czwartek, 9 marca 2017

Ja czy my? - pochwała egoizmu



  Co jest ważniejsze, „ja” czy „my”? Dylemat, do przemyśleń nad którym skłonili mnie blogowi adwersarze, przy okazji polemiki nad nadrzędnymi wartościami, tu: wartościami rodziny i narodu. Dla mnie sprawa od bardzo dawna jest prosta i da się streścić w jednym krótkim zdaniu: bez „ja” nigdy nie będzie „my”, co już na wstępie określa właściwą kolejność. Niemniej od razu uprzedzę, cały esej jest oparty na subiektywnym spojrzeniu na to zagadnienie i nawet nie będę się silił na obiektywizm. Ten subiektywny pogląd tkwi we mnie tak mocno, że inne, być może nawet i bardziej obiektywne spojrzenie na to zagadnienie wydaje mi się być mało przekonywujące.

  Gloryfikacja „ja”, za którą optuję, zazwyczaj kojarzy nam się z egoizmem i będzie w tym stwierdzeniu sporo racji. Swego czasu trafiłem na książkę Richarda Dawkinsa o znamiennym tytule „Samolubny gen”, w której jako biolog (nie ateista) uzasadnia teorię, która mówi, że to przede wszystkim egoizm jednostki pchał człowieka do rozwoju biologicznego i umysłowego, mimo że istnieje w nas silny instynkt stadny, dzięki któremu zdobyliśmy „zaszczytny” tytuł panów i władców ziemi. Ale tu potwierdza się moje przekonanie, że bez jednostki  nie byłoby stada, a to stado jest tylko środkiem do zaspokojenia pragnień własnego "ego". Tylko proszę nie mylić tego np. ze stadem owiec, które jest bezmyślne, co czasami przychodzi mi na myśl, patrząc jak zachowuje się jakaś wyodrębniona grupa społeczna. Do tego jeszcze nawiążę. Z prehistorycznego punktu widzenia, jednostce po prostu „opłacało” się egzystować w grupie. Było bezpieczniej i łatwiej. Ale jakby na te motywy egzystencji nie patrzeć, są to motywy egoistyczne, do których tak trudno nam się dziś przyznać.

  Zanim wrócę do teraźniejszości, trzeba mi poruszyć jeszcze jeden wątek, pewien fenomen stojący w wyraźnej sprzeczności do mojego przekonania o wyższości „ja” nad „my”. To miłość rodziców do swoich dzieci. Tu trzeba się jednak odnieść do pytania o sens życia, z pominięciem pierwiastka metafizycznego, który na dobrą sprawę jest udziałem tylko jednego przedstawiciela życia na ziemi – człowieka. Wszystko inne żyje bardziej lub mniej podobnie do człowieka, bez tej metafizyki, i poza roślinami, w każdym znajdziemy pierwiastek miłości rodzicielskiej. Niczemu miłości rodzicielskiej nie ujmując, bo to piękna miłość, i tę da się egoizmem wytłumaczyć. Życie ma to do siebie, że kończy się śmiercią, a z wyjątkiem pewnych gatunków żółwi, należy uznać, że... szybką śmiercią. Jeśli więc życie w jakieś formie chce przetrwać, musi zaistnieć proces rozmnażania. A to, co się rodzi, jest zazwyczaj bezbronne i bez opieki rodzica, najczęściej matki, nie przetrwa. Można w tym miejscu się ze mną nie zgodzić, ale ta forma matczynego altruizmu, w oparciu o sens przetrwania życia, ma też w sobie, choć głęboko ukrytą, formę egoizmu jednostki. Rodzic zapewnia sobie w ten sposób jakieś zabezpieczenie na starość, choć nie trudno spostrzec, że to nie zawsze działa. Mam jeszcze jedno zastrzeżenie, tu, do tak zwanej tradycji rodzinnej. Mało kto sobie zdaje sprawę, że ta dzisiejsza „tradycja” tak naprawdę ma swoje „korzenie” dopiero w XIX wieku. Od czasów starożytnych, poprzez średniowiecze aż do końca XVIII wieku rodzina miała w społeczeństwie znaczenie drugo, a nawet trzecioplanowe. Skrajnym tego przykładem jest życie arystokracji i bogatego mieszczaństwa, kiedy to dzieci niemal od pierwszych dni oddawano pod opiekę niani, kobiety z ludu, które je karmiły, nawet własną piersią i wychowywały, czasami „okazując” rodzicom. Ta tradycja przetrwała nawet do czasów II wojny światowej, w sporadycznych przypadkach do dziś. Wśród biedoty nie było lepiej. Dzieci, już tak od siódmego roku życia musiały pracować, najpierw w domu, a bardziej wprawione poza domem. Jednak najdziwniejsze jest to, że rodzina tworzyła się nie z miłości, a z wyrachowania i interesowności. Instytucja swatów miała się doskonale, nawet na nizinach społecznych. Nie przeczę, „więzy rodzinne” w końcu i w takiej rodzinie zaistniały, ale były czymś wręcz marginalnym. Najczęściej i najsilniej objawiały się przy podziale spadku, co zostało nam w pewnym sensie do dziś.

