wtorek, 21 lutego 2017

Cud uzdrowienia



  To tak a propos, bo czeka mnie pobyt w szpitalu. Znalazłem  przypadkiem (wierzę tylko w przypadki), artykuł o chorobie i uzdrowieniu. Na katolickim portalu, choć akurat nie o uzdrowienie duszy tam chodzi, a jak najbardziej ciała. Inaczej bym nie pisał.

  Ks. Serafino Falvo tłumaczy mi, że są dwa podejścia do choroby1. Można mówić, że jest się chorym, ale dla niego bardziej poprawnym jest stwierdzenie: „Jestem pełny Boga. Jest we mnie wprawdzie jakieś obce ciało, choroba, ale nie jest mną”2. Próbowałem to rozgryźć, niestety bezskutecznie. Przecież ta choroba jest we mnie, gdybym był wierzącym, uznałbym, że tak samo jak Bóg. Ba!, sorry za sarkazm, na zasadzie zamienności, mógłbym powiedzieć, że Bóg jest we mnie tak samo jak choroba. Ok, we mnie Boga nie ma, nie będę więc rozstrzygał. Choć podoba mi się w tym kontekście powiedzenie „Jak trwoga to do Boga”. Nie mam takiej potrzeby, ale znaczenie tego powiedzenia wyjaśni się na końcu felietonu.

  Bo też ks. Serafino daje mi wskazówkę: „Musimy zdystansować się do swojej choroby, a następnie z wiarą przedstawić Jezusowi ten problem: Jezu, coś złego dzieje się w moim żołądku, w głowie. (...) W imię Jezusa, który żyje we mnie, rozkazuję więc tej chorobie: Odejdź precz ode mnie”. A minister zdrowia kombinuje jak koń pod górkę, jak zatrzymać w Polsce emigrujący personel medyczny, bo nie ma nas kto leczyć. W katolickim kraju, gdzie połowa obywateli ma się za głęboko wierzących, powinno być o połowę mniej pacjentów. A ja w kolejce do tego szpitala, choć odchodzę od zmysłów (pewnie stąd moja zjadliwość), czekałem dwa miesiące (sic!) Nie, nie piszę o tym oczekując współczucia, mam świadomość tego, jakie są realia. I cierpię cierpieniem danym nam od Boga. Jeśli nawet nie danym, to na nie nas skazującym.

  Dalej też jest ciekawie. Aby ta prośba, a raczej żądanie wyleczenia się spełniło, trzeba jednak spełnić pewne warunki, które mają zlikwidować błędy życia: „Są to nie wyspowiadane grzechy, ciężkie grzechy. Jezus wtedy nic nie może zrobić. Innym powodem jest, gdy nie wybaczyliśmy komuś, kto nam coś złego uczynił. Wybaczenie jest konieczne – gniew i zawiść wewnątrz nas są jak trucizna. Jeżeli ktoś nosi w sobie truciznę, na pewno nie wyzdrowieje. Jest jeszcze jedna blokada, oddzielająca nas od uzdrowienia. To brak pragnienia przemiany życia”. I tu znów konsternacja. Z grzechami nie problem, przed takim „leczeniem” zawsze można się wyspowiadać. Gorzej z wybaczaniem, bo patrząc na wielbicieli o. Rydzyka jestem przekonany, że im wybaczanie przychodzi bardzo trudno, jeśli w ogóle przychodzi. A o jakiej przemianie życia może mówić głęboko wierzący i regularnie praktykujący? Czyżby miał stać się ateistą? Raczej nie sądzę, że o to chodziło ks. Serafino.

