poniedziałek, 18 września 2017

Bóg cię kocha...



  Na wszelki wypadek uprzedzę – to tylko moje postrzeganie Bożej miłości. Potrzebowałem sporo czasu by przebrnąć przez kilkadziesiąt artykułów związanych z tym tematem, przy czym zaznaczam, że były to tylko artykuły z portali katolickich. Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: na czym to przekonanie o miłości Boga do ludzi się opiera? Przekonanie skierowane nawet do ateistów: ty sobie nie wierz w Boga, On i tak cię kocha, co przejawia się w tym, że pozwolił ci w siebie nie wierzyć. Przestaje kochać tylko w jednej sytuacji – jeśli się zgrzeszy przeciw bożemu miłosierdziu, co ma wynikać z lekceważenia miłości Boga. Innymi słowy, jeśli nie wierzy się w tę miłość, przebaczenia nie ma. I tu mi się przypomina owa scenka rodzajowa z szarpaniem płatków kwiatka: kocha, nie kocha, kocha, nie kocha... itd.

  Nawet rozumiem tych, którzy mówią i piszą, że kochają Boga bezgranicznie, choć mnie to przypomina, proszę o wybaczenie za porównanie, miłość nastolatek do swoich, najczęściej muzycznych lub filmowych idoli, w których kochały „się na zabój”. Różnica jest. Tych idoli kocha się w młodości, i to przemija. Boga w podobny sposób kocha się w późniejszym wieku, i to przeważnie... już nie przemija. Ale ja nie o tej stronie zakochania, ja o tej mającej działać w drugą stronę. De facto nie ma jednej, ściśle sprecyzowanej definicji miłości, mimo że wszyscy podobno wiemy czym ona jest. Jedno jest pewne, nie można  mylić miłości międzyludzkiej z tą miłością boską, dla szczególnego wyróżnienia nazywaną często Agape, choć wcześniej to określenie nie miało charakteru religijnego. Ale skoro już ma, pozostańmy przy nim, aby uniknąć pomyłek.

  Wypisałem sobie kilka opisów tego jak jest ta Agape postrzegana. W Księdze Jeremiasza są takie słowa wciśnięte w usta Boga: „Ukochałem cię odwieczną miłością, dlatego zachowałem dla ciebie łaskawość” [Jr 31,3] Dziwna ta odwieczna miłość i łaskawość, bo jak w niej zmieścić np. Potop, historię Hioba, jak również niemal ciągła poniewierka ukochanego (wybranego) ludu (czytaj: „Rozproszę was więc jak plewy roznoszone podmuchem wiatru pustynnego” [Jr 13,23-24])?  Tę dziwność tłumaczy inny fragment Biblii: „Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje” [Hbr 12,5b-6]. To też ma swoje wytłumaczenie, nomen omen, przyrównując Agape do miłości rodzica do dzieci. Też karzemy krnąbrną latorośl, choć trzeba uczciwie przyznać, że nawet nie w części tak surowo jak Bóg, co nie powinno dziwić, wszak Bóg we wszystkim jest niedościgniony. Ok, być może tylko ja opacznie rozumiem tę Agape, miłość Boga do ludzi. Postanowiłem sprawdzić jak to wygląda na katechezie dla młodzieży szkolnej, bo sam już zapomniałem. Czytam pewne wypracowanie (proszę bez skojarzeń z humorem z zeszytów):
- Pan Bóg, kiedy wygnał ludzi z raju, to nie pozostawił ich samym sobie, tylko dalej się nimi opiekował, a nawet zrobił im odzienie ze skór;
- Bóg nas kocha i daje nam możliwość życia na pięknej planecie Ziemi;
- Wkrótce zabierze nas do siebie;
- Strzeże nas od diabła i innych złych duchów;
- Nie pozwala aby stała nam się krzywda2.

  No dobrze, nie będę krytykował tych naiwności, wszak przeznaczone dla młodzieży młodszej. Przejdźmy więc do poważniejszych tez. „Człowiek jest obrazem miłości Boga. Nie może się zrealizować poza Nim. (...) Bóg jest miłością. Dlatego chciał, by więź między Nim a człowiekiem opierała się na miłości. A jest to miłość czysta, święta i bezinteresowna. Niestety człowiek zerwał więź z Bogiem. (...) To dramatyczne odrzucenie(?) miłości Bożej przez naszych prarodziców nazywamy grzechem pierworodnym. Popełniając go, człowiek decyzją swej woli zniszczył więź łączącą go ze swym dobroczyńcą. Wypadł z orbity Bożej miłości”3. Innymi słowy, za jedno przewinie, wcale nie tak ciężkie jakby z pozoru mogło się wydawać, a które już na pewno nie było próbą odrzucenia miłości Boga, ta boska miłość prysnęła jak mydlana bańka. Tak, już wtedy! Bóg wydał wyrok śmierci na swoje najdoskonalsze dzieło. W dodatku poprzedzając tę śmierć katorgą i cierpieniem: „Do niewiasty powiedział:  Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą. Do mężczyzny zaś [Bóg] rzekł: «Ponieważ posłuchałeś swej żony i zjadłeś z drzewa, co do którego dałem ci rozkaz w słowach: Nie będziesz z niego jeść - przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie po wszystkie dni twego życia. W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz!” [Rdz 3, 16-19]. Tak mi przyszło na myśl, że ten marny człowiek, niejednokrotnie wybaczy nawet największą zdradę, wszak błądzić jest rzeczą ludzką. Bóg miał wyjątkową okazję w tym Raju pokazać czym jest prawdziwa miłość, która wybacza. I nie skorzystał.