  Teraz jest już doskonała okazja przyjrzeć się teraźniejszości. Nie wiem jak kto, ale ja w pewnym wieku zauważyłem, że każda indoktrynacja wpaja nam od najmłodszych lat, że to nasze „ja” jest nędzne i mało ważne. Oprę się na własnych doświadczeniach. Za młodu mówiono mi o wspólnocie wierzących, później o dobru społecznym jako wartości nadrzędnej, co miało zabarwienie komunistyczne, przez ostatnie ćwierćwiecze o człowieczeństwie w bardzo ogólnym ujęciu (jedyny okres, gdzie „ja” nabiera sensu, choć nie do końca), a przez ostatni rok już tylko o narodzie i patriotyzmie, jako wartościach nadrzędnych. Wszystkie te idee mają jedno za zadanie – zepchnąć moje „ja” na na samo dno mojej świadomości. Udowadniają mi, że mogę być w pełni szczęśliwy, w większym lub mniejszym stopniu, tylko zapominając o swoim ego. A skutek takiej indoktrynacji jest opłakany, przy czym paradoksalnie służy dalszej marginalizacji „ja”. Pewnie każdy spotkał się z wizją społeczeństwa jako bezdusznej masy wielkich miejskich molochów, spieszącej się nie wiadomo gdzie, nieczułej, niezdolnej do jakiejkolwiek osobowej spontaniczności, o empatii nie wspominając. Nie potrafimy się cieszyć życiem, dajemy sobą sterować, poddajemy się bezmyślnie fałszywym ideom, zatraciwszy kompletnie samodzielne myślenie. Autorytety moralne grzmią o utracie człowieczeństwa i empatii, jednocześnie to samodzielne myślenie... potępiając (sic!) Trzeba nam idoli i charyzmatycznych przywódców, którzy wpajają nam to, co ma być modne lub wskazują nam kierunek dla naszego jestestwa. Zamiast osobowego rozwoju, bo tylko taki gwarantuje postęp, oferuje nam się igrzyska dla mas i różnego rodzaju formy zbiorowego kultu. Stajemy się stadem bezmyślnych owieczek i nie mam tu na myśli li tylko wspólnot religijnych. Ba! tak się porobiło, że nawet miłość dwojga ludzi do siebie, choć stawiana pozornie na piedestale, nie jest tak ważna jak konieczność jakieś wyimaginowanego dobra wspólnego, poprzez propagowanie ściśle określonych, sztywnych i niereformowalnych wzorców tej miłości. Kochaj, ale tą miłością nie epatuj, bo to grzeszne. Piętnuje się na każdym kroku indywidualność, jeżeli tylko nie chce się dostosować do tego wyimaginowanego dobra wspólnego. Odnosisz indywidualny sukces, stajesz się z miejsca podejrzany. Masz odwagę myśleć po swojemu, chyba ci odbiło i czas zamknąć cię u czubków. Chciałbyś krzyknąć, że jesteś szczęśliwy, uznają że jesteś naćpany albo w stanie wskazującym. To wszystko wynika właśnie z indoktrynacji. A przecież człowiek żyje dzięki własnej energii, może się czuć naprawdę szczęśliwy tylko wtedy, gdy spełnia swoje własne pragnienia. Możesz poczuć się sobą, gdy odnajdziesz się we właściwym miejscu i czasie, kiedy stajesz się świadomy własnej inności opartej na odpowiedzialności, za sprawą posiadania własnych poglądów. Jeśli o tym zapominasz, jeśli dasz się zawładnąć my stajesz się właśnie nieodwołalnie i nieodwracalnie członkiem stada bezmyślnych owieczek.