  Potrzebne jest też wsparcie modlitewne innych. Ale: „(...) tu uważajcie bracia na fałszywych uzdrowicieli. (...) My nie uzdrawiamy nikogo, to Jezus uzdrawia. Módlcie się za chorych. Ale uważajcie na tych, którzy zaledwie otrzymali chrzest w Duchu Świętym, a już idą, aby uzdrawiać”. Tu wyjaśnię, chodzi oczywiście o wszelkiej maści „uzdrawiaczy”, choć to nie do końca jest takie jasne, bo przecież apel „Módlcie się” jest skierowany do wszystkich. Czy chory ma wpływ na to, kto modli się za jego uzdrowienie? Cała „kuracja” może pójść na marne, jeśli wśród tych modlących znajdzie się choć jedna czarna owca, faryzeusz jakiś. Przy czym szczególnie należy uważać na lekarzy i lekarstwa jakie nam przepisują: „(...) nie wierzcie zbytnio jedynie lekarzom i lekarstwom, ponieważ Jezus może uzdrawiać także bez lekarstw. Nie skupiajcie się też na symptomach chorób, ponieważ one nie są ostateczną prawdą. (...) Jezus obiecał nam uzdrowienie i to wystarczy – Jego obietnica”. Kolejny przyczynek do tego, by szpitale i przychodnie świeciły pustkami. Tak jak francuskie i niemieckie kościoły. Bo nam tylko się wydaje, że jesteśmy chorzy, nawet jeśli ciężko.

  Jest tylko jeden szkopuł, o którym ks. Serafino lojalnie wspomina: „W wielu przypadkach uzdrowienie jednak nie jest natychmiastowe. (...) Ktoś przychodzi, modli się, ale nie doznaje uzdrowienia. Wraca do domu i mówi: „Nie zostałem uzdrowiony. Ale zawód, wszystko stracone!” Tu znów mam wątpliwości. Z tego fragmentu wynika, że chory dozna uzdrowienia, jeśli gdzieś przychodzi. Domyślam się, że chodzi o dom modlitewny, ale pewności nie mam. A co, jeśli pójść nie może, a wątpię czy w tych domach modlitewnych jest karetka pogotowia? Ok, to tylko szczegół, bo ks. Serafino zapewnia nas, że jeśli zmienimy myślenie i zamiast „wszystko stracone” powiemy: „Choć tego nie widzę, wierzę, że jestem uzdrowiony”, już jest dobrze. I z tym się w pełni zgodzę. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, bo grabarze będą mieli zajęcie, choć oni i tak na jego brak nie narzekają... i ZUS zaoszczędzi.

  Proszę Was, moi Czytelnicy – nie módlcie się o moje wyzdrowienie – bo choć we wszystkim obowiązuje zasada ograniczonego zaufania, ja zdecydowanie bardziej niż modlitwom, ufam lekarzom.

Przypisy:
1 - http://www.katolik.pl/uwierzyc-w-uzdrowienie,27822,416,cz.html
2 – wszystkie cytaty pochodzą z omawianego artykułu.


niedziela, 19 lutego 2017

Znów ten straszny seks



  Właściwie mam zamiar pisać o indoktrynacji jako pojęciu pejoratywnym. Jest jednak pewien problem, którego nie potrafię przeskoczyć. Rzecz dotyczy indoktrynacji w Niemczech i w Polsce, przy czy w pierwszym przypadku, przyznaję się bez bicia, nie jestem dokładnie obeznany, gdyż nie mam z nią bezpośredniego kontaktu i mogę się opierać li tylko na tym, co znajduję w sieci. I tu jest przysłowiowy pies pogrzebany. Z czterdziestu pierwszych znalezionych linków, ledwie jeden wydaje się być w miarę obiektywny i nie pochodzi z chrześcijańskiego portalu lub przeciwników genderyzmu.

