czwartek, 27 grudnia 2018

Najdłuższa wojna nowożytnej Europy


  Prawdę mówiąc ja bym o tej wojnie nawet nie wiedział, gdyby nie stronniczy przegląd mediów w okresie przedświątecznym i świątecznym. Nie słychać wystrzałów karabinów, wybuchów bomb, choć pewnie, jak na ironię, w najbliższy poniedziałek usłyszymy eksplozje fajerwerków na Nowy Rok. Okazuje się, że od drugiej połowy XX wieku, a nawet i wcześniej, do teraz, trwa prawdziwa wojna, choć bez okopów, frontów i bez udziału prawdziwego wojska.

  Śmierć za to kosi niby łan dzieci nienarodzone, a teraz i starców, którzy nie chcą w cierpieniu czekać na śmierć naturalną. Do tego trzeba dodać cierpienie uciśnionych chrześcijan, przede wszystkim zaś katolików, których odwodzi się od prawdziwej wiary laicko-ateistyczną propagandą z rzekomą pogardą. Którym burzy się kościoły lub stawia przy nich burdele. Bardziej niż smog dusi wiernych komercja, a nawet zdobycze nauki. Najgorzej mają się zaś kapłani, których niesłusznie oskarża się o klerykalizm, pazerność na bogactwo, o homoseksualizm i pedofilię, odbierając tym samym Kościołowi blask, chwałę i świętość. Rozwój przemysłowy i infrastruktury, wspomagany przez gender i sekularyzację, odciąga wiernych od Kościoła, a już najbardziej niweczy owoce nauki religii w umysłach młodzieży. Nawet piosenki estradowe, pseudo-świąteczne, zagłuszają prawdziwe, tradycyjne kolędy bożonarodzeniowe. I wreszcie najgorsze: wierni zamiast szukać osobistej relacji z Bogiem wolą szukać miłosnych kontaktów z partnerami płci odmiennej, nie zawsze z zamiarem wejścia w sakramentalny związek małżeński. Człowiek, jak bożek, stał się ważniejszy od Boga. Święci, których liczy się tysiącach, w grobach się przewracają.

  Abp. Jędraszewski martwi się poważnie, jaka to też będzie ta Europa bez korzeni i świadomości chrześcijańskiej: „To byłaby przestrzeń zamieszkiwana przez ludzi żyjących inną kulturą, mających inną tożsamość, inny świat wartości. Trudno mi sobie taką Europę wyobrazić, chociaż jej symptomy są widoczne na Zachodzie”, więc ja mu autentycznie współczuję. Sobie też, bo obaj mamy marne szanse dożyć Europy wolnej od nachalnej religii, szczególnie tak agresywnej, jak obecnie w naszym kraju. Gdyby tak arcybiskup wychylił się poza swoje katolickie postrzeganie, dostrzegłby że ludzie potrafią być szczęśliwi bez Kościoła, a przez to wolni od nienawiści. Wolni od magii hokus-pokus, za to otwarcie na nieszczęścia innych, gotowi nieszczęśnikom nieść nie tylko „duchową” pomoc, ale również taką realną, ludzką. Dostrzegłby też, że dążenie do szczęścia osobistego tu i teraz, jeśli nie szkodzi innym, ma dużo więcej z człowieczeństwa, niż cierpienie i umartwianie się dla iluzji szczęścia wiecznego. Dostrzegłby też, że wolność do wiary nie jest w niczym lepsza od wolności od wiary.