  Bycie bezmyślną owieczką jest możliwe tylko wtedy, gdy uznasz, że Twoje „ja” jest zdeterminowane przez „my”. A przecież to „my” może być wszystkim, nawet fałszem, co paradoksalnie każde nowe pokolenie chce udowodnić staremu, i choć zazwyczaj te nowe idee ulegają weryfikacji, wojna pokoleń i wzajemne oskarżenia o fałsz są nieodłączną częścią kształtowania się naszej świadomości. Dobrze, jeśli osobniczej świadomości. „Ja” jest jedno i niepowtarzalne, godne najwspanialszej pieszczoty. Oczywiście (i z tym poglądem się zgadzam), o „my” nie wolno zapomnieć, nie sposób istnieć w pełnym od niego oderwaniu. Życie bez społeczności mogłoby okazać się katorgą nie do zniesienia, ale nie należy zapominać, że nawet najmniejszą grupę społeczną, jaką jest rodzina, tworzą indywidualne i różniące się między sobą jednostki. Każdy przejaw tłumienia tej indywidualności, nie tylko w rodzinie, to już rodzaj okrutnej tyranii.


17 komentarzy:

  1. Nie wiem czemu ale przeczytałam Ja czy my - pochwała zdrowego egoizmu.No i tu bym się zgodziła już na wstępie.Zdrowy egoizm dla mnie to zachowanie równowagi pomiędzy JA a MY,w kontekście rodziny oczywiście.Bo inne społeczności średnio mnie interesują.
    Egoizm (łac. ego - ja) – nadmierna albo wyłączna miłość do samego siebie. Egoista kieruje się przeważnie własnym dobrem i interesem, nie zwracając zbytniej uwagi na potrzeby i oczekiwania innych.Tyle definicja.Nie wyobrażam sobie żeby moje JA miałoby być ważniejsze od JA mojego męża czy córki.Zwłaszcza od córki.Zauważyłeś z pewnością,że ludzie są jedynymi ssakami gdzie dzieci tak długo są pod opieką rodziców.I jak w tej sytuacji wyobrażasz sobie wyższość JA matki nad JA dziecka?Oczywiście,że nie chodzi o to że matka ma się zamknąć w domu z dzieckiem i dziczeć.Równowaga - będę powtarzać z uporem maniaka:)
    Pozdrawiam Anastazja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też nie wiem, dlaczego tak przeczytałaś tytuł. ;) Widocznie wynika to z Twojego podświadomego chciejstwa. Definicji egoizmu nie będę podważał a jedynie jej pejoratywny kontekst, przy czym wykluczyłbym słowo „wyłączna” jako nieuprawnione. To, że kocham przede wszystkim siebie nie wyklucza miłości do innych. Chyba, że ta miłość własna osiąga poziom narcyzmu, ale to już jest choroba, to się leczy.

