sobota, 27 lutego 2016

Państwo wyznaniowe



  Udając się na spoczynek puściłem wodze fantazji. Czarnej fantazji. Mamy oto rok 2020 i od kilku miesięcy obowiązuje nowa Konstytucja, w myśl której, Polska jako drugi w Europie kraj, po Malcie, staje się państwem wyznaniowym. O ile to pierwsze jest nim praktycznie tylko z nazwy, o tyle w naszym kraju już nie tylko o nazwę chodzi. Religia katolicka stają się oficjalnie religią, jako jedynie słuszną i nie ma już niezależności między nią a polityką. Nie ma już rozgraniczenie między tym, co świeckie, a co boskie. W końcu to kraj, gdzie 95 procent społeczeństwa deklaruje się jako katolicy. Ściślej, tylu przyjęło chrzest w tej wierze, a aktu chrztu w żaden sposób wymazać nie sposób.

  Konsekwencją tego mariażu religii i polityki, przynajmniej w kilku kwestiach, demokracja staje się zbyteczna. Nie trzeba już wybierać Prezydenta, bo tę funkcję w naturalnej konsekwencji wyznaniowości przejmuje niemal z automatu Prymas Polski. Również z automatu Episkopat Polski przejmuje rolę Senatu. Jedynym demokratycznym elementem życia politycznego są wybory do Sejmu, obwarowane jednak podstawowym warunkiem, kandydaci muszą być głęboko wierzącymi katolikami, przy czym minimum czwartą część musieliby stanowić księżą. To z tego gremium prezydent vel prymas tworzy rząd Rzeczpospolitej Polski Katolickiej.

  W sferze publicznej też następują poważne zmiany. Oprócz istniejących służb specjalnych i policji cywilnej powołuje się tzw. policję religijną zajmującą się przede wszystkim eliminowaniem zagrożeń antyreligijnych i łamaniu Dekalogu ze wskazaniem na pierwsze trzy i szóste przykazanie. A w związku z tymi przykazaniami uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej stałoby się obowiązkowe, istniałby kategoryczny zakaz rozwodów, ślub tylko kościelny, o zakzie związków nieformalnych nie muszę wspominać. Dodatkowo istniałby obowiązek trzech modlitw. Na przykład rano Pater Noster, w południe Anioł Pański,  wieczorem Koronka do Bożego miłosierdzia. W tym czasie, powiedzmy na pięciu minut, zamiera jakiekolwiek życie, np. wszystkie światła na skrzyżowaniach zapalają się na czerwono. Aby nie było tragicznie, pojazdy uprzywilejowane miałyby dyspensę, gdy chodzi o ratowanie życia poczętego.

  W sferze medialnej istniałyby tylko te media, które wyznają wartości katolickie. Internet też da się ograniczyć (ocenzurować) do treści ściśle związanych z wartościami katolickimi, a ponieważ inwigilacja byłaby prawnie usankcjonowana, każda próba dotarcia do innych stref, kończyłaby się minimum tygodniowy więzieniem (patrz pomysł pana Ziobry) i dożywotnim pozbawieniem możliwości dostępu do netu. O edukacji nie trzeba wiele pisać. Religia, religia i jeszcze raz religia. Podstawową ideologią nauczania stałby się Inteligentny Projekt z możliwością dopuszczenia jako alternatywy – kreacjonizmu. Biblia byłaby podręcznikiem obowiązkowym. W końcu religia nie uczy niczego złego. W sferze kultury i sztuki w miejsce dawnego socrealizmu powstałby religiorealizm, piękna sprawa, bo religijne obrazy i muzyka wzruszają...

  Pewnie istnienie innych religii i ateizmu byłoby dopuszczalne, ale tylko w takich przypadkach, kiedy te odziedziczyłoby się po rodzicach. Samoistne przejście na inną religię czy ateizm byłoby już karane, jako sprzeczne z ideą państwa katolickiego. Przy czym te mniejszości miałyby ograniczone prawa (np. pozbawienie praw wyborczych, zakaz zajmowania kierowniczych stanowisk, możliwość otrzymywania jakichkolwiek zasiłków, itp.)