  Tak mnie w związku z tym naszło, choć alkoholu nie nadużywałem, że całe to gender, laicyzm, zgnilizna moralna, to dokładnie to samo, co korzenie, tradycja, narodowość, tylko tym drugim nadano inny, wznioślejszy charakter, aby móc wymusić określone zachowania i poglądy. W tym wszystkim chodzi tylko o sterownie ludzkimi umysłami. To wręcz maniakalne straszenie Zachodem ma wybielić wcale nie tak oczywiste korzenie chrześcijaństwa, wybiórczą tradycję i chory z założenia nacjonalizm, a do tego wcale nieświęty Kościół. Ostatnimi czasy furorę robi stwierdzenie, że Kościół to zbór ludzi grzesznych, co sugeruje, że właściwie jest wszystko w należytym porządku i nie ma się czego czepiać. Zapominają, że w liście do Efezjan św. Paweł pisał: „(...) Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo, aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany” [Ef 5, 25-27]. Aż zapytam: apologeci Kościoła, czy tu jest miejsce na jakiekolwiek „ale” i usprawiedliwienie? Czy można mówić komuś, jak należy żyć, lub co jest złe, skoro samemu nie jest się w porządku? Można udawać przed sobą, że jest się bez skazy, że nie widzi się pazerności, znieczulicy, pedofilii i homoseksualizmu we własnym gronie, ale choćby zaklinać rzeczywistość, inni i tak to dostrzegą, czego dowodzi narastająca sekularyzacja. Tę najdłuższą wojnę nowożytnej Europy – Kościół wypowiedział sobie sam.



niedziela, 23 grudnia 2018

Ki diabeł tkwi we mnie?


  Miałem pisać o okołoświątecznej atmosferze, od której zbiera mi się na wymioty, o Kevinie samym w domu, który niby zmora, raz do roku wyłania się z ekranu telewizora, czy wreszcie o kolędzie „Jezu malusieńki” w wykonaniu sióstr Godlewskich, absolutny hit tegorocznych świąt Bożego Narodzenia (można znaleźć na YouTube). Notka była gotowa, już nawet zaordynowana na blogu Zrzędy, kiedy niespodziewanie naszła mnie zupełnie inna refleksja. Ki diabeł?

  Zastanawiam się właśnie nad tym, co skłania mnie do tego, że tak często zaglądam na portale katolickie, czy jeszcze do niedawana, do lektury książek autorów katolickich (już lada dzień do książek wrócę). Za zmianą światopoglądu nie tęsknię, nawet się na to nie zanosi, na łono Kościoła wrócić nie mam najmniejszego zamiaru, bo jeśli już, wybieram się najwyżej na łono Abrahama. Pesel mi się strasznie zestarzał. Mógłby ktoś pomyśleć, że szukam zwady, gdyż te katolickie teksty poddaję ostrej krytyce, ale choć może jest w tym odrobina prawdy, nie o to mi chodzi. Bardziej szukam ostrej krytyki tego mojego światopoglądu, która nomen omen umacnia mnie „w wierze” (nie mylić z wiarą w ateizm), że wybrałem słusznie. Bardziej adekwatnym byłoby nadanie mi cech masochisty, który dręczy się tekstami, niejednokrotnie tak durnymi, że głowa boli. Jeśli przyjąć, że znajduję jeden taki tekst, obśmiewający ateizm, raz na dzień, to wychodzi trzydzieści tekstów na miesiąc (sic!) A jednak, ten mój masochizm ma się nijak do męki (nie mylić z Pańską) katolickich publicystów, którzy nieświadomi własnej hipokryzji, szukają przysłowiowego źdźbła trawy w oku ateistów, by mieć powód powiedzieć światu: Patrzcie jaka nędza! Trzeba się przed nimi bronić!