      Nie zgodzę się też z tezą, że konieczna jest równowaga. Ta, czy może bardziej kompromis, ma to do siebie, że wymaga pewnych ustępstw, które zawsze będą miały charakter przymusu, nawet jeśli tylko wewnętrznego. W relacjach matka – dziecko, czy żona – mąż, jest to zupełnie zbyteczne, ba! wypacza pojęcie miłości. Wystarczy spojrzeć na relacje matka – dzieci. Z takiego kompromisu wynikałoby, że musisz kochać wszystkie jednakowo (co jest możliwe tylko teoretycznie) przy czym, ta jednakowość powoduje, że każde z tych uczuć, rozpatrywane osobno, powinno być gorsze, niżbyś kochała tylko jedno dziecko. Założenie jest błędne, bo z Twojego wynika, że miłość jest ograniczona. Nic podobnego. To, że kochasz siebie, nie wyklucza miłości do drugiego i obie miłości, choć różne, mają swoją niezbywalną i unikatową wartość. Jakikolwiek kompromis jest tu całkowicie zbyteczny. Ba, tłumiąc swoje „ja” i jego potrzeby, czynisz sobie niepowetowaną krzywdę, a każda krzywda źle się na Tobie odbije.

      Zwrócę Ci nieśmiało uwagę na to, że popełniasz jeden logiczny błąd, myląc miłość z obowiązkowością. To jednak nie to samo. Ja Ci przypomnę jedno zdanie z mojego eseju: „Możesz poczuć się sobą, gdy odnajdziesz się we właściwym miejscu i czasie, kiedy stajesz się świadomy własnej inności opartej na odpowiedzialności (…)”, przy czym kapitalne znaczenie ma tu słowo „odpowiedzialność”. Uważam, że nie sposób czuć się szczęśliwy bez świadomości tejże odpowiedzialności. Nie mógłbym kochać swojego „ja” z świadomością, że jestem nieodpowiedzialny.

      Odwzajemniam pięknie pozdrowienia ;)

      Usuń
    2. Chciejstwo czy nie,tak było by po prostu mądrze.Ale nie byłoby o czym dyskutować.I co masz na myśli pisząc - kocham siebie.

      Fajnie by było gdybyś swoją tezę poparł jakimś przykładem.Bo nie wiem o jakim przymusie mowa.I jakie wypaczanie pojęcia miłości?I w takim razie poproszę o Twoją definicję miłości:) Muszę(?!) kochać wszystkie dzieci tak samo?Asmodeuszu dzieci kocha się tak samo ale możesz jedno lubić bardziej od drugiego.Kochać a lubić to jednak coś innego...I z którego założenia tak wynika,że miłość jest ograniczona?I nie wiem ale ja już parę razy podawałam przykłady tego tłumienia bądź nie tłumienia swojego ja,a Ty nie.

      "Nie mógłbym kochać swojego „ja” z świadomością, że jestem nieodpowiedzialny." Mógłbyś gdybyś był narcyzem.Ci to wszystko mają w dupie.I gdzie mylę miłość z obowiązkowością?Jeśli chodzi o rodzicielstwo powinno to iść w parze.Czyż nie?

      Anastazja

      Usuń
    3. Kochać siebie to w pełni się akceptować, nawet ze swymi wadami, choć trzeba być gotowym swoje wady korygować.

      Napisałaś: „Nie wyobrażam sobie żeby moje ja było ważniejsze od ja mojego męża (...)”. Po pierwsze, nie rozumiem dlaczego? Miłość do swego ja nie stoi w sprzeczności do miłości ja Twojego męża, czy córki. Ja tu kolizji nie widzę. Po drugie, gdybyś przestała kochać siebie, bo MUSISZ kochać córkę, prędzej czy później zaczniesz popełniać błędy, bo tę miłość będziesz traktować opacznie. Nie wiem czy wiesz, matczyna miłość potrafi krzywdzić (patrz: słynny Januszek, a znam i takie przykłady z autopsji – jeśli chcesz, je opiszę), o co oczywiście Cię nie posądzam.