  Najtrudniej było mi się zmierzyć z podobno największym przejawem Bożej miłości. Oto zsyła na ziemię swojego jedynego Syna, który przyjmując ciało człowieka dobrowolnie poddaje się straszliwej śmierci przez ukrzyżowanie, aby odkupić nasze wszystkie grzechy i zapewnić nam zbawienie. Już sama idea jest dziwna. Przecież mógł swoją wszechwładną mocą, zastosować jakiś absolutny akt łaski – Bożej abolicji. Skutek byłby ten sam, tu nie potrafię uciec od ironii, czyli żaden. Bo niby co się zmieniło po męczeńskiej śmierci Jezusa? Ludzkość, jak grzeszyła, tak grzeszy nadal, teraz jakby łatwiej, bo przecież wszystkie grzechy wobec Dekalogu mogą być darowane lub odpokutowane czyśćcem. Nawet porobiło się gorzej, bo oto na miejsce jednej religii, Braci Starszych w wierze, pojawiła się nowa, chrześcijaństwo, które też nie uniknęło rozłamów, do tego stopnia, że dziś ich nikt nie ogarnia. W dodatku każda mówi, że tylko ona zasługuje na prawdziwą miłość Bożą. Na domiar wszystkiego Jezus, który podobno kocha nas tak samo jak Bóg ojciec, dołożył niewybaczalność i wieczne potępienie za odrzucenie Jego miłości. Obdarzył wiernych wiecznym życiem, zbawieniem, choć oczywiście nie wszystkich (tylko tych, którzy wierzą w Jezusa – czyli na pewno nie Żydzi, Muzułmanie oraz innowiercy i niewierzący), a podobno kocha wszystkich bez wyjątku. Tylko stawia warunek. Musisz w Niego bezgranicznie wierzyć i Go kochać ponad wszystko, choć to jakoś nie za bardzo pasuje do tej bezinteresowności. Jeśli w świecie jest jedna trzecia chrześcijan, to dwie trzecie każdego pokolenia jest skazane na wieczne potępienie (sic!) To wręcz niewyobrażalne liczby, ale Bóg kocha wszystkich...

  W dodatku jest w tej męczeńskiej śmierci coś potwornego, coś, co wskazuje na to, iż starotestamentowy Bóg w niczym się nie zmienił. Wystarczy sobie przypomnieć przypowieść o Abrahamie, któremu Bóg nakazał złożyć w ofierze swojego ukochanego syna [Rdz 22, 1]. Fakt, w ostatniej chwili wstrzymuje okrutną egzekucję, ale nie życzę największemu wrogowi tych dni, kiedy Abraham musiał „przetrawić” czekające go morderstwo swojego syna. Bóg nie ma z tym żadnych uczuciowych problemów, nawet wtedy, kiedy Jego Syn woła na krzyżu: „Eli, Eli, lema sabachthani?” [Mt 27, 46]. Znajduję jednak takie słowa: „Jego miłość jest nieskończona, jest doskonała. We wszystkim, co było życiem Jezusa na ziemi przejawiała się Boża miłość”4, słowa potwierdzone na wielu innych portalach chrześcijańskich. Aż chce się zapytać, gdzie ona jest, gdy Jezus wstąpił do Nieba? Prześladowania, choroby, kataklizmy i cierpienie nigdy ludzkości nie opuszczją. A do tego sami sobie zadajemy śmierć i ból, i nie omija to wierzących.

  Na koniec przykład pytania z kartkówki na lekcji religii w podpoznańskiej szkole: „Na co zasługuje człowiek niewierzący?”. Odpowiedź dziecka: „Na śmierć” i... dostało ocenę dobrą5. Bóg cię kocha dziecko.




35 komentarzy:

  1. Ale to już było przecież...Dlaczego Bóg pozwala na to, na tamto...
    Generalnie błędem podstawowym tej analizy jest postrzeganie bożej miłości w aspekcie całkowicie fizycznym, doczesnym - posługując się wytartym argumentem, że skoro kocha to człowiek nie powinien cierpieć. Im bardziej człowiek jest nastawiony na doczesny dobrobyt - tym bardziej gnębi go to pytanie o cierpienie, a argument nabiera mocy, choć nikt nie patrzy że takie podejście sprowadza postać Boga do pozycji jakiegoś trickstera.
    Tymczasem gdybym analizował miłość bożą odniósłbym się do uczucia transcendentnego jak On sam, obejmującego szerszy aspekt niż życie doczesne.
    I tu zaraz nasuwa się kolejny szkopuł - na ile bezinteresowna byłaby nasza agape, gdyby niezależnie od tego co zrobimy w naszym ziemskim żywocie Bóg i tak nas chronił od wszelkiego złego? Jaka jest prawdziwa wartość miłości nigdy nie wystawionej na próbę?
    Ale i tu można odszukać ślad Bożej miłości - gdyż Bóg nie każe człowiekowi cierpieć w samotności, a dzieli całkiem ludzkie cierpienie umierając na krzyżu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdybym miał pisać tę notkę po przeczytaniu Twojego komentarza (co z oczywistych względów nie było możliwe) pewnie użyłbym innych treści i innych argumentów. Ale w tej notce nie chodzi o to dlaczego Bóg zezwala na zło, choć takie pytanie padło raz.

      Piszesz o podstawowym błędzie, w odnoszeniu Agape do doczesności, a nie do transcedentalności. Rzecz w tym, że religia nie pozwala uciec od tego pierwszego odniesienia. To nie mój wymysł, że Bóg w swojej miłości miał stworzyć człowieka, ani tym bardziej, że Jego Agape ma wpływ na nasze, właśnie doczesne życie. Ta ma nas czynić podobno szczęśliwymi i o to pytam, w czym się ta szczęśliwość przejawia? Masz rację, że miłość powinna być poddawana próbie, ale w ujęciu Agape, Bóg żadnej próbie nie sprostał. To prędzej człowiek wierzący, mimo wielu przeciwności jest gotów Mu wybaczać za każdym razem, choć najczęściej przez zrzucanie winy na karb Złego.

      Jezus nie umarł na krzyżu by ulżyć samotności naszego cierpienia, miał umrzeć za odkupienie naszych grzechów. Czy jeśli Twój syn skaleczy się w palec, by mu ulżyć, skaleczysz swój? Nie posądzam Cię abyś wierzył, iż to przyniesie mu ulgę.

      Usuń
    2. Owszem religia odwołuje się do życia doczesnego, każąc Boga kochać, ale czy gwarantuje w nim coś tak konkretnego jak pozbawienie człowieka cierpienia? Czy pomoc w jego znoszeniu i ulgę, jaką przynosi pokładana w Bogu nadzieja i zapowiedź życia przyszłego?