  Się obudziłem z tego koszmaru, zlany zimnym potem. To w końcu tylko nierealny sen, bo przecież Sobór Watykański II zabronił mieszania się sacrum z profanum. Taaak, ale niedawno znalazłem takie oto komentarze: „Wolność religijna oraz rozdział Kościoła od państwa wywodzi się z masońskich ideologii, które chcą zrównać prawdę z fałszem, czemu Kościół ze swoim Magisterium zawsze się przeciwstawiał. Dopiero zwycięstwo tych masońskich i modernistycznych błędów na Soborze Watykańskim II doprowadziło do sytuacji obecnej, gdzie Prawda zrównana jest z kłamstwem, a Chrystus postawiony na równi z Beliarem.*”, oraz  „Stąd pochodzi nieuporządkowanie umysłów, stąd w młodzieży coraz większe zepsucie, stąd u ludu pogarda najświętszych praw i rzeczy duchowych, stąd słowem: zaraza w państwie szkodliwsza nad wszystkie, ponieważ wiadomo na podstawie doświadczenia opartego na całym starożytnym dorobku, że państwa kwitnące potęgą, sławą i zamożnością upadły tylko z powodu tego jednego nieszczęścia, nieumiarkowanej dowolności opinii, wolności wypowiedzi i żądzy coraz to nowych zmian.(Encyklika Grzegorza XVI Mirari Vos pkt. 14)”.

  I już nie wiem czy mam się bać, czy może lepiej do jakiegoś psychiatry po psychotropy, które uwolnią mnie od takich koszmarów? Gwoli wyjaśnienia, ten sen oparty jest na wzorcach państw stricte wyznaniowych, choć innych religii.
 
Przypisy:
* - Beliar – mroczny bóg śmierci.


środa, 24 lutego 2016

Matka Boska w klapie na cenzurowanym



  Matka Boska w klapie nie wystarcza, abyś człowieku mógł się uznawać za gorliwego katolika. Pewnie różaniec też nie. Te słowa odnoszą się, a jakże, do samego Lecha Wałęsy i zaznaczam, że w żaden sposób się z tymi tezami nie utożsamiam. Ja osobiście mam bardzo negatywny stosunek do wszystkich dewocjonaliów. Rzecz w tym, że mało już, co niektórym, zdyskredytowania Wałęsy jako osoby publicznej, trzeba go jeszcze bardziej pognębić, właśnie na płaszczyźnie wiary.

  Jeszcze jedno wyjaśnienie, by nie było żadnych wątpliwości. Moja osobista ocena Wałęsy jest negatywna, ale to nie ja uczyniłem go ikoną przemian polityczno-społecznych, więc ta ocena na zawsze pozostanie osobistą. Nie zmienia to faktu, że i beze mnie zawsze miał zaciekłych wrogów, przy czym mam niejasne przeczcie, że ta wrogość wynikała przede wszystkim z zazdrości, choć ja sam  mu niczego nie zazdrościłem. Polacy zawsze mieli i będą mieć zastrzeżenia do ikon (co niejako tłumaczy rezerwę katolicyzmu wobec prawosławia), ściślej do bohaterów, a to już ewidentnie jest przejawem zazdrości, bo nie wszyscy bohaterami się stają. Tradycyjnie, konia z rzędem temu, kto nie marzył nigdy o staniu się, jeśli nie bohaterem, to przynajmniej idolem.

  Nie dziwi więc nagonka na Wałęsę za sprawą trupa w szafie Kiszczaka. Wałęsa też nie powinien się obrażać, a już przynajmniej się dziwić tej nagonce. Od momentu, gdy to niby przeskoczył mur stoczni, powinien mieć świadomość, ze to się dobrze dla niego, w wymiarze osobistym nie skończy. Tego nikt mu nie będzie darował, tym bardziej trup w szafie. Mimo wszystko jestem w jakimś sensie zaskoczony. Nawet nie skalą tej nienawiści, ile jej źródłem. Bo od samego początku Lech Wałęsa był kojarzony ze środowiskiem katolickim. Tu właśnie wspomniana w tytule, a stale przypięta w klapie jego marynarki postać Matki Boskiej, czy wreszcie dość bliskie, niemal serdeczne stosunki ze św. Janem Pawłem II. To przecież tych dwóch Polaków, zjednoczonych w wierze, nasze społeczeństwo, a i opinia światowa, uznawało za sprawców (to nie zbyt ładne określenie) obalenia komunizmu nie tylko w Polsce ale i całej Europie Wschodniej.