  Wszystko zaczęło się od lektury artykułu na portalu pch24.pl pt. „Forsowanie gender w szkołach łamie Konstytucję”1. Zdrętwiałem, ale spokojnie chodzi o Niemcy i niemiecką konstytucję, choć i tak mnie dziwi, z pewnych względów, to polskie zainteresowanie. Posłużę się znamiennym cytatem: „(...) założono, że uczniowie muszą akceptować różnorodność seksualną; co więcej już sześcioletnie dzieci mają uczyć się o jednopłciowych związkach partnerskich. Rodzice nie mają na to żadnego wpływu2. Przyznam, że ten fragment jest kuriozalny nie tyle w samej treści ile w swej wymowie, z której ma wynikać, jak straszna jest wiedza o tym, że w świecie istnieją pary jednopłciowe. Stąd już bowiem prosty i jedynie słuszny wniosek, że ta wiedza jest zarazem zachętą do takich związków. Można na tej podstawie wysnuć inny wniosek nie należy dzieci ostrzegać przed nieznajomymi, którzy mogą się okazać pedofilami. Skoro bowiem nie będą znać tematu – pedofilii nie będzie!

  Sprawa ma jeszcze jeden aspekt: „(...) problemy z edukacją seksualną rozpoczęły się w Niemczech już dawno. W latach ‘90 coraz powszechniej uczono dzieci o życiu intymnym, nie zważając wcale na ich wiek. Szeroko zapoznawano też uczniów z metodami antykoncepcji. Ścierały się ze sobą dwie koncepcje. Rodzice uważali – co jest też stanowiskiem Kościoła katolickiego – że to ich zadaniem jest wyjaśnienie tych spraw dzieciom; zwolennicy edukacji seksualnej sądzili, że rodzice tego zadania jednak wcale nie wypełniają3. I tu ja się założę, że ta druga grupa rodziców ma rację. Rodzice rozmawiają z dziećmi, jeśli w ogóle rozmawiają, wtedy gdy dziecko samo tego zażąda, ale jest niemal pewne, że wcześniej zetknęło się z tą wiedzą z innych, niekoniecznie „uczciwych” źródeł. I narzuca się pytanie, czy o antykoncepcji powinno się wiedzieć przed rozpoczęciem życia płciowego, czy też po, kiedy zazwyczaj jest za późno. Innymi słowy, zajdź córeczko w ciążę, a ja ci powiem, jak miałaś się przed nią zabezpieczyć lub, skosztuj synu seksu, a ja ci powiem, co w nim jest złego. Problem w tym, że w naszej świadomości wciąż antykoncepcja jest grzechem. Koło się zamyka. Bóg dał –dziadkowie wychowają. Konsekwencje są jednak daleko bardziej szkodliwe. Przypadkowa ciąża zazwyczaj skutkuje, niejednokrotnie wręcz przymusowym małżeństwem ludzi, którzy mało, że nie są pewni czy się kochają, to jeszcze w ogóle do małżeństwa nie są przygotowani mentalnie.  Nic to, będzie przynajmniej kolejny powód do narzekań z powodu nadmiernej ilości rozwodów.

  W moim odczuciu przyczyny larum nad edukacją seksualną w Niemczech i po części związany z nią sprzeciw wobec gender wiąże się z nieszczęsnym podręcznikiem „Skąd się wziąłeś?” wydanym po raz pierwszy w 1991 roku. Podręcznik ze wszech miar zły i słusznie usunięty. Ba! jestem przekonany, że większość podręczników o edukacji seksualnej nie jest doskonała, bo też tematyka nie jest łatwa i trzeba lat, aby wypracować właściwe metody edukacyjne. Ale jeśli nie będzie się robić nic, pozostaniemy w tym temacie na „etapie dinozaurów”. Będziemy oszukiwać dzieci, że rodzą się w przysłowiowej kapuście, że nasze ciała i wszystko, co z nim związane jest grzechem ciężkim. Wszelkie próby nadania tym sprawom normalności budzą i jeszcze przez długi czas będą budzić, wciąż wiele kontrowersji. I w tym miejscu rodzi się we mnie przekora. Oburza nas owa indoktrynacja seksualna w Niemczech, natomiast nie mamy nic przeciw innej, tu w Polsce.