      Bóg nie sprostał, czy człowiek? Piszesz o wybaczeniu, ale przecież większość tego co spotyka człowieka to konsekwencje jego działań, których przyczyny woli przerzuca na sprawstwo Boga. Nawet "Bóg tak chciał" jako epitafium dziś większość rozumie opatrznie, jako chęć uśmiercenia tego konkretnego człowieka, który w tym grobie spoczywa. Nie tędy droga i nie w tym klucz...

      Nie, tak samo jak sam się nie skaleczę w palec, żeby mu udowodnić że to boli, ani nie skaleczę się z myślą że to odkupi jakieś jego uczynki. O ile zadajemy sobie jednak pytanie, co cierpienie Jezusa przyniosło ludzkości, nigdy nie zadajemy sobie pytania co dało samemu Bogu. A może teologia powinna sobie je postawić? Piszesz o odkupieniu, ale w wymiarze cierpienia - odróżniającego jednak odkupienie pstryknięciem palcami od wielogodzinnego umierania nie widzę tego w tym jednym wymiarze jaki chcesz to przedstawić. I chyba nie tylko ja...

      Lecz On się obarczył naszym cierpieniem,
      On dźwigał nasze boleści,
      a myśmy Go za skazańca uznali,
      chłostanego przez Boga i zdeptanego.
      (IZ 53-4)

      Usuń
    3. Nie pozbawienie człowieka cierpienia ale szczęśliwe i dobre życie, cokolwiek by to miało znaczyć. Czym jest zapowiedź przyszłego życia? Czy to przypadkiem nie coś jak krociowe zyski w Amber Gold, o którym dyskutujemy na drugim blogu? Bo przecież żadnej gwarancji nie ma.

      Piszę dokładnie o jakie wybaczanie chodzi w notce i na pewno nie chodzi o krzywdę jaką człowiek wyrządza człowiekowi. Za każdym razem, gdy naród wybrany go zawiódł, spotykała go za to straszna kara, skuteczna tylko na krótką metę. Wniosek, taki przejaw Agape był mało skuteczny. Niejednokrotnie więcej zyskasz przebaczając niż karając.

      A gdybyś miał się z synem podzielić organem wewnętrznym, nie byłoby to „odkupienie” (uratowanie) jego śmierci? Odpowiedź na Twoje pytanie mogłaby okazać się straszna. Skoro mówi się, że postanowił zniwelować skutki kary za grzech pierworodny, łatwo dojść do wniosku, że Bogu przyniosło to większą korzyć – w jakimś stopniu uspokoił wyrzuty sumienia (patrząc na to z człowieczego punktu widzenia). Ja nikomu nie karzę odbierać tego aktu jako pstryknięcie palcami, ale powiedzmy jako wielki akt łaski, na który hipotetycznie było Go stać. Bo niby, co wniosła w ten akt śmierć na krzyżu? Chyba tylko krwawy suspens, w którym tak się lubują religie. A co ma udowodnić ów cytat z Księgi Izajasza? Przecież tu jest tylko mowa o zastępczym zadośćuczynieniu. Heroizm, dostępny nie tylko Jezusowi ale i świętym męczennikom (patrz M. M. Kolbe). Czy grzech pierworodny, jeśli nawet miałby miejsce, wymagał aż takiego rytuału?

      Tak na marginesie – pisze się „opacznie”, a nie „opatrznie”. Na blogu Aisab była o tym dyskusja.

      Usuń
    4. Cokolwiek by to miało znaczyć. Uważasz, że cierpienie przekreśla ostatecznie szczęście w życiu doczesnym? Dla osoby wierzącej nie jest. Dla Ciebie też nie powinno, bo w to nie wierzysz, więc w czym problem?

      No piszesz i ja wyciągam pewne wnioski. Wygląda to tak, jakbyś oczekiwał, że Bóg jest aż tak miłosierny, iż powinien sprawić, że jak przystawisz palec do płonącej świecy, to się nie oparzysz. A skoro się oparzyłeś - znak to nieomylny, że Bóg Cię nie kocha.

      Ale to chyba jakby coś innego niż chlastanie się w palec?
      Dalej nie rozumiem jakie wyrzuty sumienia miałby mieć Bóg, nawet z człowieczego punktu widzenia. W końcu czy cierpienie jest karą za grzech pierworodny, czy wynikiem postępowania pierwszych rodziców? A może nie cierpi "za to", tylko "dlatego", tak jak w wielu innych przypadkach, gdy cierpienie niewinnych osób jest wynikiem postępowania kogoś zupełnie innego?

      Co do aktu łaski, owszem można mieć pretensje, że nie traktuje ludzi jak dzieci, ale dzieci nie mają przecież własnej woli, kieruje nimi wola rodziców, chroniąc ich przed złymi decyzjami. Po uzyskaniu samodzielności nie ma przebacz i żebyś nie wiem jak się starał - nie odwrócisz tego. Jeżeli mimo wszystko, Bóg cofnąłby te konsekwencje - co się dzieje ze świadomością dobra i zła? Przestaje istnieć? Cierpienie nie ma znaczenia - dla wszystkich modlących się - jedna miara szczęśliwego żywota - czyli raj na ziemi. Z którego mimo wszystko człowiek sam zrezygnował - więc tym bardziej niezrozumiałe są Twoje zarzuty.

      Dzieje świata to jeden krwawy suspens. Inne przesłania jakoś nie mają szansy się ostać. Nie wiem co rozumiesz przez "zastępcze zadośćuczynienie" i znów co ma wspólnego z nim grzech pierworodny.

      Tak, ja nie będę dyskutował, słowo którego użyłem nie zastępuje słowa opacznie, choć jest poprawne w innym znaczeniu.

      Usuń
    5. Nie wiem, dlaczego uparłeś się na to cierpienie. W mojej opinii, którą znasz, cierpienia nie można mieszać z Bogiem i tego się trzymam. Dla mnie problemem jest to, że chce mi się wmówić, iż boża miłość zapewnia nam dobre i szczęśliwe życie, a ja, który w Agape nie wierzę, to szczęście innym burzę.