  GUS opublikował dane na temat wiary w Polsce. Niespełna trzy procent ateistów śmiertelnie zagraża naszemu, polskiemu Kościołowi!!! Koń by się uśmiał, tym bardziej, że tenże Kościół ma dziś wszystkie narzędzia, aby kształtować umysły moich rodaków. No, może poza kilkoma mediami, które próbuje się na wszystkie sposoby ubezwłasnowolnić, na szczęście jeszcze nieskutecznie. Ale ja nie o tej wojnie na śmierć i życie, wojnie już chyba przez Kościół przegranej, skoro jeden z katolickich portali umieszcza taki tytuł: „Ostatnia wyspa prawdziwej wiary katolickiej” i ma na myśli Polskę. Ale spokojnie, to nie będzie klęska jak pod Stalingradem. Ateiści to z reguły ludzie tolerancyjni, no, może poza ateistycznymi feministkami. Kościół będzie zawsze istniał, chyba że sam się unicestwi. Mnie bardziej zależy na próbie zrozumienia, co takiego w tym Kościele się porobiło, że On nienawidzi innych – każdych innych, nie tylko ateistów. Dlaczego, zamiast próbować zapoznać się i zrozumieć postawy tych innych, tworzy i propaguje fałszywe mity, by z tych innych uczynić wrogów nie tylko Kościoła i wiernych, ale nawet samego Jezusa? Gdy ja znajduję tekst, że ateista nienawidzi Boga, szczególnie zaś Jezusa, to ja mam absolutną pewność, że pisze nawiedzony oszołom, który nic o ateizmie nie wie. Nic, poza tym, co usłyszy od hierarchy, czy nawiedzonego kaznodziei, który wmawia owieczkom, że żyją w oblężonej twierdzy. A takich jest niestety, zdecydowana większość. W absolutne zdumienie wprawia mnie tekst typu: ateista odrzucił Boga, Jezusa Chrystusa. Jak on mógł tak potraktować naszego Boga?!

  Tymczasem, niejako dla kontrastu, czytam u ks. Bonieckiego, który dzieli spowiadających się wiernych (to trzon polskiego katolicyzmu) na trzy grupy: „Pierwsza to recytatorzy, którzy przez całe życie wyznają w konfesjonale: szczypię, kopię, pluję, drapię, więcej grzechów nie pamiętam. Druga grupa to ci, którzy tylko wpadają do konfesjonału - przed ślubem, chrztem dziecka, pogrzebem babci. Wreszcie grupa trzecia - formaliści, którzy biegną do spowiedzi, gdy np. spadnie im na nogę odważnik, więc krzykną: „O k...!”1. Sam nie wiem jak jest naprawdę, bo ani ze mnie spowiednik, ani spowiadający się, choć przyznam szczerze, jak na spowiedzi, chyba należałem do pierwszej grupy, szczególnie z tym „więcej grzechów nie pamiętam”. Skoro jestem przy ks. Bonieckim, oddaję prawdzie, jest w tym Kościele wielu publicystów, których da się czytać bez podwyższonego ciśnienia. Moim ulubieńcem jest ks. T. Halik, czeski kaznodzieja, który w młodości zaznawszy ateizmu, wie o czym pisze. Dziś ateizmu nie podziela, ale nie widzi w nim wroga, raczej nurt, który zmusza do prawdziwego, odartego z bajek, cudów i rytualnych obrzędów, myślenia o Bogu.

  I znów zdobędę się na szczerość. Gdyby zdecydowaną większość stanowili tacy kapłani jak Tischner, Boniecki, Halik, moje pisanie Kościół z dużej litery wynikałoby zdecydowanie bardziej z szacunku, niż z prawideł gramatyki. Tymczasem dziś, po lekturze takich autorów jak Zatwardnicki, Wolak, Terlikowski i im podobni, te proporcje są odwrotne, liczy się tylko gramatyka. Jest gorzej. Po ich tekstach mam wrażenie, ze Kościół jest dziś bożkiem, by nie pisać - cielcem. Na potwierdzenie tego wniosku przytoczę słowa abp. Gądeckiego, mające być skierowane do ofiary księdza pedofila, co jest ważne, jeśli chodzi o kontekst: Świat się nie kończy na grzechu, jest coś ważniejszego aniżeli grzech, istnieje odkupienie i przebaczenie, i możliwość tego, co nazywamy cierpieniem za kogoś innego. Kościół potrzebuje też cierpienia za swoją egzystencję2. I te zdumiewające słowa niech posłużą za puentę.



