sobota, 27 sierpnia 2016

Sprawiedliwość Boża



  Zawsze mnie zastanawiało gdzie kończy się krytyka a zaczyna drwina. Tej drugiej chciałbym uniknąć, ale nigdy stuprocentowej pewności nie mam. I chyba już nigdy mieć nie będę. Tak i w tym przypadku, gdyż temat, który chcę poruszyć jest naprawdę ciekawy, i nie mogę się oprzeć poddania go ostrej krytyce.

  Sprawa dotyczy św. Ludwika z Grenady (1505 – 1588), mistyka dominikańskiego. Posiadał rzadki talent krasomówczy (co okaże się być nie bez znaczenia), uzyskał magisterium z teologii, jego dzieła cieszyły się dużą popularnością w Hiszpanii i w całej Europie. Posiadł sztukę celnej argumentacji i jasnego, przejrzystego stylu.1 (sic!)

  Ponieważ niemal od zawsze mam problem z tą sprawiedliwością Bożą, zaciekawił mnie artykuł o podobnym tytule jak mój felieton. Artykuł na portalu PCH24.pl.2 Szukam cały czas wyjaśnień tego fenomenu. I doczekałem się czegoś na wzór definicji, której zacytowania nie jestem się w stanie oprzeć: „Wszystkie drogi Boże są sprawiedliwe i miłosierne. Aż do pierwszej zbrodni objawione było samo miłosierdzie. Sprawiedliwość pozostawała zawarta w łonie Bożym jak miecz w swojej pochwie.”3 Jestem spaczony i od razu mnie się to źle kojarzy. Pominę płeć (na razie) bo i ta mi się nasunęła, ale akurat miecz i pochwa kojarzy mi się z wojną i to nie zawsze sprawiedliwą. Sprawiedliwość, jeśli już, symbolicznie kojarzymy z wagą. Ważą się nasze dobre i złe uczynki.

  Dalej jest jednak gorzej, gdyż tu już mamy do czynienia ze skojarzeniem, które się we mnie tylko tliło. Czytam: „(...) jaka może być wina dziecka w łonie matki, żeby ta sama chwila, która obdarza je życiem, wydawała je zarazem na gniew i karanie? Samo przez się niewinne, jest ono dzieckiem występnego ojca, który grzechem skaził naturę ludzką w jej źródle [wszystkie podkreślenia moje], nosi więc na sobie złowrogie piętno zmazy swego nieszczęśliwego pochodzenia. Taka jest wielkość chwały Bożej!” Tu pewnie chodzi o grzech pierworodny, którym sprawiedliwy Bóg obdarzył nas wszystkich do ostatniego pokolenia. Wszystkich z jednym jedynym wyjątkiem – Marii, Matki Bożej. To się zresztą wyjaśnia: „Pierwszy człowiek grzeszy i natychmiast zostaje wygnany na zawsze z miejsca rozkoszy, gdzie był osadzony. Idzie za popędem zmysłowości i odtąd rodzaj ludzki jęczy pod nawałem klęsk i niedoli, i po tylu wciąż pokoleniach dziecko, na samym wstępie życia, czuje się dotknięte ciosem, który dotknął jego ojca. Tyle wieków nie mogło zatrzeć winy rozłożonej na tak wielkiej liczbie ludzi, ukaranej tyloma plagami. Wszystkie klęski, jakie dotąd nawiedzały świat, wszystkie choroby, wszystkie śmierci, które go dotąd wypełniły, wszystkie grzechy, jakie wtrąciły i jeszcze wtrącają dusze w wieczne płomienie – to jakby iskry tryskające z tego nieszczęsnego ogniska, jakby pomniki głoszące sprawiedliwość Bożą.” To jest ten jasny i przejrzysty styl krasomówczy.

  A cóż to za straszliwa wina? To pierwszy grzech Adama i Ewy w raju popełniony pod wpływem pokusy szatana. Polegał on na uniesieniu się pychą i okazaniu nieposłuszeństwa wobec Boga poprzez spożycie z drzewa poznania dobra i zła owocu zakazanego, i jest przekazywany dziecku w akcie poczęcia (sic!) Grzech pierworodny dokonany z przyczyny posiadania wolnej woli, którą człowieka obdarzył ten sam Bóg. Innymi słowy, otrzymaliśmy w darze coś, z czego nie wolno było skorzystać. Dar poznania dobra i zła, za który zostaliśmy ukarani. To się dziś zwykło określać mianem odpowiedzialności zbiorowej. Czasami jeszcze gorzej. Słynne, komunistyczne: dajcie mi człowieka, a wina się znajdzie.