      Wniosek, że miłość jest ograniczona wyciągnąłem z opinii, że Twoje ja nie może być ważniejsze niż ja męża, czy córki. I to nie jest tylko kwestia lubienia, gdyż owe różnice w kochaniu członków rodziny powodują realne faworyzowanie jednego. Wprawdzie rodzic, mało kiedy zdaje sobie z tego sprawę, ale dzieci widzą to niejednokrotnie bardzo wyraźnie, czasami nawet wyolbrzymiają.

      Definicja miłości jest dość obszerna, zdecydowanie subiektywna i jakby nie w temacie eseju. Zastanawiam się czy nie pokusić o osobny esej na ten temat. Natomiast piszesz: „Zauważyłeś z pewnością, że ludzie są jedynymi ssakami gdzie dzieci tak długo są pod opieką rodziców. I jak w tej sytuacji wyobrażasz sobie wyższość. Równowaga - będę powtarzać z uporem maniaka”. Takie ujęcie problemu jest kładzenie nacisku na obowiązek (bo człowiek potrzebuje najdłużej opieki. Wyjaśnię. Obowiązek może wynikać z miłości, ale wcale nie musi, może mieć zupełnie inną motywację i dalej obowiązkiem pozostanie.

      Usuń
    4. Zanim odniosę się do reszty Twojego komentarza podaj mi przykład gloryfikacji "ja",bo widzę że się kompletnie nie rozumiemy.Ale nie wyjeżdżaj mi tu z patologią.
      Anastazja

      Usuń
    5. Chyba mam ciężki dzień, bo nie bardzo rozumiem intencji Twojej prośby o przykład gloryfikacji „ja”. Cały esej temu poświęciłem. Możesz tę prośbę bardziej sprecyzować?

      Usuń
    6. Nie,to nie są przykłady.To tylko teoria która ma udowodnić że "ja" jest ważniejsze od "my".A ja chcę przykłady(jak wygląda ta gloryfikacja) i skupmy się tylko na rodzinie.Więcej podpowiedzi nie będzie.Jeśli dalej nie rozumiesz to oznacza to że nie wiesz o czym piszesz.A przykładów możesz poszukać u sąsiadów;)
      Anastazja

      Usuń
    7. Teraz już rozumiem, ale to nie przykłady gloryfikacji, a konkretne przykład wyższości „ja” nad „my” (w rodzinie). Stąd to nieporozumienie. Posłużę się być może najprostszym. Pracująca matka, w dodatku w pełnej rodzinie. Gdyby uznała, że „my” jest ważniejsze, powinna rzucić pracę bo, ważniejsze jest przygotowanie dobrego obiady, śniadania dla męża i dzieciom do szkoły, wyprasowana koszula męża, wyprane ciuszki dzieci, idealny porządek w domu, który zapewni „my” komfortowe warunki bytowe. Problem w tym, że nie do końca, bo to odbędzie się ze stratą dla budżetu. Ale nie w tym problem. Taka „wymuszona” postawa wyższości „my” zmuszą ją do rezygnacji z własnych ambicji, spycha ją do roli usługodawczyni, zależnej całkowicie od męża, dobrze, jeśli mu się kiedyś nie odmieni. A przecież życie tej rodziny da się tak zorganizować, aby i „ja” matki (żony) nie ograniczało się li tylko do obowiązków domowych. Oczywiście, są kobiety, którym to będzie wystarczać, pewnie w nawale domowych obowiązków znajdą chwile na spełnienie własnych „słabostek” (książka, film, ploteczki itp.) tylko czy na pewno to wszystkim kobietom musi wystarczać?