Przypisy:
1 – „Boniecki. Rozmowy o życiu”, ks. Adam Boniecki, Anna Goc;
2 – https://oko.press/nocna-akcja-w-warszawie-na-przystankach-zawisly-plakaty-stop-koscielnej-pedofilii-zobacz-film/



wtorek, 18 grudnia 2018

Jak głupi ateista zepsuł dzieło Boże (dla Mirka)


  Za sprawą mojego ulubionego oponenta Mirka, trafiłem na inny blog, w którym autor, niejaki Lewandowski opisuje, jak sobie poradził z ateistycznym argumentem z cierpienia i zła przeciw Bogu. Już samo to stwierdzenie budzi moje rozbawienie. Ateizm z samej swej istoty nie może być przeciw Bogu, gdyż aby być przeciw komuś, czemuś, ten ktoś, to coś musi istnieć. Dla ateisty Bóg nie istnieje, zatem ten argument może być tylko skierowany wobec pewnej koncepcji Boga rozpowszechnianej przez wierzących (tu: katolicyzm), dodajmy, koncepcji całkowicie oderwanej od rzeczywistości, gdyż jak twierdzą sami wierni – Boga nie da się poznać i pojąć w doczesnym życiu.

  Lewandowski tłumaczy swój stosunek do zagadnienia cierpienia i zła w ten sposób: „To co czujemy to jedno, a to co możemy udowodnić to już zupełnie osobna kwestia”. I tu się zgodzę, gdyż udowodnić w kwestii Boga nie da się niczego, więc wierny może się opierać li tylko na tym, co czuje, lub..., co mu wpojono. Dalej, ze zdumieniem czytam iż: „Nie da się ciągle jeść tylko słodyczy. Wszystkie nasze niedole osiągają jednak znaczenie zerowe w skali wieczności, która czeka nas z Bogiem”. Innymi słowy, cierpienie i zło musi istnieć w życiu doczesnym, bo byśmy wymiotowali tą słodkością. Ja się z tym też w pełni zgadzam, ale czy autor tych słów jest świadom tego, co czeka go po śmierci w tej wiecznej szczęśliwości? Ja mu w związku z tą słodkością serdecznie współczuję. Lewandowski stwierdza, że Bóg nie może być odpowiedzialny za zło i cierpienie, i znów się z nim zgodzę, choć moje przesłanki takiego twierdzenia są zupełnie inne. Nie może, gdyż nie istnieje. Gdyby istniał, to wbrew twierdzeniu Lewandowskiego o pośrednictwie, które rzekomo nie implikuje odpowiedzialności, jest akurat inaczej. To prawda, za morderstwo, które dokonał syn, rodzice nie odpowiadają, choć gdyby się uprzeć, być może na postępki syna miało wpływ wychowanie. Ale jest taka zasada, że jeśli ów syn nie płaci alimentów na swoje dzieci - obowiązek alimentacyjny spada na dziadków, i nie ma zmiłuj się. Podobnie jest w sytuacji, gdy ojciec maltretuje własne dzieci przy biernej postawie matki. Ta matka również ponosi odpowiedzialność za ten stan rzeczy. Już nie wspomnę o tym, że Boga wierni nazywają Ojcem, co dobitnie wskazuje, kto byłby odpowiedzialny za cierpienie ludzi, gdyby uznać, że Bóg jest odpowiedzialny za swoje dzieło stworzenia.

  Jako inny przykład braku odpowiedzialności Boga za zło i cierpienie Lewandowski przytacza przykład szafki, którą ja sobie zamontowałem, a która spadając z niewyjaśnionych przyczyn, kogoś zabija. Czy ja jestem za to odpowiedzialny? Gorzej nie mógł wybrać, bo faktycznie byłbym w pełni odpowiedzialny za tę śmierć, nawet gdyby bezpośrednią przyczyną był mały wstrząs tektoniczny. Tak było w przypadku zawalenia się dachu hali w Katowicach pod ciężarem zgromadzonego na nim śniegu, a pod którym zginęło kilkadziesiąt osób. Osoby odpowiedzialne za konstrukcję i wykonanie tego dachu zostały oskarżone i skazane, choć podobno nie wszystkie, dlatego śledztwo wznowiono. Tym samym, gdyby uznać, że stwórcą naszej planety był Bóg, to on osobiście ponosi pełną odpowiedzialność za wszystkie kataklizmy na tej planecie, a które przyniosły śmierć i cierpienie milionów ludzi. Nawet jeśli nie jest bezpośrednim sprawcą wybuchów wulkanów, tsunami, huraganów, susz, głodu, śmiertelnych pandemii, a nawet wojen.