  Najzabawniejsze jest w tym to, że tego nikt nie widział, reportera przy tym nie było, a pierwsza wzmianka pisana pojawiała się blisko dwa miliony lat po tym wydarzeniu...

Przypisy:
1. Za Wikipedią
2. http://www.m.pch24.pl/sprawiedliwosc-boza-karze-wystepek,10067,i.html
3. Wszystkie cytaty pochodzą ze wspomnianego wyżej artykułu.


niedziela, 21 sierpnia 2016

Religia czy sekta?



  Zainspirowała mnie polemika na pewnym blogu. Jednym z jej pobocznych wątków były dzieje pierwszych chrześcijan, według mnie, temat zbyt obszerny, by potraktować go tylko, nawet jeśli obszernymi komentarzami. Tytuł eseju jest przekorny, dlatego od razu wyjaśnię, nie mam zamiaru utożsamiać katolicyzmu z sektą. Raczej rzecz idzie o to, jak trudna jest do określanie granica między sektą a religią. Sekta to odłam wyznaniowy jakieś religii, ściślej, grupa religijna, która oderwała się od kościoła panującego, odłam od jakieś religii.1

  Jezus w swych naukach niejednokrotnie podkreślał, że naucza w zgodzie z żydowską religią. Sławetne słowa z Ewangelii Mateusza: „Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim. Bo powiadam wam: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego.”2 [Mk 7, 1-15] Jednak byłoby nieuczciwie twierdzić, że Jezus religii judaistycznej nie poddawał krytyce. Tu mam na myśli rytualną czystość, czy zachowanie kupców w świątyni Jerozolimskiej i świętowanie szabatu. Niemniej można wysnuć wniosek, że Jezus był sprzymierzeńcem judaizmu, a już na pewno jego esseńskiej wspólnoty.

  Nawet Jan Chrzciciel bez wątpienia do tej wspólnoty należał, o czym świadczy jego biały strój, ascetyczny tryb życia, obmywanie grzechów wodą oraz opozycja do oficjalnej religii i władzy. Symboliczny chrzest dokonany przez Jana, wskazuje na esseńskie podstawy duchowości i religijności Jezusa. A ponieważ esseńczycy w rozumieniu judaizmu byli odłamem głównego nurtu obowiązującej religii, w dzisiejszym znaczeniu, stanowili sektę. Jeśli wierzyć Ewangeliom, Żydzi na czele z kapłanami, z własnej woli wydali wyrok na Jezusa i oddali Go w ręce Piłata. Tak wtedy postępowano z groźnymi odszczepieńcami, potencjalnymi przywódcami nie tylko narodu, ale i groźnych sekt.  Jest tylko jeden możliwy motyw takiego działania – odstępstwo od ortodoksji, co potwierdzają Ewangelie.

  Po śmierci Jezusa, jego wyznawcy nie zostali wchłonięci nawet przez esseńczyków. Utworzyli nieliczną grupę zwaną Kościołem Jerozolimskim, na czele której stanął brat Jezusa (nawet jeśli tylko przyrodni), Jakub. To jego energia sprawiła, że nie zostali rozproszeni i zapomniani w tak trudnym dla nich okresie. W tym miejscu pozwolę sobie na drobna dygresję. Niezrozumiałe staje się dzisiejsze stanowiska Kościoła katolickiego, pomniejszające rolę Jakuba w powstaniu nowej religii. Tym bardziej, że fragment Ewangelii św. Marka jest, jeśli niejednoznaczny, to przynajmniej zastanawiający: „Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czyż nie żyją tu u nas także Jego siostry? (...)Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony.” [Mk 6, 3] W świetle tych faktów, Jakuba można uznać za pierwszego „biskupa” chrześcijańskiej Jerozolimy. Logicznie rzecz ujmując, to Jerozolima powinna się stać stolicą chrześcijaństwa. Nie stała się, gdyż chrześcijaństwa, jako odrębnej religii, wtedy nie było. To był tylko odłam judaizmu, kompletnie zdziesiątkowany po śmierci Jezusa, śmierci Jakuba i jego następcy, Szymona. Do tego doszło zburzenie Jerozolimy i rozproszenie Żydów. Kościół Jerozolimskie odszedł w niebyt.