  Na długo przed tym niż poznajemy literki i potrafimy je składać w słowa, później w zdania, wpaja się nam, i to całkiem skutecznie, historię o istnieniu bozi, który nas bardzo kocha choć jednocześnie często karze za życia, a już najpewniej po życiu. Jakby na to nie patrzeć, czyściec też jest karą, a ponieważ wszyscy jesteśmy grzeszni, zdecydowana większość (wierzących), za karę, tam się znajdzie. Ta indoktrynacja jest na tyle skuteczna, że nawet w dorosłym życiu nie potrafimy od niej uciec, do tego stopnia, że rzeczy nielogiczne jesteśmy w stanie logicznie wytłumaczyć. Na jednym z blogów, przez grzeczność nie wskażę w którym, jak można mniemać – nauczycielki(!), tłumaczy się „konieczność” zbiorowej odpowiedzialności (dotykającej również niewinne niczemu dzieci), która skutkowała potopem. Według niej potop nie był tyle karą, ile rozwinięciem przed ludźmi (raczej żałosnej garstki, która po potopie pozostała) drogi do utraconego raju (sic!). Dobry Bóg nie mógłby przecież być aż tak okrutny(?) Przez wieki, ta właśnie indoktrynacja uczyniła z naszej seksualności grzeszność i choć teraz próbuje sprawy lekko „odkręcić”, wciąż więcej w niej grzechu niż świadomej naturalności. Większość moich rodaków nie ma nic przeciw tej indoktrynacji, ba!, wyraża swoje oburzenie, gdy ktoś próbuje na nią zwrócić uwagę. A śmiem twierdzić, że właśnie ta, czyni w naszych mózgownicach jeszcze większe spustoszenie  niż indoktrynacja edukacji seksualnej i gender razem wzięte w... Niemczech.

  Nie, nie mam nic przeciw religii przynajmniej od momentu, gdy świadomie się na nią godzimy. Jednak w szkołach powinny być raczej religioznawstwo i etyka, mogące być pomocne w wyborze religii. Tak samo jak nie mam nic przeciw traktowaniu seksu jako naturalną, świadomą potrzebę nie tylko rodzaju ludzkiego. Ale, aby ta wiedza była świadoma, też trzeba ją nabyć. Że trafiają się skrajności? Cóż, religia też nie jest wolna od fanatyków, zdecydowanie bardziej groźnych niż osławione i przereklamowane gender.

piątek, 17 lutego 2017

Seks w krzywym zwierciadle (tylko dla 18 plus)



  Czasy się zmieniają zawsze na gorsze. Tak przynajmniej uważają purytanie i mam tu na myśli tych nam współczesnych, którzy rysują obraz zepsucia i demoralizacji. Temat zaciekawił mnie przypadkowo i postanowiłem sprawdzić, jak to drzewiej bywało, ale żeby nie szukać zbyt odległych kontrastów, postanowiłem się skupić na czasach od początku ubiegłego wieku. Przyznam, że sam siebie zszokowałem...

  Zacznę od pewnej sprzeczności w tym samym temacie. Jedno źródło mówi, że pod koniec epoki zaborów powszechnie uważano iż seks to sprawa, która nie dotyczy... partnerek, szczególnie zaś żon. Święcie wierzono, że bez penisa nie da się osiągnąć orgazmu, więc kobiety były skazane na jego brak, pozostawało im cieszyć się w pełni tylko... macierzyństwem. Mężczyzna nie powinien się w żadnym wypadku wstrzymywać od stosunków seksualnych, bo groziło to utratą zdrowia, mogło nawet zabić. W innym źródle dowiedziałem się, że w tamtym czasie zalecano dla tego samego zdrowia... osobne sypialnie. Wszystko po to, aby wzmocnić swoje żądze i uwolnić je dopiero wtedy, gdy jest taka potrzeba, czyli akurat w czasie kiedy partnerka mogła zajść w ciążę.

