pojęcia są
ze zrozumiałych względów dość ogólnikowe, więc postaram się je przybliżyć je
tak, jak ja je rozumiem. Po kolei. Bliskość to: traktowanie partnerki jako
element własnego życia, pragnienie jej dobra, poczucie szczęścia w jej
obecności, szacunek, wzajemne zrozumienie, dzielenie się przeżyciami, swoboda w
relacjach intymnych. Namiętność to: pożądanie, tęsknota, zazdrość (w ramach
rozsądku), niepokój, radość z obcowania. Wreszcie zaangażowanie: to nic innego
jak zobowiązania – i tu przyznaję bez bicia, jest największy problem, często
będący powodem, że całe to uniesienie nagle opada niczym balon, z którego
uchodzi powietrze. Bazując na własnych doświadczeniach i obserwacjach, śmiem
twierdzić, że to jest pierwszy poważny egzamin. Jeśli bym się okazał być człowiekiem
nieodpowiedzialnym, a tak mi się niestety zdarzało, mógłbym się zobowiązać do
wszystkiego, czego tylko sobie partnerka zażyczy. To się zazwyczaj fatalnie
kończy, bo nie wszystkie zobowiązania są możliwe do zrealizowania, czego
oczywiście nie zawsze da się przewidzieć. Jeśli jednak zaczynam mieć
zastrzeżenia do owych życzeń partnerki, grozi mi niezrozumienie, posądzenie o
małostkowość, bark dobrych chęci itp., co też
się fatalnie może skończyć. Fatalnie dla miłości.
Swego
czasu zaczytywałem się Osho, z którym kompletnie nie mogłem się zgodzić, ale w
jednym przyznaję mu rację. Między dwojgiem kochających się ludzi istnieje coś,
co można określić jako konflikt interesów. W fazie zauroczenia jest zupełnie
niedostrzegany, podobnie jak w fazie zakochania. Powoli zarysowuje się na
etapie romantyczności, choć jest jeszcze zupełnie ignorowany, mam tu na myśli
pierwsze objawy dominacji, kiedy to jedno z dwojga próbuje nadawać charakter swojej
wizji tego związku. Objawia się w pełnej okazałości, gdy dochodzi do
podejmowania ważnych decyzji, mam na myśli ślub, miejsce wspólnego zamieszkania,
posiadanie dzieci, sprawy ekonomiczne. Tu zazwyczaj już nie ma miejsca na
spontaniczność i zatraca się to, co wydaje się najważniejsze – poszanowanie woli partnera/-ki, jeszcze nie w
kontekście ograniczenia woli, ile jej kształtowania na własną modłę. O ile
„kaprysy” partnera/-ki nie przeszkadzają w dwóch pierwszych etapach, w miarę
upływu czasu stają się problemem. Na większość z nich można „przymknąć oko”,
ale co, jeśli partner np. zaczyna pić, a
partnerka np. nie może się obejść bez kilkugodzinnych ploteczek z koleżankami?
Z definicji miłości ma wynikać przyzwolenie na wszystko, bo przecież zakochaliśmy
się w kimś z jego/jej wszystkimi wadami. Ja wiem, zaraz spadnie na mnie lawina
pretensji o odpowiedzialność. Ja się z tym zgodzę, tylko konia z rzędem temu,
kto w młodości mógł o sobie powiedzieć zupełnie szczerze, że był w pełni
odpowiedzialny. Przypuszczam, że wielu z nas z tą pełną odpowiedzialnością
miało problem znacznie dłużej. Bo skąd się wzięło powiedzenie, że miłość jest
ślepa? Aby nie było, ja nikogo indywidualnie o brak odpowiedzialności nie
oskarżam, to trzeba samemu przed sobą osądzić. Mnie było stać, więc przyznaję
bez bicia, zdarzało mi się być nieodpowiedzialnym i ponosiłem tego
konsekwencje. Straszne konsekwencje. Na moje nieszczęście, większość moich
partnerek też trudno posądzić o odpowiedzialność. Ale nie tragizuję, ogólnie
rzecz ujmując – było pięknie i nigdy nie chciałem przed tym uciekać. Dziś
miłość kojarzy mi się z pożądaniem, choć niekoniecznie z erotomanią, z
szacunkiem dla wybranki jeśli darzy mnie tym samym; ze zrozumieniem, o ile
rozumiemy się nawzajem; z oddaniem, o ile nie jest kojarzone z niewolą; z
fascynacją, o ile nie jest zaślepieniem; z wyzwaniem na przyszłość, o ile nie
staje się przymusem. I chyba najważniejsze – to musi działać w obie strony.
Skąd
się wzięła chęć napisania tego eseju? Zdarzyło mi się niedawno rozmawiać z
młodą osobą płci odmiennej o relacjach damsko-męskich wśród młodych. Przyznam,
że doznałem szoku. Podobno większość młodych dziewczyn traktuje dziś mężczyzn w
kategoriach samców, myślących nie tą głową, co trzeba (sic!). Poczułem się zdegustowany. Jeszcze bardziej, gdy na pytanie:
skąd w takim razie w ogóle zainteresowanie mężczyznami i chęć połączenia się w
stały związek z takimi indywiduami? Otrzymałem odpowiedź, i tu proszę o uwagę:
bo kobiety pragną... seksu, adoracji i zachwytu (sic!) Ja chromolę !!! Jeśli facet chce seksu z ukochaną, to jest to
pragnienie bezmyślnego samca, któremu głowy się pomyliły. Jeśli kobieta chce
tego samego, jest to wzniosłe, godne najpiękniejszej poezji pragnienie miłości.
Ja, ze swymi, być może nie do końca zrozumiałymi ideałami miłości, powinienem
chyba odejść do lamusa. Nawet niekoniecznie jako typowy samiec.