      Wyciągasz zupełnie błędne wnioski. Upieram się tylko przy tym, że żadnych objawów Agape nie widać i nie słychać. Klasycznym przykładem jest owo stwierdzenie „Bóg nade mną czuwał”, kiedy w tej samej katastrofie giną inni. Otóż, jeśli się sparzę, ostatnim, co by mi przyszło na myśl, jest obarczaniem za to niematerialny byt. To wierzący będzie mówił, że za jego nieszczęścia jest odpowiedzialny Zły, jakby zapominając, że i ten byt jest stworzony przez Boga.
      Pisząc o karze za grzech pierworodny nie mam na myśli samego cierpienia, karą ma być rodzenie w bólu i katorżnicza praca by żyć. Do tego trzeba dodać śmierć ciała, czego w pierwszych intencjach nie było. Przeczytaj jeszcze raz fragment z Księgi Rodzaju i powiedz mi kto nas tym „szczęściem” (wg Biblii) obdarzył? Z dzisiejszego punktu widzenia ta kara była nieadekwatna do popełnionej winy. Nie ja wymyśliłem ów motyw skruchy Boga. Nim uzasadnia się przyjście na świat Syna bożego.

      Zabroń dziecku bawić się zapałkami i tak, prędzej czy później, weźmie je do ręki. Mylisz się co do okresu kiedy człowiek dysponuje wolną wolą. Jeśli dziecko coś zbroi, to jest to efektem jego wolnej woli, nawet jeśli jest jej nieświadomy. Czy z dorosłymi jest inaczej? Wątpię, wystarczy spojrzeć na nałogi. Czy przez to zaciera się rozróżnienia zła i dobra? Jeśli już to tylko przez różnice kulturowe. Ale skoro o tym wspominasz, grzech pierworodny był chęcią poznania dobra i zła. I za to spotkały człowieka straszne konsekwencje.

      Piszę o suspensie tylko w odniesieniu do tego jednego wydarzenia, ale czytając np. żywoty świętych męczenników można odnieść wrażenie, że jest bardzo, ale to bardzo potrzebny religii. Jest jeszcze jeden element takiego postrzegania religii – potrzeba ascezy – dziwnym trafem tylko dla ubogich wiernych. Zastępcze zadośćuczynienie – przyjęcie na siebie winy i kary za kogoś innego.

      Zajrzyj do Słownika Języka Polskiego :) Opacznie – złe zrozumienie; nieopatrznie – brak rozwagi, ostrożności. Nie występują formy „nieopacznie” i „opatrznie”.

      Usuń
    6. wtrącę dwa słowa na temat ascezy... indyjsko-dalekowschodnie podejście jest takie, że ma to być narzędzie pomocne w rozwoju: samokontroli, zrozumieniu, oświeceniu, a przy okazji jeszcze, jako ewentualny skutek uboczny, pozyskanie mocy paranormalnych... to ma ręce i nogi, bo różne praktyki deprywacyjne faktycznie wyostrzają percepcję, a większej dawce zmieniają świadomość /czasem nawet za bardzo, ale mniejsza z tym/... tymczasem asceza w chrześcijaństwie to pokuta, kara, tylko nie zawsze wiadomo za co, za fakt istnienia chyba... co prawda i tu, i tam zdarzają się masochiści i to jest ich główna motywacja, mimo to jednak asceza w ujęciu chrześcijańskim /a może nawet abrahamicznym?/ wydaje mi się być chora już od podstaw...

      Usuń
    7. Asceza w ujęciu chrześcijańskim jest wyrzeczeniem się przyjemności w celu osiągnięcia stanu kontemplacji. To raczej nie ma nic wspólnego z pokutą czy karą. W moim rozumieniu to da się wytłumaczyć w prosty sposób. Stan ascezy może doprowadzić do halucynacji i wtedy człowiek może sądzić, że doznał kontaktów z Bogiem, tym bardziej, że tego pragnie. Czy to jest chore? Nie śmiem się wypowiadać. Inni, w innych celach używają alkoholu lub narkotyków, a przecież te sposoby są bardziej szkodliwe dla organizmu.

      Usuń
    8. @A...
      czyżbym coś źle sformułował?... odmienne stany świadomości były/są jednym z celów ascezy "wschodniej" i tego za chore nie uważam, co najwyżej, jeśli ktoś tego narzędzia nadużył... natomiast w ascezie chrześcijańskiej owe doznania kontemplacyjne i tym podobne były/są niejako przy okazji, natomiast aspekt pokutny jest wysuwany na plan pierwszy i to właśnie oceniłem jako chore...

      Usuń
    9. Nie, my się rozumiemy, mnie chodzi tylko o ten aspekt pokutny. Chyba trochę pomyliłeś pojęcia. Pokuta była w modzie i to w bardzo ostrej formie, dziś jest już mocno złagodzona do kilku modlitw, o samobiczowaniu nie ma mowy. Natomiast pewną formą ascezy są np. posty, które nic wspólnego z pokutą nie mają wspólnego. Mają przygotować wiernego do pełnego przeżywania okresu świąt.

      Usuń
    10. Ja nie wiem, jakbyś pogodził dostrzeganie agape z wiarą i wolną wolą. Generalnie w ogóle nie wyobrażam sobie konstrukcji świata z całym tym założeniem bezinteresownej miłości, w momencie gdy cały czas wisiałaby nad człowiekiem ochronna ręka boska - a człowiek nie miałby nawet możliwości zgrzeszyć - bo Bóg zaraz by ten zamiar udaremnił. Taki układ panował w raju, ale człowiek z niego zrezygnował, co było zapłatą za wiedzę. A teraz nagle chciałoby się i jedno i drugie, bo Panbóczek przecież powinien być dobry i litościwy.

      Usuń
    11. Otóż to, Agape (uznawana jako warunek konieczny) jest zupełnie bezsensowna w odniesieniu do wolnej woli, choć w odniesieniu do wiary ma sens, jako czynnik ją wzmacniający, choć jest tworem tejże wiary.