      Usuń
    8. To Ty piszesz o gloryfikacji...No i teraz równowaga o której piszę ja - zawsze taka kobieta może pracować na pół etatu,może zatrudnić kogoś do pomocy.I nie od dziś wiadomo,że szczęśliwa mama to szczęśliwe dzieci.I mąż.Ale nie do końca mi o to chodziło.Jak kobieta dba o swoje "ja" - czas na to co lubi,czas tylko dla siebie i dla tych przyjaciół z którymi mojemu mężowi nie po drodze,czas na ploteczki tylko w damskim gronie ale nie może to być siedem dni w tygodniu.Tu się kłania "ja" mojego męża i córki,które tworzą "my".I obowiązkowość,która jest domeną dojrzałości;)Idąc dalej - mąż też ma prawo mieć czas tylko dla siebie i tak dalej. Nie może być tak że matczyne widzi mi się - po Twojemu egoizm - skutkuje tym,że ciągle dziecku odmawia wspólnej zabawy czy wyjścia do zoo,na plac zabaw,itd.Albo mężowi.Rozumiesz?
      A ludzie są różni.To co jednym odpowiada,innych doprowadza do szału.Równowaga Asmodeuszu - równowaga;)
      Anastazja

      Usuń
    9. Gloryfikuję egoizm, nie samą gloryfikację ;)

      Właśnie to jest piękne, że nie wszyscy są jednakowi. Ale aby tę piękność dostrzec, trzeba w jakiś sposób ja pielęgnować. Dążenie do równowagi jest polaryzacją, temperowanie wszystkich aspektów mogących różnorodność uwypuklić. Potępianie własnego egoizmu jest tego pierwszym krokiem.
      Ja nie piszę, że masz pielęgnować swoje „ja” przez siedem dni w tygodniu, bo taka postawa byłaby dążeniem do narcyzmu, mnie bardziej chodzi o to, by przez te siedem dni nie przyszło Ci na myśl, że Twoje „ja” jest bezwartościowe, a w związku z tym musisz wszystko podporządkować „my”. Twoją postawę charakteryzuje dość powszechne przekonanie, które nosi znamiona pewnej nieświadomej hipokryzji, przy czym nie traktuj tego jako obelgi, brak mi na to innego, bardziej jasnego określenie. Pochwalasz postawę miłości do bliskich, w tym pewien rodzaj poświęcenia swego „ja” na rzecz „my”. Jakby na to nie patrzeć, jest to rodzaj (egoistycznej) pochwały Twojego „ja”, które się... poświęca. Twoje „ja” jest altruistyczne i jesteś z tego dumna. To nie jest naganne, ale to jest pochwała „ja”!!! Ogólnie rzecz ujmując – gloryfikujesz swoje „ja”...

      Nie przeszkadza Ci, że Twój mąż ma swoje „ja”, Twoja córka też, dajesz im do tego pełne prawo, a jednocześnie czynisz sobie zarzut, że mogłabyś im czegoś odmówić. I tego ja już nie potrafię zrozumieć, bo może być sytuacja, tu tylko domniemanie, kiedy masz kiepski nastrój, kiedy gdzieś dokucza Ci drobny ból, kiedy bardziej odpowiadałoby Ci towarzystwo przyjaciółki, a Ty nawet nie próbujesz tego im oznajmić, bo dla jakieś wyimaginowanej równowagi, tłumisz swoje „ja” na rzecz innego „ja”, które niesłusznie nazywasz „my”.

      Usuń
    10. Nie wiem czy dalej ciągnąć ten watek...Ale co tam.Jedziemy dalej.