  Bardzo często dziś, wobec totalnej amoralności, pewne moralitety odwołuje się do tradycyjnej rodziny.  Chyba nie wiedzą do czego. Odniosę się do słów Izy Moszczeńskiej, autorce felietonu „Cnota kobieca” z 1904 roku, gdzie twierdziła z pełnym przekonaniem, że każdy mężczyzna jest poligamistą, każda kobieta monogamistką. Wierność mężów uznawano z grzech przeciwko naturze i rodzaj zwyrodnienia. Zaś dla kobiet (żon i narzeczonych) czystość jest czymś bezwzględnie dobrym a życie płciowe plamą i poniżeniem. Niejaki Artur Ligszy w 1903 r. zaleca, aby w żadnym wypadku stosunku płciowego z żoną nie rozpoczynać od pieszczot ani nawet czułymi objęciami. Należało przystąpić do niego niemal przez zaskoczenie. Nie wolno podniecać nerwów żony, chodziło bowiem o to, aby żona nigdy nie doznała rozkoszy i przez to traktowała stosunek płciowy tylko jako... małżeński obowiązek. Twierdzono powszechnie, nawet po I wojnie światowej, że żona, która polubi seks, niechybnie męża zdradzi. (sic!) Według pierwszej, nieśmiałej ankiety wśród mężatek z 1908 roku, jaką przeprowadził Walenty Miklaszewski, zaledwie dziewiętnaście procent żon mogło powiedzieć, że sporadycznie doznają orgazmu. Nawiasem mówiąc dziś w podobnej ankiecie wyszło, że ten procent wynosi około osiemdziesięciu, co też nie wydaje się powodem do chwały.

  Za to dobrze się miała prostytucja. Z 1908 roku pochodzi tłumaczenie: „Zupełne wstrzymanie się od stosunku płciowego jest dla kobiety rzeczą (…) dla zdrowia obojętną, podczas gdy u mężczyzny wywołać ono może pewne zaburzenia w sferze nerwowej lub psychicznej1. Kolejne dwie dekady nic nie zmienią. Lekarze pierwszego kontaktu nadal leczą migreny u mężczyzn właśnie zalecając korzystanie z usług prostytutek. Za to masturbacja była uważana za szczególne zło. Walter Gallichan w „Psychologii małżeństwa” uważa, że dotykanie swoich intymnych miejsc prowadzi do zachorowań, chorób psychicznych, problemów w kontaktach z innymi. W 1922 roku pojawiła się książka pt. "Kobieta: seks i życie miłosne", w której autor William Josephus też bardzo radykalnie podszedł do kwestii masturbacji, tyle, że kobiecej. Uważał, że dziewczynki i kobiety, które mają skłonność do dotykania swoich narządów płciowych, powinny być poddane medycznemu zabiegowi wycięcia łechtaczki2 (sic!)

  Później wcale nie było lepiej. W 1945 stwierdzono ze zdumieniem iż kobiety stanowczo za dużo gadają w łóżku, w dodatku używając niecenzuralnych słów. W 1950 niejaki Alfred Tyrer, wielebny, zaleca kobietom, jako gwarancję miłości do grobowej deski: dobry obiad, ładnie nakryty stół, nieznikający z twarzy uśmiech i stałą gotowość do seksu by zaspokoić seksualnie nie siebie a męża. W początkach czasów rewolucji seksualnej, Anna Landers, skądinąd autorka różnych celnych sentencji, twierdziła, że trzeba unikać pokus cielesnych. W latach siedemdziesiątych w broszurce „Kobiety i ich ciała” czytamy, że brak błony dziewiczej to symbol rozwiązłości, nawet jeśli została uszkodzona przez np. ginekologa. Dekadę później pojawił się pogląd, że kobieta nie powinna pierwsza sugerować czegoś mężczyźnie i, jak myślę, ten pogląd utrzymuje się do dziś. A teraz prawdziwe kuriozum już z początku XXI wieku. Niejaka Suzie Heumann proponowała, by podczas seksu oralnego kobieta popijała... wódkę z miętą. Alkohol miał rozpalać kochanka, a mięta orzeźwiać. (sic!) Tu przypomina mi się anegdotka opowiedziana przez jednego z kumpli, tak gdzieś w latach siedemdziesiątych. Chcąc zaszpanować, napełnił wannę tanim szampanem ze względu na objętość wanny i zaprosił ukochaną do kąpieli. Ta, po niespełna dwóch minutach, wyskoczyła z wanny jak oparzona i... tyle było z romantycznego seksu.