  Wcześniej pojawia się św. Paweł, który sam siebie uznał za wybrańca niebios i krzewiciela nowej wiary. I choć nie był uczniem Jezusa, miał nad nimi zdecydowaną przewagę. Z racji swojej profesji był nietuzinkowym erudytą i w dodatku osobą wykształconą. Mimo to potrzebował Kościoła Jerozolimskiego po to, by uwiarygodnić swoje mistyczne doświadczenie, przynajmniej do czasu, aż uczynił swój „nurt” (czytaj: kolejny odłam religijny, w dzisiejszym znaczeniu – schizmę) wiarygodnym. Pomógł mu w tym św. Łukasz Ewangelista, też człowiek wykształcony oraz św. Piotr, który swym autorytetem Apostoła, w końcu poparł Pawła, stając się pierwszym biskupem, tyle że Rzymu. Spory między św. Pawłem a Jakubem kończą się zawieszeniem broni, choć nie sposób to nazwać kompromisem, do czasu, gdy ośrodek nowej wiary nie przeniósł się do Antiochii. Dopiero od tego momentu schizma stała się nową religią a jej głównym ośrodkiem Rzym.

  Jednak rozwój nowej wiary nie kończy się na tych wydarzeniach. Tu wspomnę niejakiego Tacjana i jego ascetyzm, który został później określony herezją. Właściwie ideały Tycjana w niczym się nie różnią od nauk Jezusa. Mówią o wstrzemięźliwości i o chęci bogacenia się. Potępiał rozrywki, nadmierne dbanie o swój wygląd, był zdecydowanym wrogiem rozwiązłości seksualnej. Rzecz w tym, że w tym czasie (II wiek n.e.) chrześcijańscy przywódcy żyli już wyłącznie na koszt swoich wiernych i to za sprawą samego św. Pawła „Prezbiterzy, którzy dobrze przewodniczą, niech będą uważani za godnych podwójnej czci, najbardziej ci, którzy trudzą się głoszeniem słowa i nauczaniem.” [1 Tm 5, 17-18] (w innym tłumaczeniu jest mowa o „podwójnej części”.3) Tycjan zdecydowanie się temu sprzeciwiał, więc uznano go za heretyka, choć to nie do końca prawda.

  Wyjaśnię. Trudno mówić o herezji przed Soborem Nicejskim w 325 roku, gdzie dopiero powstało pojęcie powszechnego Kościoła. Chrześcijaństwo, do tego momentu, było zbiorem gmin ze swymi biskupami, których jedyną wspólną cechą była wiara w posłannictwo Jezusa i to niekoniecznie kojarzonego z boskością. Dla wierzących w tamtym okresie pojęcie herezji nie istniało, były tylko różne interpretacje Jego nauk. Dodam – nauk w wersji św. Pawła. A ponieważ w późniejszych czasach starannie likwidowano gnostyckie pisma, o ich herezji możemy się tylko dowiedzieć na podstawie pisanych polemik, przez przedstawicieli głównego nurtu katolicyzmu. To tak, jakby w archiwum jakichś spraw kryminalnych usunąć wszystkie zeznania przemawiające za niewinnością oskarżonych.

PS. W znacznej części treść tego eseju oparłem na książce „Wspólnoty chrześcijańskie” Leszka Żuka, wydawnictwo Nova Res s.c. 2014

Przypisy:
1 - http://sjp.pwn.pl/doroszewski/sekta;5495713.html
2 – wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Biblii Tysiąclecia: http://biblia.deon.pl/index.php
3 – takie tłumaczenie znalazłem w książce Leszka Żuka „Wspólnoty chrześcijańskie”, Nova Res s.c. 2014 r. str. 64


piątek, 19 sierpnia 2016

Dekalog



  Na pewnym blogu, niejako przypadkowo, w komentarzach wyodrębnił się wątek dekalogu, ściślej, różnic między wersją judaistyczną a katolicką1. A różnice są bardziej niż istotne. Szczególnie w odniesieniu do pierwszych czterech oryginału i pierwszych trzech wersji katolickiej. Do tego dochodzi niezrozumiały podział ostatniego przykazania na dwa odrębne. Tu dodam dla jasności: nie jestem teologiem, nie zamierzam nim zostać, temat rozpatruję z własnej perspektywy, bo mnie interesuje.