  Prawdziwym ewenementem jest stwierdzenie: „Klasyczna argumentacja ateistyczna jest płytka, krótkowzroczna i skrajnie jednostronna. Świat był urządzony bez zła ale jak widać dla ludzkości było to za mało i chciała ona też sprawdzić jak to jest ze złem”. Wyjaśnijmy. Cierpienie istniało na długo przed pojawieniem się człowieka na ziemi. Zło zaś jest wynikiem wyposażenia człowieka w rozum i samoświadomość, co rzekomo ma być dziełem Boga. Pojęcie zła jest bowiem nieodzowne, aby wiedzieć czym jest dobro. Ludzkość nie tyle chciała sprawdzić czym jest zło, ludzkość musiała go doświadczyć, nawet jeśli zło w dużej części od niej pochodzi. Możliwość wyboru zła, owa osławiona, a mityczna „wolna wola” polega na tym, że aby wybrać zło, ono musi najpierw zaistnieć w naszym wyobrażeniu. Lewandowski niby rozumie ten dylemat, ale gdy pisze: „Obecny świat wraz ze swym złem jest pełną opcją wyborów, to znaczy zawiera również pełną informację o tym jak to jest bez Boga”, wykazuje się pełną indolencją. W świecie z Bogiem opcja wyborów jest tak samo pełna i niesie ze sobą takie same skutki, powiedziałbym znacznie gorsze, gdyż mimo świadomości konsekwencji i tak wyboru zła nie pozwala uniknąć. Ba! na własne potrzeby wymyślono koncepcję szatana i instytucję spowiedzi, która ma zwalniać z pełnej odpowiedzialności własne sumienie, przynajmniej na jakiś czas.

  Jeszcze jeden kuriozalny cytat: „Ateista twierdzi, że skoro Bóg jest wszechmocny to powinien stworzyć wolny świat pozbawiony jednocześnie zła i cierpienia”. Jedyne, co twierdzi ateista, to tylko to, że Boga nie ma, więc nie może mówić jaki powinien być Bóg i jaki powinien stworzyć świat. To nie ateista dał temu Bogu przydomek „wszechmocny”, który nie ma nic wspólnego z realiami. Nawet gdyby był, ta wszechmoc jest nieosiągalną iluzją. Wystarczy paradoks stworzenia kamienia, którego nie jest w stanie podnieść. Dla ateisty świat jest jaki jest i nawet nie próbuje go wymyślać na nowo, jak wierzący w idei „nowego świata” po Paruzji. Iluż mistyków i teologów łamało sobie bezowocnie głowy (i nadal łamie) nad tym, jak ten świat powinien wyglądać. Tak jakby chcieli swemu Bogu coś podpowiedzieć, nie do końca ufając Jego mądrości (sic!)

  Już ostatni argument Lewandowskiego: „A w tym świecie konsekwencją braku Boga jest właśnie degeneracja, zło oraz cierpienie. Błędne jest założenie ateisty, że zło oraz cierpienie są koniecznością spowodowaną przez Boga gdyż są one tylko opcją”. I znów to samo. Zawsze twierdziłem, że cierpienie jest konsekwencją życia, natomiast zło (podobne jak dobro) jest udziałem ludzi. I tylko ludzi. Jestem ciekaw, który ateista o cokolwiek oskarża Boga? Z miejsca musiałby się wyrzec ateizmu. Ale chcę również przypomnieć, że degeneracja i zło nie jest konsekwencją ateizmu, one istniały na długo przedtem niż pierwszy prawdziwy ateista, negujący istnienie Boga, pojawił się na świecie. Śmiem twierdzić, że Boże dzieło nie zniszczyli głupi ateiści – najpierw zniszczyli to dzieło gorliwie w Niego wierzący. Może, gdy przybędzie ateistów, ten świat da się w końcu naprawić, przynajmniej w sferze moralnej...