  Cóż, nie tak dawno wyśmiewałem podejście do seksualności dr hab. Urszuli Dudziak. Na podstawie wybranych i zaprezentowanych przykładów można jednak dojść do wniosku, że jej poglądy nie są wcale tak oryginalne, jak mi się wydawało. Jak świat światem brakuje w tym wszystkim po prostu normalności. Przez tysiąclecia uczyniono z seksu najpierw grzech, później tabu, przez co niektóre próby uczynienia z tej sfery życia człowieka czegoś naturalnego – musiały zaowocować takim absurdami. Dziś pewnie wielu z nas się z nich śmieje, nie można jednak zapominać, że przecież jeszcze wcale nie tak dawno, a w pewnych środowiskach nawet dziś, bierze się je całkiem na poważnie.

PS. Nie pogniewam się w komentarzach na przykłady innych, równie kuriozalnych opinii na temat tego tabu.

środa, 15 lutego 2017

Walentynkowe regime – ordo caritatis



  Dopiero dziś, bo chciałem wychwycić, co ciekawego znajdę na temat tego nieoficjalnego święta w necie, ze szczególnym wskazaniem na portale katolickie. Wyszedł z tego prawdziwe miszmasz, lub jak kto woli – kogel-mogel. Pozwolę sobie pokrótce zwrócić uwagę na dwa trendy.

  Na pierwszy ogień artykuł1 z portalu pch24.pl, który, przyznam szczerze, wprawił mnie w zdumienie. Żadnego bluzgu, żadnego diabła ani jego podszeptów. Zamiast tego rzeczowa geneza samego święta, z której wynika, że jego źródeł należy szukać, nie, nie w amerykańskiej popkulturze, a w pogańskim Rzymie. Wzięło się stąd, że ptaki gnieżdżące się w Wiecznym Mieście, w połowie lutego zaczynały swoje miłosne zaloty i łączyły się w pary. I tak rozpoczynało się świętowanie luperkaliów - festynu ku czci boga płodności Faunusa Lupercusa. Niestety, w V w. n. e. zniósł je papież Gelazy I. Na szczęście zastąpił je świętem męczennika Walentego. Ów, gdy istniał zakaz zawierania małżeństw i ogłaszania zaręczyn z powodu wojny, potajemnie udzielał ślubów zakochanym. Za to poniósł męczeńską śmierć, gdzieś około roku 270. Piękna, romantyczna, choć tragiczna historia. Trochę się to pomieszało, gdy okazało się, że jest jeszcze jeden Walenty, który z kolei zasłynął z tego, że pobłogosławił pierwszy związek małżeński poganina z chrześcijanką i posyłał wiernym miłosne listy do Jezusa. Zginął również męczeńską śmiercią trzy lata później. Mamy więc jakby dwóch świętych o tym samym imieniu i w tej samej intencji, ale to chyba bez znaczenia. Od XVI w. w dniu św. Walentego ofiarowywano kobietom kwiaty. Wszystko zaczęło się od święta zorganizowanego przez jedną z córek króla Francji Henryka IV. Każda z obecnych dziewczyn otrzymała wówczas bukiet kwiatów od swego kawalera. Przede wszystkim jednak narzeczony był obowiązany 14 lutego wysłać swej ukochanej czuły liścik, nazwany walentynką.
I wszystko jasne.