  Gdyby ów Dekalog nie stał się przedmiotem polemiki, nie zawracałbym sobie tym głowy. Mój adwersarz skierował mnie na stronę2 Jacka Salija OP, gdzie ów zakonnik próbuje wytłumaczyć tę dość kontrowersyjną różnicę. Przeczytałem z uwagą i przyznam, że ogarnęło mnie zdumienie. Dla mnie oczywiste są przyczyny tych zmian, chrześcijaństwo, a przede wszystkim katolicyzm, uznał że wersja judaistyczna dekalogu nie za bardzo odpowiada nowej religii, gdzie w pewnym, dość wczesnym momencie zaczęto przywiązywać wagę do obrazów, relikwii i tworzenia zastępów świętych, co wydaje się sprzeczne właśnie z drugim przykazaniem dekalogu. OP Jacek Salija już niemal na początku wpada wręcz w karkołomne tłumaczenie. „(...) jest rzeczą dyskusyjną, czy zakaz ten stanowił pierwotnie odrębne przykazanie, czy też był uzupełnieniem przykazania „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”.” Tu uwaga, w obu wersjach Dekalogu, zarówno w Księdze Wyjścia, jak i Księdze Powtórzonego Prawa, drugie przykazanie jest wyraźnie oddzielone, istotne różnice dotyczą tylko pierwszego przykazania. Dalej jest jeszcze bardziej zdumiewająco: „Warto bowiem wiedzieć, że dekalog nie miał w starożytnym chrześcijaństwie tej rangi teologicznej, co dzisiaj.” (sic!) Aż chce się zapytać, dlaczego taką rangę ma dzisiaj? OP Jacek Salija ucieka się do jeszcze jednego argumentu. Skoro Bóg zesłał nam Swego Syna, to znaczy, że pokazał nam Jego oblicze i od tego momentu już zakaz czynienia podobizny Boga nie obowiązuje. Mało tego, nauczanie Jezusa koncentruje się tylko na pozostałych sześciu przykazaniach, w związku z tym pierwsze cztery (w wersji oryginalnej) tracą na znaczeniu (sic!) Czyżby Credo wiary w Boga przestało już być takie ważne?! W związku z tym zapytam, skąd takie potępienie niewierzących? Chyba coś poplątałeś Jacku OP.

  Postanowiłem sprawdzić u jakiegoś innego teologa. Wujek Google mi pomógł. Tytuł artykułu jest wprawdzie mylący „Czy Kościół katolicki sfałszował dekalog?”3, bo przecież nikt o fałszerstwie nie mówi. Raczej o manipulacji. Odpowiada biblista Roman Zając i przyznam, że bardziej sensownie, co nie znaczy, że całkiem. Po pierwsze stwierdza, że Kościół nie neguje oryginalnych wersji dekalogu, bo przecież one istnieją w Starym Testamencie, uznawanym przez chrześcijaństwo również za natchnione. Wersja katolicka, uproszczona, powstała na potrzeby katechizacji, i tu uwaga: katechizacji dzieci! Łatwiej się tej wersji nauczyć na pamięć (sic!) Rzecz w tym, że jak byłem przez czterdzieści lat wierzącym, żaden katecheta nie zwracał mi uwagi na tę oryginalną wersję dziesięciorga przykazań. Widać byłem wciąż traktowany jako dziecko. Wracając do sedna, znów okazuje się, że owo drugie przykazanie jest tylko komentarzem do pierwszego, a rzecz jasna trudno traktować komentarz za przykazanie, bo jak każdy komentarz, nie trzeba go brać na serio. Biblista R. Zając zaznacza, że cała ta numeracja przykazań budzi wątpliwości, bo w oryginale numerów nie było. Te wprowadzono później. „Ponumerowane wersety służyły jako pomoc w znalezieniu poszczególnych tekstów, a nie do podziału przykazań.” Z odrobiną sarkazmu: zaprawdę, dekalog to tak obszerny tekst, że bez numeracji ani rusz. Skąd więc nazwa dekalog? W starożytnym znaczeniu słowo dekalogos, znaczy dosłownie dziesięć słów. Żydzi przyjęli dekalog nazywać  Dziesięć Oświadczeń. A dziesięć to dziesięć, bez względu na to, czy te oświadczenia, przykazania są ponumerowane czy nie. Dziesięć niezależnych od siebie wątków.

  Pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia bałwochwalstwa, na którą powołują się autorzy tłumaczeń. Tu przypomnę kontrowersyjne wersy z moim podkreśleniami: „Nie uczynisz sobie rzeźby ani podobizny wszystkich rzeczy, które są na niebie w górze i które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i służył. Bom ja jest Pan, Bóg twój, Bóg zawistny. (...)”4 Czy obrazy, rzeźby, a nawet krzyże nie należy zaliczyć pod wszystkie rzeczy? Co znaczy owo kłanianie się? R. Zając nie widzi problemu i przytacza, jako przykład, posługiwanie się przez Mojżesza laską, która zmieniała się węża oraz Arkę Przymierza przyozdobioną aniołami. I otóż to. Te przedmioty nie były wizerunkiem Boga. Laska symbolizowała Jego moc, Arka Tajemnicę. Przypomnę, choć niektórzy Żydzi chcieli się kłaniać i czcić laskę, Mojżesz im tego zabronił. Po jakimś czasie, inny prorok tę laskę zniszczył. Arka przymierza była zrobiona na polecenia Boga, ale dostępna tylko najwyższemu Arcykapłanowi, a gdy ją obnoszono – była zakryta płótnem! Jak traktować np. obraz jasnogórski czy ten słynny z Gwadelupy, skoro wierni się im kłaniają i im służą, a one nawet nie są wizerunkiem Boga? R. Zając pisze: „Bóg zakazywał tworzenia obrazów, gdyż w świecie politeistycznym ludzie łatwo ulegali pokusie utożsamiania posągu z bóstwem.” Z czym są utożsamiane wymienione przeze mnie obrazy? I czy to dotyczy tylko ludów politeistycznych? Mam wątpliwości, ba!, jakoś tak się składa, że większość katolików nie potrafi się modlić bez wizerunku Boga czy innego Jego symbolu (krzyż). Jest gorzej, do dziś szerzy się wieści o cudach płaczących rzeźb czy krwawiących hostii i czci się ja na równi z samym Bogiem.

  Ciekaw jestem czy w Ewangeliach jest jakiś nakaz (jak w przypadku Arki Przymierza) tworzenia podobizny lub nawet symbolu Boga? Ja sobie nie przypominam. Jedyny nakaz dotyczy rytuału spożywania chleba i picia wina – „to czyńcie na moją pamiątkę”.

Przypisy:
1 – właściwie różnicy nie ma żadnej. Rzecz w tym, że zawsze katolicyzm odnosi się do prostszej wersji dekalogu, która już bardzo różni się od oryginału.
2 - http://www.mateusz.pl/ksiazki/js-sd/Js-sd_28.htm
3 - http://www.kosciol.pl/content/article/20040925135856776.htm
4 - w wersji z Księgi Powtórzonego Prawa


niedziela, 14 sierpnia 2016

Słowo do ateistów



  W wolnej amerykance wszystkie chwyty są dozwolone. Okazuje się, że nie tylko. Kościół katolicki posługuje się takimi samymi metodami, tylko nie bardzo wiadomo w stosunku do kogo. Oto znalazłem krótki fragment homilii (?) niejakiego arcybiskupa Fultona J. Sheena. Był płomiennym mówcą i doczekał się nawet polskiego bloga z tłumaczeniami jego światłych przemyśleń.