      W tym żądaniu „mieć jedno i drugie” jest pewna niekonsekwencja. Ludzie chcieliby w Raju być jako miejscu, ale pod warunkiem, że zakazany owoc nie byłby już zakazany.

      Usuń
  2. "Cóż wiemy o miłości?
    Mało i coraz mniej
    Im dłużej życie trwa..."
    https://www.youtube.com/watch?v=vDHT0qIG-cM

    Cóż wiemy o miłości Stwórcy? po ludzku rozumując i analizując sytuacje, chcemy ograniczonym umysłem pojąć Nieskończoność. Bóg mnie kocha... to mi wystarczy. Zaś jeśli Ty tego nie czujesz, to rozumem tego nie zgłębisz choćbyś przywoływał różne stworzone i niestworzone sytuacje. Jak pisał Mickiewicz;
    "Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko ..."
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mało, że nie czuję to i nie rozumiem. Jeśli nie możemy pojąć Nieskończoności, skąd wobec tego pewność, co ma znaczyć owa Boża miłość?
      Mickiewicz nigdy nie był moim idolem i tak naprawdę niewiele dla mnie wynika z jego powiedzonka. Czy naprawdę wszyscy muszą mieć tak samo jak on? Nie potrafię sobie niczego wmówić na wiarę, choć jak pewnie wiesz, próbowałem. Ale nawet w tedy nic nie czułem, a już na pewno nie Bożej miłości, cokolwiek pod tym pojęciem się kryje.
      Odwzajemniam pozdrowienia :)

      Usuń
  3. tak sobie patrzę na to ze sporego dystansu i wychodzi mi, w sporym uproszczeniu zresztą, że najpierw ludzie wymyślają sobie bozię /obudowując ją takim, czy innym systemem religijnym/, bo im to sporo spraw wyjaśnia, potem odkrywają, że taka bozia świetnie się nadaje, by rządzić innymi ludźmi, upieprzając im życie przy okazji, bo cóż to rządzenie bez tego upieprzania, a potem się okazuje, że ta bozia służy im do tworzenia sobie problemów, czasem wręcz wymyka się z pod kontroli w ich umysłach... co prawda nie mam tak pełnej wiedzy, by znać się na każdej bozi, o co wielu zapewne nie mam zielonego pojęcia, ale coś mi się wydaje, że bozia chrześcijańska chyba plasuje się w czołówce, jeśli chodzi o upierdliwość...
    ...
    co do ostatniego akapitu to:
    dobry Indianin to martwy Indianin...
    dobry Żyd to martwy Żyd...
    dobry uchodźca to...
    stop... trochę wyskakuję poza temat...
    ale...
    dobry niewierzący /ups, powinno być chyba "ateista"/ to martwy ateista...
    nie bardzo wiem, jak to ostatnie ma się do pierwotnej doktryny religijnej wbijanej do głowy dzieciakom w szkołach, ale pryncypia bazowe pozostaję niezmienne co do zasady...
    zabawna sytuacja jest za to w Birmie, tak trochę na odwrót:
    dobry wierzący to martwy wierzący, jako że niewierzący buddyści tępią wierzących muzułmanów Rohingya, też niejako opierając się na buddyjskiej koncepcji "współczucia dla wszystkich żyjących istot", ale realizując ją zgodnie ze wspomnianymi pryncypiami...
    p.jzns :)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tylko z dystansu, ale też ze sporą dozą cynizmu. :) Mnie natomiast wynika, że do budowania jakiegoś systemu moralnego, bozia jest jakby człowiekowi niezbędna. Nawet ci, którzy deklarują niewiarę, tworzą sobie jakiś jej substytut.

      Usuń
    2. no popatrz... mnie akurat już dawno wyszło wprost przeciwnie, że do stworzenia systemu wartości /bo system moralny tylko jego podsystem/ jakakolwiek bozia jest bytem nadmiarowym i zbędnym, że wszystko można wyprowadzić z rachunku strat i zysków /w najszerszym tego rozumieniu/...
      niemniej jednak przyznaję, że nie każdy potrafi sam dokonywać właściwych wyborów /nikt się zresztą z taką umiejętnością nie rodzi i nie każdy taką umiejętność posiądzie/, potrzebuje tedy jakiejś co najmniej wskazówki lub nawet twardej dyrektywy... wtedy jakaś bozia faktycznie może być pomocnym narzędziem, ale również nie zawsze koniecznym...
      zgodzę się jednak z kwestią tego substytutu, jest nim po prostu inny człowiek, który dla adepta jest autorytetem moralnym /jungowski konstrukt "ojca"/ i są ludzie, którym wystarcza, że kiedyś ktoś im wdrukował do głowy, jak mają postępować, nie analizują już dalej "po co i dlaczego" tak ma być, a nie inaczej... nie oceniam tego, bo akurat nie o tym jest rozmowa, niemniej jednak coś takiego istnieje...

      Usuń
    3. Ja bym to ujął tak. Pierwsi bogowie wcale nie byli pierwowzorem zachowań moralnych. Byli ledwie opiekunami pewnych cech człowieka i zjawisk zewnętrznych. Moralność tworzyli sami ludzie i tę dopiero przypisywano bogom. Na tym się nie skończyło, te cechy w bogach idealizowano do nieosiągalnego dla człowieka absolutu. W efekcie ów absolut przytłoczył człowieka do tego stopnia, że w jakimś sensie człowiek stał się wrogiem Boga i na odwrót. Aby ten oczywisty aksjomat zatuszować wymyślono pojęcie Bożej miłości. I tak jak uważa Aisab, nie da się jej podważyć, bo Bóg stał się niepojęty.

