poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Trzeba na nowo szukać Boga (?)


  Może nie tyle samego Boga, ile miejsca dla Niego. Ja się nie chwalę, ja mam talent – że znów użyję tego narcystycznego zwrotu, co nie powinno dziwić moich stałych Czytelników. Już nie pamiętam z kim, już nie pamiętam kiedy, choć na pewno w tym roku, polemizując o początkach Wszechświata wysunąłem śmiałą tezę, że tenże Wszechświat wcale nie musiał mieć początku, nawet jeśli było Wielkie Buuum.

  Judaistyczno-chrześcijańska teoria stworzenia owe wielkie buuum przysposobiła na swoje potrzeby, jako dowód dzieła stworzenia, tak zwany dowód kosmologiczny na istnienie Boga stwórcy. Ktoś w końcu musiał odpalić tę bombę, czyli zainicjować ten wybuch, i do tego ten Bóg się idealnie nadawał.  Choć jednocześnie nikt nie chce powiedzieć, kto odpalił inną bombę, która stworzyła Boga. Jeśli wszystko ma mieć swój początek, ale już niekoniecznie koniec, dlaczego początku nie ma Bóg? Św. Jan ewangelista pisze: „Na początku było Słowo” [J 1, 1], co sugeruje, że on też nie wyobrażał sobie niczego bez początku, ale kto bym tam wnikał w takie szczegóły. Zasugerowałem, że Wszechświat jest cyklem, od Wielkiego Buuum, przez rozszerzanie do momentu osiągnięcia poziomu krytycznego, po którym zacznie się kurczyć (zmieni się w promieniowanie), aż osiągnie taką masę punktu, która wywoła nowe buuum. Inna sprawa, że „pamięć” Wszechświata ulegnie unicestwieniu lub bardziej obrazowo - resetowi (w tym inteligencja), ale nie znika materia, ani nie znikną prawa matematyki, fizyki i dynamiki. Ba, ale do tej pory dowodu na taką cykliczność nie było.

  Z kolei, na dowód swojej niekłamanej skromności przyznam, że dziś mi przypomniano, że tę teorię wymyślił niejaki sir Roger Penrose, jeden z najwybitniejszych fizyków i matematyków wszechczasów, kolega niedawno zmarłego Hawkinga. Inna sprawa, że nikt mu specjalnie nie wierzył, przynajmniej do teraz. Tak na marginesie, to on odważył się zapytać Boga (jakkolwiek dziwacznie to nie brzmi), po co nam wielkie liczby. Odpowiedzi nie dostał, co wydaje się zrozumiałe, bo Bóg nigdy nie odpowiada nam na nasze pytania. To my nasze odpowiedzi wkładamy Mu do ust, gdyż te nasze, ludzkie odpowiedzi są po prostu boskie, w znaczeniu skali piękności i mądrości (z tym drugim można, czami trzeba polemizować). To przecież my podpowiedzieliśmy Bogu, by powiedział sakramentalne: Niechaj stanie się światłość”, bo przecież na dobrą sprawę On tego nawet nie musiał powiedzieć na głos. Nas nawet przy tym nie było...

  Skąd więc ta moja materialistyczno-matematyczna euforia? Otóż mocno upraszczając, najnowsze sondy kosmiczne wykrywają ślady zjawisk poprzedniego Wszechświata. Wprawdzie  wciąż można mieć wątpliwość, ale my ich przecież nigdy się nie pozbędziemy. I dlatego nauka, generująca te wątpliwości, jest zdecydowanie bardziej interesująca i pociągająca, niż niepodważalne i nie wymagające empiryzmu dogmaty wiary. Śmiało można powiedzieć, że teoria Penrose obala jeden z tych dogmatów – Bóg nie musiał stworzyć Wszechświata, Wszechświat istniał od zawsze, choć w cyklicznej formie. Paradoksalnie przeczy też nieskończonej szczęśliwości, jak i tej piekielnej wieczności, gdzie mam się smażyć na wieki wieków, amen. Choć z drugiej strony, ta piekielnie (celowo użyłem tego przymiotnika) ścieśniona materia piekła nie eliminuje, natomiast na pewno unicestwia wieczny Raj.

  Na nic się zdają pobożne życzenia św. Tomasza z Akwinu, przypomniane dziś w pewnym artykule: „Wiedza dostępna samemu rozumowi jest niewystarczająca. Człowiek domaga się jakieś nauki pochodzącej z objawienia Boga”. Ja się tam nie domagam tego boskiego objawienia. Wszystko, co wiemy o świecie rzeczywistym i nierzeczywistym, objawili nam mądrzy, a czasami niemądrzy ludzie. W mojej ocenie, w słowach św. Tomasza kryje się niechęć od odkrywczych zdolności rozumu człowieka. Skrywając wiedzę za bliżej nieokreśloną Tajemnicą, łatwiej jest człowieka trzymać w ryzach, które ograniczają jego wolność. Fakt, to odkrycie niczego nie zmienia w naszym codziennym życiu, ono nas tylko uwalnia od niepojętości woli Bożej.



piątek, 24 sierpnia 2018

Za Bożym dopuszczeniem


  Ledwie pisałem o hipokryzji związanej z czczeniem szatana, za którą kryją się grzechy ludzi wiernych i pobożnych, a tu proszę, dowiaduję się rzeczy jeszcze bardziej zdumiewajacych. Kościołem katolickim raz za razem wstrząsają afery pedofilskie i homoseksualne pomimo zapewnień, że tenże Kościół dokłada wszelkich starań, aby oczyścić się z tych potwornych przypadłości. Chyba jednak niezbyt skutecznie.