  Pozwolę sobie przytoczyć obszerne fragmenty jednej z jego wypowiedzi: „Na krzyżu nasz Pan przemówił do ateistów, do komunistów, do agnostyków, do niewierzących, do odszczepieńców, do tych wszystkich, którzy przeżywają wewnętrzne piekło - w szczególności do tych, którzy mieli Wiarę i ją utracili. Piekło nie zaczyna się w przyszłym świecie. Zaczyna się ono tutaj. W jaki sposób ateista, agnostyk lub niewierny mógłby zostać zbawiony, jeśli Pan na krzyżu nie podjąłby środków, aby odkupić ich wszystkich? Nasz Zbawiciel podjął się zatem cierpieć ową samotność, izolację i oddzielenie od Boga, które są udziałem wszystkich ateistów [podkreślenie moje]. (...) Nasz Pan doświadczył piekła Voltaire'a, Camusa, Sartre'a, Juliana Apostaty i tych wszystkich, którzy wyparli się swego Boga.”

  Jestem skonsternowany. Z kilku powodów. Jak przypuszczam, abp F. J. Sheena po prostu poniosło w nienawiści do wszystkich, których wymienił. Do wszystkich tych, którzy nie akceptują jego prawd, choć sam nie przestrzega kilku. Na przykład tych mówiących o nieosądzaniu bliźnich, o miłości do bliźniego swego, o grzechu pychy. Ja wiem, że jego słowa to metafora, ale innych komunistów, poza pierwszymi chrześcijanami w tamtych czasach nie było. Ateiści pojawili się jako sprzeciw wobec nadużyciom Kościoła osiemnaście wieków po śmierci Jezusa. A tak naprawdę, Chrystus cierpiał na krzyżu przede wszystkim za wszystkich wierzących, namiętnie grzeszących każdego dnia, o czym już abp F. J. Sheena nie wspomniał.

  Mnie najbardziej zdumiewa stwierdzenie, że piekło zaczyna się na ziemi (sic?) Odpowiem z sarkazmem: naprawdę eureka! Ja nigdy o tym piekle nie słyszałem, nigdy go nie doznałem, moje życie na tej ziemi to jedno wspaniałe pasmo szczęścia i powodzenia. I aż chciałoby mi się powiedzieć arcybiskupowi, że to wewnętrzne piekło, dotykało mnie najbardziej wtedy, gdy wierzyłem. Pytania bez odpowiedzi, nigdy niespełnione nadzieje, wewnętrzne rozdarcie z powodu panującej wokoło niesprawiedliwości, czy kompletna pustka niezrozumienia w połączeniu z głębokim poczuciem winy za coś niewiadomego. Gdy się od tego uwolniłem, piekło prysło jak mydlana bańka, choć przecież świat na zewnątrz nic się nie zmienił. Nie jestem niczemu winien, a już na pewno nie za winy prarodziców, dobro i zło są wciąż dla mnie takim samym udziałem, jak tych, którzy bezgranicznie wierzą. Nie muszę też dziękować żadnej niematerialnej istocie, za piekło tu na ziemi z krótkimi przerwami na przypadkowe chwile szczęścia. I zapewniam, że nie cierpię żadnych katusz z powodu oddzielenia od Boga, nie czuję się w żaden sposób tragedii samotności. To tylko ty, abp F. J. Sheen, w swej nienawiści do innych, chciałbyś aby tak było. Jeśli odczuwam już jakieś piekło, to tylko to, spowodowane przez takich jak on, wręcz z diabelską pasją, piętnujących takich jak ja.


piątek, 12 sierpnia 2016

Chrystus w Rio



  Doznałem pewnego, jeśli już nie szoku, to na pewno zniesmaczenia. Ostatnimi czasy portale prawicowe, a katolickie w szczególności, lubią podkreślać fakt, że zawodnik jest katolikiem, szczególnie wtedy, a kto wie, czy nie tylko wtedy, gdy wygrywa zawody. Nie inaczej jest teraz na olimpiadzie w Rio. Tu dodam, że mnie nic do tego, czy ktoś jest katolikiem, czy się do tego przyznaje, ale bądźmy konsekwentni. Jak, zaraz opiszę.