      Usuń
    4. @A...
      trochę doprecyzuję...
      pierwsi bogowie /religie naturalne/ dbali jedynie o prawa natury, tacy trochę "eko" byli, przykładem może być wiara Słowian, ich bogów kompletnie nie interesowała moralność dotycząca relacji międzyludzkich... za to tak zupełnie przy okazji można było z nimi zrobić dil, zyskać ich przychylność drogą magii, ale to nadal miało się nijak do tej działki moralności...
      ale koncept sądu po śmierci mamy już na przykład w religii Egipcjan, bo tu już kapłani wpadli na pomysł, by trzymać lud za pysk z użyciem bogów...
      w braminizmie natomiast tamtejszy system reinkarnacji kierował się również oceną moralną człowieka przy decyzji o spadku lub awansie, tym zarządzał albo sam Brahma, albo jakiś inny z niezliczonego panteonu /tam zawsze bił niezły bigos z tymi boziami/...
      trudno jednak orzec w obu przypadkach, jak szeroki zasięg ludzkich działań ta moralność obowiązywała, bo być może chodziło tylko o to, by człowiek nie wyłamywał się z ramek obowiązujących w grupie społecznej w której funkcjonował...
      natomiast faktycznie, tak w Indiach, jak w Egipcie, owi "sędziowie" działali bez emocji typu miłość, sympatia, nienawiść, antypatia do delikwenta...

      Usuń
    5. Dochodzimy do wspólnego wniosku, moralność został przekazana bogom, może nie tyle przez samych wiernych ile przez kapłanów, co miało służyć wymuszeniem posłuszeństwa i nadaniu nowo tworzącej się kaście pewnych przywilejów.

      Usuń
    6. Tak sobie myślę PKanalio, że gdyby nie owo "po co i dlaczego" dostępne jako refleksja człowiekowi, to byśmy tylko takimi zwierzątkami byli, które jedzą, wydalają, mnożą się według możliwości i ... być może jeszcze na drzewach siedzieli.
      Nawet to zakazane drzewo w raju było "po coś i dla czegoś (kogoś?)", w malutkiej części może nawet i po to, żebyśmy sobie tu dzisiaj nad tymi sprawami rozważali? :)
      Nie wiem co znaczy "Bóg Cię (mnie) kocha". Ale może to znaczy tyle, co "dostajesz swoje życie", ze wszystkimi możliwymi emocjami, jakie może przynieść, dobrymi i złymi. A z "resztą" radź sobie sam, bo masz wolną wolę. Czasami ta wolna wola jest mocno ograniczona warunkami zewnętrznymi, ale zawsze jakaś jest. Przecież podobno nawet w ostatniej godzinie życia można się nawrócić do swojego Stwórcy. :)
      W takim ujęciu mniej ważne jest według jakiej religii (czy bez niej) się żyje, wtedy najważniejsze jest czy zgodnie ze swoimi wewnętrznymi przekonaniami, stale mając na uwadze owo "po co i dlaczego"
      Maria

      Usuń
    7. @Maria...
      czyli mamy zgodę w temacie "po co i dlaczego", kwestia sformułowania ma znaczenie drugorzędne... tak w ramach więc ciekawostki dodam, że ja to formułuję tak, iż ktoś, kto ma wbity do głowy jakiś zakaz lub nakaz moralny i przyjmuje go "na wiarę", bezrefleksyjnie, bez próby poszukania sensu i uzasadnienia takiego zakazu/nakazu, jest po prostu androidem...
      ma to swoją interpretację z punktu widzenia struktury umysłu... w psychoanalizie funkcjonują takie pojęcia, jak "ego" i "superego"... "ego" zajmuje się przetwarzaniem danych, zaś w "superego" zapisany jest system wartości /czyli także podsystem moralny/ nabyty od autorytetów dzieciństwa... na takim stanie rzeczy mnóstwo ludzi się zatrzymuje, co oznacza, że "ego" jest zdominowane przez "superego", które decyduje, jak dany człowiek ma żyć... niektórzy jednak się rozwijają umysłowo, rolę szefa przejmuje "ego", które przegląda zawartość "superego", przetwarza i modyfikuje te dane, wyrzuca niepotrzebne śmieci, czasem zapisuje nowe wartości nabyte drogą własnego doświadczenia... w tym przypadku człowiekiem rządzi "ego", zaś "superego" pełni jedynie funkcje doradcze... i wtedy dopiero można mówić o człowieczeństwie, stanie wyższym od stanu androida...
      podsumuję:
      człowiek /czyli "ego" jest szefem/ potrafi w miarę logicznie, racjonalnie /przynajmniej z grubsza/ wyjaśnić, uzasadnić swoje wartości, w tym także moralne...
      android /czyli "superego" jest szefem/ potrafi jedynie stwierdzić, że "tak go wychowano", czasem jedynie dla urozmaicenia odwoła się do jakiejś "bozi", która zarządziła takie akurat postępowanie, a nie inne...
      człowiek potrafi analizować i modyfikować na bieżąco program, który nim zawiaduje, android jest tej umiejętności pozbawiony... człowiek zna kolory i odcienie szarości, android porusza się w świecie czarno-białym, zero-jedynkowym...
      /oczywiście to wszystko jest mocnym uproszczeniem, chyba zrozumiałym z uwagi na szczupłość czasu i miejsca wypowiedzi forumowej/...
      ...
      tak zwana "boża miłość" mnie nie obchodzi, chyba jasno to wyraziłem wykpiwając delikatnie zawracanie sobie głowy tym pojęciem i tą problematyką w pierwszej swojej wypowiedzi...

      Usuń
    8. PKanalia - niesamowicie podoba mi się Twoja "łopatologiczność" w pisaniu o "bozi". lepiej się tego nie da ująć :)

      Usuń
  4. Piękny post o odwiecznej miłości, której nie ma...

    OdpowiedzUsuń
  5. Należą Ci się brawa za przebrnięcie przez materiał źródłowy. U mnie podobne ,,przedzieranie się" miało miejsce przy czytaniu ,,Ulissesa". W końcu po 100 stronach poległem.