      Asmodeuszu a nie możesz po prostu przyjąć określenia - zdrowy egoizm?Czyli dbam o swoje "ja" bez szkody dla "my"?Dorosłość powinna(!) charakteryzować się odpowiedzialnością.Jeżeli świadomie zakładam rodzinę,to chyba oczywiste jest że będzie to kosztem czegoś.I skoro jestem odpowiedzialną matką,to tak - muszę moje "ja" podporządkować "ja" mojej córki.To chyba logiczne?Póki co ona jest zależna ode mnie.Mam taką koleżankę,matka trójki dzieci - kariera,całymi dniami jej nie ma w domu,bo jeszcze inne akcje,projekty,a to jeszcze trzeba komuś pomóc,itd.Wraca do domu o 22 i ...budzi swoje dzieci,bo chce się z nimi pobawić.To jest chore.Tu masz przykład braku równowagi oraz tego,że te dzieci matki nie widzą cały boży tydzień.Bo jej "ja" jest najważniejsze.Dodam tyko,że nie musi aż tyle pracować bo jej mąż zarabia bardzo dobrze.I żeby nie było - nie pochwalam tego,że kobieta rezygnuje z własnego "ja" na rzecz rodziny.Jeśli się chce można wszystko pogodzić.
      Poświęcenie?Bardzo nie lubię tego słowa,zwłaszcza w odniesieniu do macierzyństwa.Ja się nie poświęcam,starałam się o moje dziecko 10 lat i teraz miałbym czuć,że przez to coś tracę bo jestem matką?Ja tego tak nie czuję.
      I jeśli uważasz,że gloryfikuję swoje "ja" niech tak będzie.Mogę się z Tobą zgodzić,zwłaszcza że nie robię tego w samolubny sposób.Bo co za problem żeby porozmawiać z partnerem jakie ma plany na najbliższy tydzień?Kwestia chęci,przecież jesteśmy równi,prawda?

      Kiedy mam kiepski nastrój czy ogólnie źle się czuję informuję o tym bliskich.Najczęściej wygląda to w ten sposób,że mąż wraca z pracy,buzi buzi i paa,bo muszę wyjść,bo inaczej eksploduję.Zresztą nie mamy z mężem takich problemów,dotyczących osobnych wyjść.Trzeba oddychać;)I nie ma mowy o wyimaginowanej równowadze - to sztuka kompromisu i ogólnie rzecz ujmując - życie drogi Asmodeuszu:)Rozmawiać o swoich potrzebach i oczekiwaniach - bezcenne.
      Anastazja

      Usuń
    11. Nic na siłę – to odnośnie komentarzy.

      Jeśli to dla Ciebie takie ważne, to przyznaję, może być pozytywny egoizm. Przychodzi mi to tym łatwiej, że za negatywnym też się nie opowiadam. Ale przyznam szczerze, że wciąż nie rozumiem konieczności tego podporządkowania. Jeśli ktoś jest dobrym organizatorem, wcale nie trzeba ograniczać pragnień własnego „ja”. Klasycznym wydaje mi się podany przez Ciebie przykład pracującej przyjaciółki. I nie rozumiem, co masz przeciw temu, że budzi dzieciaki? Myślę, że to nie polega na tym, że im spać nie daje w ogóle, a te chwile służą przecież tworzeniu jakich więzów. Nie wiem czy masz świadomość, ale wkładanie wiele „pracy” w te więzi nie gwarantuje niczego, może się okazać, ze w późniejszym wieku, może nastąpić i tak krach, czego nikomu nie życzę. Powodów może być tysiące i wcale nie muszą być zależne od rodziców. Dlatego uważam, że posiadanie jedynaków to duże ryzyko, ale to już jakby zupełnie inny problem, choć też ma znaczenie w rozumieniu znaczenia własnego „ja”.
      I tu jest problem z tym pojęciem „samolubny”. Każdy przejaw egoizmu, nawet tego pozytywnego jest inspirowany samolubnym podejściem do otoczenia. Wpojono nam, zindoktrynowano, że ta samolubność jest czymś złym, więc nawet podświadomie tę samolubność z siebie wypychamy. I nie bardzo wiem po co?

      Dobrze, że potrafiłaś sobie uporządkować relacje w rodzinie, niestety, dla wielu jest to wręcz nieosiągalne.