  Oto na portalu wPolityce.pl czytam artykuł zatytułowany: „Wywalczyły złoto na olimpiadzie i nie mają wątpliwości: Chrystus nad nami czuwał [podkreślenie moje]. Patrzył na nas gdy stałyśmy na podium.”1 (sic!) Chodzi oczywiście o nasze dwie złote medalistki w kajakarstwie: Magdalenę Fularczyk-Kozłowską i Natalię Madaj. Zacytuję słowa jednej z nich: „Wszyscy za nas się modlili, za pogodę, żeby nam sprzyjała. I wszystko było tak, jak trzeba. Gdy startowałyśmy, figura Chrystusa, wznosząca się ponad torem, nie była zachmurzona. Przywiązuję się do takich rzeczy. Na treningach Chrystus był skryty za chmurami, ale podczas wyścigów nad nami czuwał. Patrzył na nas też, gdy stałyśmy na podium.” Jeśli miałaby tylko na myśli kamienny posąg Chrystusa, być może te słowa miałyby sens, choć tylko po części, bo ja nie sądzę, żeby ten kamienny monument był faktycznie prawdziwym Chrystusem, w dodatku zainteresowanym przebiegiem rywalizacji. I dlaczego miałby czuwać tylko nad Polkami? To tylko Jego wyobrażenie, nota bene, dalekie od oryginału, bo oryginału nikt nie uwiecznił. A już kompletnie nie rozumiem sensu tego, czy ta kamienna figura była za chmurami, czy nie. Dla prawdziwego Chrystusa nie miałby to przecież żadnego znaczenia. Miało być wzniośle, patetycznie, a wyszło idiotycznie, ale nic dziwnego, skoro mamy ostatnio również i takich katolików. Pewnie nie wszystkich, tylko po co się takich lansuje, już zupełnie nie rozumiem. W dalszej części artykułu jest jeszcze gorzej, bo one chcą się wybrać na tę górę, pod ten kamienny monument, tylko najpierw..., pokibicują rodakom i „popaplają się na Copacabanie” (sic!) Ja chromolę, taka podzięka! W końcu Chrystus może poczekać...

  Nie inaczej było ze zdobywcą brązowego medalu, Rafałem Majką. Na portalu Fronda.pl czytam: „Dodał też, że bardzo pomogło mu to, że przeżegnał się przed zjazdem, który, jak się okazało, był kluczowy dla losów olimpijskiej rywalizacji.”2 Widać, niezbyt gorliwie, skoro zdobył tylko brązowy medal. Ale w podzięce strzelił sobie swiftfocię3 pod pomnikiem Chrystusa. Jak przystało na dobrego katolika. A kto wie, czy taki Nibali, też katolikiem nie jest (przecież Włoch) i omal tego zjazdu śmiercią nie przypłacił. Pewnie grzeszny był bardziej niż Rafał Majka. Bo gdyby Rafał był bezgrzeszny, jak nic zdobyłby złoto...

  Ktoś powie, że brzydko się tak wyśmiewać i będzie miał po części rację. Trochę mi wstyd (tylko trochę), ale ja twierdzę, że jeszcze bardziej ohydne jest takie jarmarczne eksponowanie wiarą. Wiara, czy niewiara, jest osobistą sprawą każdego z nas. Nie mam też nic przeciw, żeby się do niej przyznawać. Nawet publicznie. Ja też publicznie do ateizmu się przyznaję. Tylko czy taki, jeden z drugim sportowiec nie zdają sobie sprawy z faktu, że jeszcze więcej katolickich sportowców, może i nawet wierzących gorliwiej, wyjedzie z tej olimpiady bez medalu, nawet nie mieszcząc się w punktowanej szóstce? A co sądzić o barciach Zielińskich, Polakach-katolikach, podejrzanych o doping i chęć nieuczciwej rywalizacji? Wreszcie ostatnie natrętne pytanie: co z medalistami nie wierzącymi w katolickiego Boga? Ich osiągnięcia nie są warte funta kłaków, bo w tego jedynie słusznego Boga nie wierzą? A taaak, im pewnie szatan pomagał. Coś tu komuś w tych łepetynach się pomieszało na amen, jeśli chce wmieszać w rywalizację stricte sportową, nie zawsze uczciwą, walkę o Boga, chrześcijańskiego, katolickiego. To nie jest śmieszne, to jest tragikomiczne.