    Cóż mogę dodać, może tylko tyle, że z biegiem lat jak uczestniczyłem w katechezie w szkole wszystkie te sprawy dotyczące religii stawały mi się coraz bardziej odległe. Dlatego też w ostatniej klasie liceum właściwie zrezygnowałem z rekolekcji, nie wpisałem się do bierzmowania. Po prostu czuję, że zagubiłem się gdzieś po drodze, czuję też, że żaden ksiądz nie będzie w stanie wytłumaczyć mi tych wszystkich zawiłości religii. Z powyższych powodów nie mogę się wypowiedzieć w sprawie miłości Boga do człowieka, próbuję sobie z Nim rozmawiać, modlić się o zdrowie czy pomyślność dla innych. Jednak na tym na razie kończy się nasza relacja.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyli jesteś przykładem "wierzącego po swojemu"... kiedyś wymyśliłem takie określenie "teista areligijny" /popularnie też się mówi: "wierzący niepraktykujący"/, czyli taki, który tworzy sobie jakąś bozię, wierzy w nią, ale zlewa otoczkę religijną jej towarzyszącą, rytuały, obrzędy czy inne akty magiczne z tą religią związane...
      tu nadmienię, że ewentualny chrystianocentryzm, czy "upapranie chrześcijaństwem" maja charakter czysto kulturowy, a nie religijny, o tym już w sumie dwa słowa z Asmo kiedyś zamieniliśmy...

      Usuń
    2. aha... dodam jeszcze, że z moralnego punktu widzenia Kościół Rz-kat. nie powinien, nie ma wręcz prawa zaliczać Cię do swoich wyznawców i uwzględniać tego w statystykach...

      Usuń
  6. Cóż to za miłość, która żąda ofiar i dowodów?

    OdpowiedzUsuń
  7. tak jeszcze poświęciłem nieco uwagi tej całej sprawie i wreszcie się odniosę do meritum, czyli "boskiej miłości", która wcześniej mnie nie interesowała...
    wspomniałem coś o jungowskim konstrukcie "ojca"... otóż bozia w religiach abrahamicznych pełni właśnie taką rolę, gdyż społeczności ją wyznające były na wskroś patriarchalne, zaś o boziach płci żeńskiej mowy w tych religiach nie ma... ojciec zaś kocha swoje dzieci, ale kocha warunkowo, nie za fakt istnienia, lecz za spełnianie jego oczekiwań, te zaś nie do końca bywają jasne... dodatkowo też, większość ojców ma swoje humory, czasem sobie któryś popije albo coś w tym guście i potrafi wtedy dziecko skrzywdzić zupełnie niewinnie... dziecko jednak tak tego nie odbiera, szuka tej winy w sobie, że tata się zezłościł...
    pewna próbę osiągnięcia równowagi podejmuje dopiero gałąź "abrahamizmu" znana jako chrześcijaństwo dokładając koncept bogini - matki, zapożyczony z innych religii... co prawda Maryja nie jest nazywana "bogiem" wprost, bo stałoby to by sprzeczności z pierwotnym założeniem "boga jedynego", ale z pozycji religioznawcy to jest bogini właśnie... konstrukcja jest henoteistyczna, czyli ta bogini ma mniej do gadania, niż bóg - szef wszystkich szefów, tym samym patriarchalność pozostaje niezaburzona...
    cóż zatem mógłbym poradzić wyznawcy chrześcijaństwa, który ma problem z pojęciem miłości, która ma go darzyć jego bóg?... może tyle, by nie próbował szukać u niego miłości bezwarunkowej, bo jej tam nie znajdzie... bezwarunkowo kocha go bogini Maryja, bo matki kochają swe dzieci za sam fakt istnienia właśnie...
    w tej całej układance pominąłem postać Jezusa... nie wiem, czy Jung się tym zajmował, podeprę się więc spojrzeniem konfucjańskim... otóż Jezusa można postrzegać jako starszego brata... starszy brat ma nad młodszym władzę bliską ojcowskiej, wręcz zastępuje ojca, gdy ten jest nieobecny... jednocześnie jednak pełni rolę przyjaciela równego rangą, pobłażliwiej więc, ze zrozumieniem podchodzi do błędów młodszego rodzeństwa /dzieci swojego ojca/, czasem też zdarza mu się brać na siebie wine za to, co rodzeństwo nabroi, by je chronić... co prawda nadal nie darzy go miłością bezwarunkową /matczyną/, także też może mu czasem odbić, niemniej jednak można mówić o pewnym pograniczu tych dwóch odmian miłości: "za coś" i "za samo bycie"...
    zauważmy, jak bardzo się to zgadza, gdy spojrzymy na teologię i praktykę chrześcijańską... mało ona poświęca uwagi Bogu - Ojcu, skupia się głównie na Jezusie...

    OdpowiedzUsuń
  8. w trakcie czytania o cierpieniu, przypomniała mi się Matka Teresa z Kalkuty.
    na kontach miała miliony dolarów... "Zapoznaliśmy się także z relacjami wielu lekarzy, którzy odwiedzali domy prowadzone przez Matkę Teresę i opowiadali, że nie stosowano tam praktycznie żadnych środków przeciwbólowych, a raz użyte strzykawki przepłukiwano w zimnej wodzie i stosowano ponownie. Bardzo wiele z tych informacji wskazuje, że Matka Teresa traktowała biednych i chorych przede wszystkim w zgodzie ze swoimi dogmatycznymi wierzeniami, nie zaś tak, jak to przedstawiały i przedstawiają media."
    http://krytykapolityczna.pl/swiat/ciemna-strona-matki-teresy/

    biedakom zafundowała cierpienie w przytułkach- umieralniach.... a sama umierała, o ile dobrze pamiętam, w prywatnej klinice w Szwajcarii. JP II również był otoczony opieką z najwyższej półki. jak cała hierarchia.
    cierpienie podobno uszlachetnia, ale oni się jakoś do tego nie garną.

    cierpienie zawsze jest dla biedaków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś chciałem nawet sam napisać coś o Matce Teresie, ale sprawa jest dość skomplikowana. Nie bardzo wiadomo na ile wiadomości, że nie podawano chorym leków przeciwbólowych są prawdziwe. Bo skoro podawano zastrzyki, to jednak jakieś leki były. Można mieć zastrzeżenia, że nie wszystkie datki były kierowane na pomoc bezpośrednią, ale z drugiej strony ona nie wykorzystywała ich bezpośrednio dla siebie. Kontrole w tych domach opieki pewnie były i nigdy nie słyszałem o jakiś rażących uchybieniach, za które mogłaby jej grozić kara.