  Dziś Kościół w Polsce, a przynajmniej jego radykalny odłam, ten sam, na którego idee powoływał się mój „bohater”, stawia go pod pręgierzem. Dziś ten Kościół pisze: „On dalej tkwi w zakłamaniu. Chce swój fałszywy autorytet wspierać kłamstwami. (...) W przypadku grzechu publicznego powinno nastąpić publiczne wyznanie winy i nawrócenie.”* Znamienne to słowa. Jeszcze ten grzech publiczny jest tylko w sferze domniemywań, ale już wymaga się od Wałęsy nawrócenia (sic!) Aby było śmieszniej (tragiczniej): „przyjmuje [Wałęsa – dopisek mój] Komunię świętą. Trzeba wiedzieć, że jest to świętokradcze, a spowiedzi, jeżeli nie łączy się to z publicznym wyznaniem winy, są nieważne.”

  Lista zarzutów (ewangelicznych?) wobec Wałęsy jest długa, ja ograniczę się tylko do tych najbardziej krwistych: „Doszło do rabunku majątku narodowego. Ograniczono polską suwerenność, niepodległość, wolność. Wielu ludzi popełniło samobójstwo, wielu wyjechało za granicę, nie widząc dla siebie możliwości życia w Polsce. Wałęsa tymczasem tuczył się kosztem czyjejś krzywdy. Krzywdy państwa i krzywdy narodu.” Jak się wyraził niejaki Tym: ech, Wałęsa, gdybyś siedział cicho, żylibyśmy sobie spokojnie w PRL. Ks. Małkowskiemu mało jednak jednego Wałęsy. Pluje jadem żmii na innych, w tym również w na tych katolików, którzy: „W tym środowisku są też katolicy – jest przecież w „Gazecie Wyborczej” dział religijny, są dyżurni teologowie, którzy Michnika wspierają. Przechodzą całkowicie do porządku nad złem, które „Wyborcza” szerzy, demoralizując, deprawując, popierając zło przeciwne Bożym przykazaniom i Ewangelii Chrystusa, szkodząc na wiele sposobów Polsce. Taka postawa katolika świadczy o obłudzie i zakłamaniu, hipokryzji.” Jest i o W. Jaruzelskim: „Jaruzelski był przecież sowieckim generałem w polskim mundurze. Polskę chciał zepchnąć na tor całkowitego zniszczenia w wyniku III wojny światowej, która w planach sowieckich miała wybuchnąć w połowie lat 80. Z dokumentów, które przekazał płk Ryszard Kukliński wynika, że jednym z aktywnych uczestników tego planu był właśnie generał Jaruzelski. Jeżeli on się do tego publicznie nie przyznał, nie uczynił publicznie aktu ekspiacji, to spowiedź, nawet zakończona rozgrzeszeniem… To za mało.”.

  Gdy do nagonki w tym samym stylu przyłączył się również abp. Sławoj Głódź (tak, ten od danieli w parku i od flaszki), mnie ręce opadają. W tym miejscu pozwolę sobie na bluźnierczy wręcz sarkazm: Dzięki Ci Panie, za łaskę wolnej woli, dzięki której nie muszę się utożsamiać z takim Kościołem katolickim.



niedziela, 21 lutego 2016

Ks. Jacek



  Nigdy mnie specjalnie nie interesowała działalność ks. Jacka Międlara. Ot, jakiś tam niewyżyty ambicjonalnie księżulek, usiłujący stać się przewodnikiem narodowców. Nawet wzmiankę w mediach, że oto został przeniesiony za nieposłuszeństwo do innej diecezji, potraktowałem jako coś trzeciorzędnego w zalewie innych wydarzeń przetaczających się przez nasz kraj.

  Sama Fronda pisze o nim jako o uczestniku antyimigranckich demonstracji środowisk nacjonalistycznych (sic!) Ba!, gdy pisałem, że takie środowiska są, napominano mnie, że przesadzam, że polskiego ruchu narodowego nie sposób porównać do nacjonalizmu. Problem nie w tym, że ks. Jacek brał udział w tych demonstracjach, problem w tym, że on wyraźnie chce stanąć na czele tego ruchu. Mimo zakazu działalności politycznej, która w ocenie władz Zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo przynosiła więcej szkody zakonowi niż pożytku. Ja bym to wszystko zmilczał, gdy nie pewien wpis, na pewnym blogu, będącym niejako epitafium dla ks. Jacka. Takich krzewicieli patriotyzmu i poczucia godności narodowej nam podobno potrzeba. Swoim zwyczajem, zacząłem szperać w necie, by bliżej poznać postać tego księdza.