      Usuń
    12. No chyba mi nie chcesz powiedzieć że budzenie dzieci po 22 jest dobre dla nich,kiedy następnego dnia wstają do szkoły i przedszkola!?Życie na tym właśnie polega że rezygnuje się z czegoś ale w zamian otrzymujemy coś innego.
      Dobrym organizatorem może być kobieta która otrzymuje pomoc od męża.Bo powiem Ci szczerze że moje pierwsze skojarzenie z tą notką było następujące - wraca jaśnie pan do domu,obiad,piwo,pilot i regeneruje siły bo miał ciężki dzień.Siedzi i gloryfikuje swoje "ja".Co tam że "ja" jego żony pada na ryj.Ale z tego co wyczytałam ostatnio w komentarzach u Ciebie - kobiety,dzieci i ryby głosu nie mają...Także ten tego;)

      I wiem że nic na siłę ale może w tym temacie się jednak dogadamy?:)
      Anastazja

      Usuń
  2. I nawet mi się podoba ten tekst, za wyjątkiem jednej sprawy ale fundamentalnej. "Człowiek nie może się odnaleźć inaczej niż jako bezinteresowny dar z siebie samego". Czy to jest egoizm tak się odnaleźć?
    No i jeszcze jedno. To podnoszone "ja" jest OK, tylko czasem przyjmuje postać komunii. Obce dla Ciebie słowo Asmodeuszu, nieprawdaż? "Już nie są dwoje a jedno".
    Bardzo ciekawy intelektualnie wywód, pokazujący jakiś aparat wrażliwości i sensownych spostrzeżeń. Ale jak w jądrze systemu jest błąd, soft, choćby najlepszy i na najlepszym hardwarze nie zadziała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie potrafię się odnieść do Twojego komentarza, po prostu go nie rozumiem. Cytujesz nie moje słowa, opierasz się na tezach, w których nie widzę związku z sednem eseju.

      Usuń
  3. Ja nie wiem czy obecnie tak bardzo mamy do czynienia z tym spychaniem "ja", pod "my". Współczesna kultura, rozrywka, technika, dostęp do mediów, rozpieszcza to "ja" ile wlezie, sami narzucamy sobie całkiem inne okowy...

    Również działania powzięte dla szeroko rozumianego "my" podejmujemy często przez pryzmat "ja", kierując się pragmatyzmem.

    No i każde "my", powinno się składać z usatysfakcjonowanych "ja", samodzielnych w myśleniu. Szkopuł w tym, żeby ja nie działało na przekór "my", to jest cywilizacyjne zagrożenie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, to jest Twoja opinia, pewnie wynikająca z Twoich obserwacji i trudno mi ją podważać. Niemniej ja to widzę zdecydowanie inaczej. Napisałem w eseju, jak ostatnie ćwierćwiecze widzi „ja”. Wyjątkowo mocno kładzie się nacisk na wyższość jakiejkolwiek grupy (my) nad indywidualnością. I naprawdę nie wiem, jak ta współczesność „rozpieszcza ja”. Ba! dochodzi do paradoksu, że program nauczania, mający nas rozwijać osobowo jest ewidentnie podporządkowany wartościowaniu „my”. Aby nie było wątpliwości mam na myśli obecny i poprzedni program.

      Radku, jest dokładnie na odwrót. Pod pozorem pewnego wartościowania „ja” (w mojej ocenie jest fałszywe) gloryfikuje się „my”, i to praktycznie na każdej płaszczyźnie. Temat wart rozwinięcia, ale może w innym komentarzu, teraz goni mnie czas.

      I tu masz rację – powinno, niestety daleko do tej teorii, ale nie dlatego, że „ja” deprecjonuje „my”, napisałem, że bez „my” życie byłoby koszmarem. Cywilizacyjnym zagrożeniem jest próba uczynienia nas członkami grupy i tylko politycznej, nie tylko ideologicznej ale również kulturowej i zwyczajowej. Dziś niemal każdego, i to a priori, przypisuje się do jakichś postaw, do jakichś ugrupowań i ruchów. Klasycznym przykładem jest to, co mnie spotyka niemal co dnia. Skoro krytykuję PiS od razu przyklejano mi łatkę PO-owca, skoro krytykuję hierarchów, na pewno należę do antyklerykałów, skoro jestem ateistą na pewno popieram cywilizację śmierci. Nikt nawet nie dopuszcza możliwości, że pewne moje opinie wynikają z moich osobistych przemyśleń.

      Usuń