  Niestety, nie do końca. Oto na tym samym portalu, w tym samym dniu, ukazuje się drugi artykuł2, który burzy idyllę pierwszego. Już sam wstęp nie pozostawia złudzeń: „(...) współcześnie dzień świętego Walentego staje się okazją dla promocji wulgarności. Sprowadzanie miłości do aspektu cielesnego czy banalnego romantyzmu kłóci się jednak z katolickim spojrzeniem na tę kwestię.” Dalej jest już tylko gorzej. Walentynki: „(...) z punktu widzenia trwałości rodziny i społeczeństwa budzą one spore wątpliwości. (...) Jednak sprowadzanie miłości do wymiaru romantyczno-komercyjnego oznacza jej banalizację. Nawet romantyzm w swej wzniosłej, „czystej” postaci niesie ze sobą zagrożenia. Takie jak choćby rozwody.” (sic!) Przyznam, że mnie zszokowało, bo w końcu każda miłość, a szczególnie ta, która skutkuje świętym sakramentem małżeńskim, niesie zagrożenie rozwodem. Czyżby ci, którzy zawierali swój związek małżeński z miłości, a nie z wyrachowania, bardziej byli narażeni na rozwód? Chyba nie może być inaczej skoro autor tej tezy opiera się na danych statystycznych, z których wynika, że dziennie dochodzi do 2650 rozwodów (prawdopodobnie tylko w samej Europie). Autor dodaje, że: „Sprowadzanie miłości do pięknych uczuć, gustownych podarków i miłych chwil to gotowa recepta na rozpad związku. Te bowiem trwają tylko przelotnie. Potem pojawia się codzienność: zaczyna się dostrzegać wady drugiej strony. Życie okazuje się odległe od marzeń.”  Czy z tego nie może wynikać, że winą rozwodów nie tyle jest miłość i jej spowszednienie, ile samo małżeństwo (sakramentalne też)? Autor jednak ma swoje „mocne” argumenty: „Miłość chrześcijańska obejmująca nie tylko bliskich, lecz także nieprzyjaciół, a nade wszystko Boga przewyższa możliwości ludzkiej natury. Umożliwia męczeństwo za wiarę czy heroiczną pomoc ubogim. (...) W teologii katolickiej miłość to nie uczucie. To ostatnie stanowi najwyżej dodatek”. I znów wszystko jasne. Jeśli mój drogi Czytelniku myślałeś, że miłość powinna stanowić sedno związku dwojga bliskich sobie ludzi, to jesteś w błędzie – nie rozumiesz znaczenia słowa „miłość”. Ale spokojnie, ja tak pojętego uczucia miłości też nie rozumiem... Nawet nie pomaga mi jeszcze jedno wyjaśnienie: „Miłość to zatem nie ślepa siła, ale cnota idąca w parze z prawdą i prawem. W jej praktykowaniu istnieć musi pewien ład. Teologia katolicka mówi o porządku miłości – ordo caritatis [podkreślenie moje]. Najważniejszym obiektem miłości, przekonuje święty Tomasz, jest sam Bóg. To On, jako największe Dobro powinien stać się przedmiotem największej miłości.” Rodzi się we mnie przekonanie, że powinniśmy zapomnieć o miłości dwojga ludzi. Jest po prostu nic nie warta, powinniśmy się jej wstydzić, gdyż jak twierdzi dalej: „Po Bogu najbardziej należy kochać własną duszę.” Tu się po części zgodzę, bo mam swoisty stosunek do egoizmu, choć niekoniecznie w aspekcie zbawienia, ale po „Powinniśmy natomiast rezygnować z dóbr cielesnych dla dobra jego duszy. Postępując w ten sposób wyrażamy także troskę o swe zbawienie.” trudno mi uwierzyć, że tekst powstał w XXI wieku...
Polecam lekturę całego artykułu, bo jest pełen podobnych kontrowersji.