PS. Jeszcze wrócę do Lewandowskiego w kontekście głupoty ateistów.




czwartek, 6 grudnia 2018

I słowo stało się ciałem


  Tytułową maksymę można tłumaczyć w odmienny sposób, niż przyjęło się ją używać na co dzień. Człowiek zaczął myśleć i tak stał się Bóg, którego ciało wierni spożywają w czasie Mszy świętej. To ma bardziej sensowne podstawy, niż myśl uściślona w ewangelii św. Jana: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, I Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało” [J 1, 1-2]. Wierni wyznawcy religii chrześcijańskiej nie do końca zdają sobie sprawę z konsekwencji, jakie wynikają z przyjęcie tych słów za prawdziwe. Wynika z nich bowiem jasno i niezbicie, że Bóg (Słowo) jest stwórcą nie tylko dobra, ale i zła. Owo magiczne hokus-pokus, mające stworzyć świat, stworzyło go ze wszystkim. Nikt inny w tym „palców nie maczał”, bo tylko On miał taką moc. Pominę na razie fakt, że owo hokus-pokus jest kompletnie bez sensu, trzeba powiedzieć sobie jasno, że nic się temu Bogu nie udało. Nawet liczne korekty, zamiast coś polepszyć, ulżyć doli człowieka, który miał być szczytem umiejętności Stwórcy, wręcz tę dolę uczyniło tragiczniejszą. Sarkastycznie dodam, to, co ów Bóg spartolił, człowiek sam usiłuje naprawić, choć ze względu na ograniczone możliwości (nie może użyć owego hokus-pokus) idzie mu to z wielkim trudem.

  Prawdę powiedziawszy, nie znam niczego, co byłoby stworzone do końca praktycznie, perfekcyjnie i z sensem. Chociaż jest coś, co podobno jest doskonałe, a co mnie osobiście napawa strachem i bojaźnią – to idea wiecznej szczęśliwości – nawet jeśli czeka mnie piekło, które jest już ewidentnym przykładem, jak niejednoznaczna w ocenie jest Myśl stworzenia. W tej wiecznej szczęśliwości wszystko ma być już na cacy, co wydaje się nawet sensowne, skoro niebo jest niematerialne. Nowy świat po Sądzie Ostatecznym będzie zupełnie inny od tego, który znamy, więc się nie wypowiem, bo jeszcze nie istnieje. Choć mam poważne obawy, czy nie będzie tak samo spartolony. W końcu to ten sam Wielki Konstruktor będzie go tworzył. Pozwolę sobie na odrobinę optymizmu: wierni, bądźcie dobrej myśli – może jednak będzie lepiej – wszak Bóg wiele się od człowieka nauczył...

  Krytykę stworzenia zacznę od wszechświata. Wprawdzie ten, który widzimy gołym okiem, a nawet przez teleskopy, wydaje się być cudownie zjawiskowy, ale przecież to tylko ułuda. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach to zabójcza próżnia z równie zabójczą temperaturą na minusie. Do tego trzeba dodać jeszcze bardziej zabójcze promieniowanie. W ogóle nie pojmuję, dlaczego teologowie umieścili rajskie Niebo dla duszyczek w tak niezdrowym środowisku? To już piekło, wprawdzie ze zbyt wysoką temperaturą i zbyt wysokim stężeniem CO2 wydaje się przytulniejsze. Zwrócę też uwagę na wyjątkowe marnotrawstwo materii. W takim układzie słonecznym dziewięć planet, a tylko jedna nadaje się do życia, bądźmy szczerzy, wcale nie idyllicznego. Podobno układów słonecznych jest multum, ale w mało którym są takie warunki jak u nas na ziemi. A ileż słońc marnuje się kompletnie bezproduktywnie? To większe marnotrawstwo niż za komuny, gdy w tamtych czasach kierowcy Ziłów wylewali paliwo do rowów przydrożnych, aby zmieścić się w normie jego zużycia. Pamiętajmy, obowiązywała zasada, że superata jest gorsza od manka. A tu przecież Boga nie obowiązywały żadne komunistyczne normy. Takie marnotrawstwo przestrzeni i materii mnie się w głowie nie mieści.