  I tu przyznaję obiektywnie, największą nagonkę przeciw ks. Jacku rozpętała „Wyborcza”. To w jej opinii ks. Jacek jest nacjonalistą i ksenofobem. I już to, że „Wyborcza”, mogłoby wskazywać, że ta opinia nie jest obiektywna. Ale trafiłem również na pewien filmik*, który na pewno nie jest żadną manipulacją. Obejrzałem i... krótki włos zjeżył się na mojej głowie. Ks. Jacek używa tej samej retoryki, co pewien znany nacjonalista ze śmiesznym wąsikiem pod nosem i równie śmiesznym kosmykiem włosów spadającym mu stale na czoło, choć tenże ogólnie rzecz ujmując, wcale już śmieszny nie był. Ten sam pełen egzaltacji, krzyczący głos i niemal te same hasła. Niemal, gdyż tamten krzyczał w języku Goethego: Niemcy dla Niemców, ks. Jacek krzyczy w języku Mickiewicza o Polsce dla Polaków. Wprawdzie padają tam słowa o tym, że nie mogą sobie (nacjonaliści) pozwolić na nienawiść, ale jednocześnie dodaje coś o mieczach i armii Wielkiej Katolickiej Polsce. W Polsce, w której nie będzie miejsca nie tylko dla obcych, ale i dla tych, którzy nie są dostatecznie narodowi i patriotyczni. Jest  w tym filmiku atmosfera lat trzydziestych hitlerowskich Niemiec, podobne hasła, podobne odzew  tłumu, podobny las sztandarów, podobny ogień w tle...

  Ja się w tym kontekście dziwię decyzji władz Zgromadzenia Księży Misjonarzy. Wysłali ks. Jacka do Zakopanego, gdzie wypaczona narodowość tylko czeka na takiego przywódcę. Powinni go raczej wysłać na placówkę do Syrii, gdzie islamscy bojownicy państwa ISIS mordują chrześcijan. Niejaki pan T. P. Terlikowski też zdaje się oburzony, choć tylko tym, że księży o inklinacjach lewicowych tam się nie wysyła...



piątek, 19 lutego 2016

Halleluja



Mam w zanadrzu gotową, obszerną notkę, która może się okazać bulwersującą. Przedtem jednak inna, i w klimacie, i w treści. Otóż, zdarza mi się czasami bywać w kościele, choć jestem ateistą. Ja już chyba wspomniałem, że podoba mi się klimat choć nie szukam tam żadnego kontaktu z Bogiem. To już dawno poza moimi możliwościami. Czasami udaje mi się uchwycić jakąś ulotną chwilę, której nie sposób opisać. A skoro nie sposób, nawet nie spróbuję. Ale oto trafił mi się filmik, który dość dokładnie to obrazuje.


Bez komentarza.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Miłość nie istnieje



  Już po walentynkach, więc teza postawiona w tytule nie powinna wywoływać specjalnych emocji, choć nie ukrywam, że ma jakiś związek z tym niezbyt chrześcijańskim świętem. Już wyjaśniam. Oto w to święto ukazał się artykuł autorstwa ks. Marka Dziewieckiego zatytułowanego „6 mitów na temat miłości”*, który został opublikowany na portalu Fronda.pl. Odniosę się do niego przede wszystkim dlatego, że nie rozumiem dlaczego ktoś, kto z racji pełnionej funkcji, nie może mieć zielonego pojęcia, czym jest miłość dla dwojga kochających się osób, z takim uporem stara się z tym uczuciem rozprawić, je zdewaluować? Do jakich wypaczeń to może doprowadzić, posłużę się słowami samego arcybiskupa Jędraszewskiego, które odtwarzam z pamięci: „Kościół jest tolerancyjny. Pochwala miłość, nawet miłość homoseksualistów, jeśli nie jest skierowana do osobnika tej samej płci” (sic!) To pozostawię bez komentarza.