      Usuń
  9. Ale tu są u Ciebie dyskusje w komentarzach, to mi się podoba.
    Ogólnie muszę zgodzić się z poglądem przedstawionym w jednym z powyższych komentarzy, żeby miłości Boga nie rozpatrywać w wymiarze fizycznym, bo wtedy dochodzimy to różnych antynomii typu "dlaczego Bóg pozwala na cierpienie, skoro nas kocha". Ale problem w tym jest taki, że zatrważająca większość wyznawców KK nie ma o takich rzeczach pojęcia. Są to trudne rzeczy do zrozumienia, nie oszukujmy się, że jest inaczej. Ja wychowałem się w małym miasteczku - katechetek to tam mieszka ogromna ilość, lecz żadna nie wie o religii nic ponad odklepaniu wszystkich możliwych modlitw. Miałem nieprzyjemność mieć do czynienia z niektórymi z nich... W kościele również takich rzeczy nie uczą. W mojej rodzinnej parafii kazania są skrajnie łopatologiczne, wręcz infantylne. Ale dla ludzi i tak za trudne, wolą chodzić na mszę dla dzieci, bo ksiądz kręci bekę z maluchów. Ja może trochę generalizuję, ale po prostu staram się opierać na przykładzie mojego miasteczka rodzinnego, mojej rodziny i znajomych. Z tamtego środowiska nie znam nikogo, kto wyszedłby przed ten szereg.

    Jeśli zaś o mnie chodzi, to Boga traktuję raczej jako siłę, jako energię i właśnie w tym aspekcie dostrzegam to podobieństwo człowieka do Boga, czyli, że również posiadam energię zdolną do czynów. Całkowicie zbędne jest według mnie nadawanie Bogu jakichkolwiek cech ludzkich, bo wtedy zawsze wychodzą jakieś absurdy.

    I wreszcie tytułowa miłość. Napisałeś, że jeżeli ktoś mówi, że kocha Boga, to przypomina Ci to nastoletnią miłość do swojego idola. Może rzeczywiście tak jest, jeżeli się wielu spraw nie rozumie. Jak już mówiłem, ja rozumiem Boga jako energię, jako Centrum Wszechświata, Najwyższą Istotę Boską. Jakiś czas temu udało mi się kontaktu z Bogiem doświadczyć, właśnie w postaci czystej energii, co potwierdziło moje przypuszczenia, że Bóg istnieje i że kocha.

    Oczywiście dla wyjaśnienia dodam, że ja katolikiem absolutnie nie jestem, uważam to ugrupowanie za destrukcyjne i demoniczne, nie mniej jednak w Boga wierzę.

    Mega podoba mi się Twój blog, poruszasz tak istotne dla mnie tematy. Będę częściej tu zaglądał, bo widzę, że naprawdę można się u Ciebie dowiedzieć czegoś ciekawego, podyskutować.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do każdej dyskusji możesz się przyłączyć, jeśli tylko lubisz. Ten blog jest w zasadzie poświęcony problemom natury moralnej oraz wierze, choć staram się tej drugiej nie wyszydzać, co najwyżej piętnować pewną hipokryzje. Tylko nadmienię, że byłem przez cztery dekady osobą głęboko wierzącą i mi po prostu przeszło (z kilku powodów). Stąd być może napomknienie o miłości nastolatek do idoli ;)

      Ja nie chcę pisać o miłości do Boga. To jest sprawa osobista i każdy ma do niej prawo. Natomiast zupełnie nie rozumiem tego przekonania o miłości w drugą stronę: Bóg – człowiek. Jeśli chodzi o cierpienie, mimo że jestem ateistą, uważam, że nie wolno mieszać w niego Boga, bo łatwo popaść w herezję, zapętlić się w sytuację bez wyjścia. Ja się wychowywałem w dużym mieście, ale i tu sprawa nie była łatwa. Na pytania dlaczego, otrzymywałem z reguły szablonową odpowiedź: niezbadane są wyroki boskie.

      Nie sądzę, że można porównywać człowieka do Boga. Takie podobieństwo jest domniemaniem, gdyż nikt Boga nie poznał. Jego „obraz” wynika z projekcji naszego umysłu. Posiadanie energii do czynów nie jest przecież niczym nadzwyczajnym w świecie przyrody. Myślenie o kimś, o czymś, jako o Absolucie, w dodatku sprawczego, jest deprecjacją naszego człowieczeństwa.

      Nie wnikam w to, jaka jest Twoja religia, ale z tego co piszesz, wnioskuję, że blisko Ci do panteizmu (choć nie wiem w jakiej formie). Przyznam, że też przez to przechodziłem ;)

      Odwzajemniam pozdrowienia.

      Usuń
    2. Hmm, mi samemu bardzo trudno jest określić, jaka jest moja religia. Najchętniej mam ochotę powiedzieć, że żadna, bo samo słowo "religia" kojarzy mi się negatywnie. W sumie to ciągle jestem poszukującym prawdy i nawet jak dowiem się czegoś nowego, wysnuję jakieś nowe wnioski, to nigdy nie zakładam, że w przyszłości zmienię swoje poglądy.

      Usuń
    3. Gdy pierwszy raz naszła mnie koncepcja Absolutu w sensie natury, krzyknąłem „Eureka!”. Dopiero po jakimś czasie wyczytałem, że to nihil novi, że to już starożytni Grecy wymyślili ;)
      Jestem przekonany, że tylko własne dociekania, dobrze gdy poparte jakąś literaturą, dają pełną satysfakcję osiągnięcia pewnego, w sensie trafnego, przekonania o naturze świata. Uleganie argumentom jednej strony, bez własnych refleksji, nic nie daje Ale Ty jesteś na dobrej drodze :) Będziesz ćwiczył i ewolucję, i duchowość, i religię - chyba niezbędne spektrum wiedzy do wypracowania własnego światopoglądu.

      Usuń