  Weźmy to życie na ziemi. Przecież to woła o pomstę, nomen omen, do nieba. Ileż gatunków zwierząt się zmarnowało nim ustaliła się ta grupa, która jest dobra dla człowieka. Tak Bogu z tym stworzeniem organizmów żywych nie szło, że aż się wściekł i cisnął w ziemie kamieniem, skutkiem czego wszystkie dinozaury wyginęły. Ledwie trochę gadów pozostało. Ileż On się nakombinował, aby pod pozorem ewolucji człowieka stworzyć. I Mu się nie udało! Pierwszych ludzi musiał z gliny stworzyć, co nam na dobre nie wyszło. Robaki i bakterie w błocie lubią się taplać, więc w tym naszym ciele liczy się je na miliony. A do tego te organy i narządy, które mają czemuś tam służyć, ale są tak felerne, że tylko w wyjątkowych przypadkach dożywamy stu lat, gdy się sami naprawimy. Choć podobno taki Matuzalem żył zdecydowanie dłużej. Dlaczego nie powielił tego wzorca? Proste jak amen w pacierzu, bo w tym wszystkim najbardziej Bogu nie udała się starość...

  Szczytem umiejętności boskiego stworzenia ma być podobno rozum. Koń by się uśmiał. Żadne zarazy i epidemie nie siały takiego spustoszenia jak właśnie używanie tego rozumu. Bo to używanie ludziom bardzo różnie wychodzi, zazwyczaj źle. Mnie wcale nie dziwi, dlaczego Bóg najbardziej upodobał sobie rozum stada posłusznych owieczek. W takim stadzie większość felerów rozumu się nie uwidocznia. Przez ten rozum ludzie tak zgłupieli, że nie widzą czy Bóg jest, czy Go nie ma, a jeśli jest, to który, a jeśli wiadomo który, to jak mu oddawać cześć. Najbardziej pomieszało się tym kaznodziejom. Wmawiają nam, że seks to zło, a jednocześnie każą płodzić, choć sami nałożyli na siebie celibat. Nałożyli po to, aby go łamać, gdyż tak na moje wyliczenia, jedna piąta i tak cudzołoży. I to na jakie sposoby (sic!?) Najwięcej za sprawą homoseksualizmu, na drugim miejscu jak bozia przykazała, z kobietami, choć bez ślubu, który ma być warunkiem współżycia seksualnego, i wreszcie pedofilia. A zapytaj ich jak można, a jak nie można uprawiać seks? Oni podobno dostali szczegółowe instrukcje od Boga, ale coś mi się zdaje, że każdy inną. Człowiek, który używa tego nieszczęsnego rozumu, w życiu się w tym nie połapie.

  Najgorzej jest już z tą moralnością. Takiego miszmaszu to w tak popularnej potrawie, jak groch z kapustą, nie uświadczysz. Ci pierwsi Prarodzice to mieli dobrze. Żyli jak małżeństwo, choć małżonkami nie byli (nie było kapłana, który by im tego ślubu udzielił. Świadków też nie było) i przez jakiś czas nawet niechciany potomek im nie groził. Tyle, że ten Bóg wymyślił wolną wolę. I dopiero się porobiło. Ale o tym, w kolejnej notce, bo temat obszerny.