  Wróćmy do artykułu ks. Dziewieckiego, ściślej do owych sześciu mitów o miłości.
   Mit pierwszy: miłość to współżycie seksualne. Autor nie pozostawia na tym micie suchej nitki. To wydaje się nawet zrozumiałe, bo Kościół nigdy nie pochwalał tej formy współżycia i, co najwyżej, uzasadniał ją prokreacją, tak miłą Bogu. Księżom, jako dobrym pasterzom (nie mylić z hodowcą), też. Tak więc seks, jeśli nie służy tej prokreacji, nie ma żadnego związku z miłością. Każdy kto sądzi inaczej, jest w wielkim błędzie.
   Mit drugi: miłość to uczucie i zakochanie. Tego już kompletnie nie rozumiem, bo mnie się wydawało całe, niekrótkie życie, że miłość jest uczuciem, w dodatku pięknym. Ks. Dziewicki wyprowadza mnie z błędu. „Gdyby miłość była uczuciem, nie można by jej ślubować, gdyż uczucia są zmienne.” (sic!) Swoim zwyczajem, konia z rzędem temu, kto mi te słowa potrafi wytłumaczyć i uzasadnić. Ks. Dziewiecki próbuje, bo uczuciem może być też nasz stosunek do zwierząt. Tak więc, drogi Czytelniku, jeśli żywisz jakiekolwiek uczucia do drugiej osoby, bliżej Ci do zoofila, niż by Ci się mogło wydawać.
   Mit trzeci: miłość to tolerancja. Według ks. Dziewieckiego nic bardziej mylnego. Tolerancja nie tylko nie służy miłości, ale jej szkodzi. Bo tolerancja kojarzy mu się z Owsiakiem, czyli: „Róbta, co chceta”. Tak więc, człowieku zakochany, jeśli tylko zauważysz u partnera/-ki coś, czego nie tolerujesz, powinieneś to tępić w zarodku. Zdecydowanie i bez litości.
   Mit czwarty: miłość to akceptacja. Według ks. Dziewięckiego akceptacja to nic innego jak przejaw skrajnej nienawiści do ludzi (sic!). Nie mam więcej koni z rzędem, więc postawię dom, kto mi tę tezę księdza wytłumaczy i uzasadni. Owszem, ksiądz próbuje, bo przecież nie sposób akceptować złodzieja czy gwałciciela, narzuca się jednak pytanie: czy naprawdę wszyscy kochamy się w złodziejach i gwałcicielach? I jeszcze inaczej; akceptować można tylko Boga, bo człowiek z natury bywa ułomny (sic!)  Obalając ten mit, ks. Dziewiecki obala jakiekolwiek wyobrażenie o miłości człowieka do człowieka. Taka miłość jest w ogóle niemożliwa.
   Mit piąty: miłość to „wolne związki”. Nasz bohater uznaje, że taki związek to naiwna, nieodpowiedzialna, rozrywkowa (sic!) i przewrotna forma relacji kobiety i mężczyzny. Mnie to specjalnie już nie dziwi, bo w myśl dogmatów chrześcijaństwa, wolny związek to złamanie szóstego przykazania. Nie będę polemizował.
   Mit szósty: miłość to naiwność. Przyznam, że nie bardzo wiem, skąd ks. Dziewiecki wziął ten mit. Wprawdzie przyjęło się uważać, że miłość bywa naiwna, ale życie tę naiwną postawę szybko koryguje. Mnie tu się coś dziwnie kojarzy. Ksiądz potrzebował sześciu mitów, bo szóstka kojarzy się z diabłem, więc ten szósty mit wymyślił na siłę.

  Jest też zakończenie z wnioskami. Tu posłużę się cytatami. „W tej sytuacji tym ważniejsze jest precyzyjne rozumienie miłości, którą kocha nas Bóg i której On nas uczy.”, „Miłość Boża jest bezwarunkowa, wierna, nieodwołalna i ofiarna aż do krzyża (...)”, „Taką miłością potrafią kochać jedynie ci, którzy żyją w przyjaźni z Bogiem, gdyż tylko Bóg jest miłością, a przez to jest też jedynym niezawodnym nauczycielem miłości.” Przyznam, że mnie zamurowało. Sparafrazuję pewien znany początek wiersza:
„Człowieku, robaczku marny, ty marna istoto.
Postaci twojej zazdroszczą anieli!
A duszę gorszą masz, gorszą niżeli!
Przebóg, tak Cię oślepiła miłość, wewnątrz pusta!”
 
  Księże Marku Dziewiecki, z osobna możesz mieć i rację, ale chyba nie rozumiesz, co pod pojęciem miłość dla człowieka się kryje. To pojęcie jest akurat konglomeratem tych wszystkich mitów, które Ty uznajesz za złe i jeśli tego nie rozumiesz, po prostu zamilcz.