  Nie bądźmy naiwni. Wprawdzie istnieją wśród kleru tacy, którzy podchodzą do tych zjawisk poważnie i bez mataczenia, i jest to bez wątpienia większość, niemniej, nie brakuje takich, już nie tylko wśród kleru, dla których żaden problem odwrócić kota ogonem. Zacznę od homoseksualizmu. Watykan powoli zmienia swoje stanowisko i ten homoseksualizm przyswaja. Już mało kto (w Wtykanie) twierdzi, że homoseksualizm to choroba i zboczenie. Istnieje próba zaakceptowania tej odmienności pod warunkiem wstrzemięźliwości od aktów seksualnych. W nomenklaturze, na mój własny użytek, nazwałbym to propozycją celibatu dla gejów i lesbijek w zamian za zaprzestanie nagonki na te środowiska. Widzę w tym pewne niebezpieczeństwo. Ten celibat może zostać uznany za heroiczność i tym samym skutkować wzrostem, jeśli nie świętych, to przynajmniej błogosławionych homoseksualistów. Niestety, nie będzie łatwo, nie tylko z tym błogosławieniem. ale nawet z samym homoseksualizmem, gdyż dla odmiany, pewne silne i nieprzejdnane środowiska ortodoksów widzą w tej orientacji nurt, mający na celu zniszczyć chrześcijaństwo, cywilizację i człowieczeństwo (sic!)

  Jak to możliwe, że ledwie kilka promili może zagrażać śmiertelnie chrześcijaństwu, doprawdy nie pojmuję, tym bardziej, że homoseksualistą nie staje się dla własnego widzimisię. Ów promil to wartość stała, anomalia, wybryk natury, i choćby zezwolić im na oficjalne małżeństwa, na pewno nie przyczyni się to do nagłego wzrostu tej populacji. A skoro to nie jest choroba, nie ma mowy o żadnej pandemii. To, że teoretycznie i praktycznie jest ich jakby więcej wynika ze wzrostu ludności w ogóle. Nie sposób też zaprzeczyć, że jakiś procent tych promili zasila szeregi kleru, zakonników i zakonnic, o czym świadczą statystki samego Kościoła.

  Natomiast w żaden sposób nie da się zaakceptować zjawiska pedofilii, przynajmniej przez kulturę cywilizacji zachodniej, podobno opartej na cywilizacji chrześcijańskiej, a jednak raz za razem wybuchają skandale na całym świecie. Rzecz jasna, przynajmniej w moim odczucie, nie da się tego zjawiska wyplenić do końca, można go za to maksymalnie ograniczyć. Tyle, że Kościół sam sobie jest winien, skoro przez dziesięciolecia wypracował dość skuteczne metody chronienia zwyrodnialców i to z prozaicznego, choć zupełnie niezrozumiałego powodu. Mam na myśli święcenia kapłańskie. Tak jak w przypadku niezbywalnego chrztu, tak jeszcze większej mocy są podobno owe święcenia. Dla mnie to parodia religijności, ale ja się tu przecież kompletnie nie liczę. Nie mogę zrozumieć, jak jakiś magiczny rytuał może mieć większą moc niż najgrubsze łańcuchy, przez który nie sposób wykluczyć kogoś ze stanu kapłańskiego raz na zawsze, aby się oczyścić z plew?

  I tu dochodzę do sedna problemu. Zdawałoby się że tego łajdactwa, jakim jest pedofilia nie da się usprawiedliwić, tylko że ja nie doceniłem radosnej twórczości ortodoksyjnych wiernych katolickich. Oni nie przejmują się za bardzo ofiarami zwyrodnialców w sutannach, mają do pedofilów w sutannach pretensje, że zbezcześcili ów sakrament kapłaństwa, obrazili Boga i jego Kościół (sic!) Jest jednak gorzej. Czytam: „To zrozumiałe, że powtarzające się doniesienia o wykorzystywaniu seksualnym przez osoby duchowne wywołują uzasadnione i zdrowe oburzenie. Jednakże to oburzenie powinno być wyrażane w sposób ostrożny i rozsądny. Nie wolno nam zapominać, że kryzys ten jest jeszcze jednym aspektem większego i straszliwszego kryzysu, który – za Bożym dopuszczeniem – przechodzi Kościół, cierpiąc z powodu nieustannych ataków zarówno ze strony wrogów wewnętrznych, jak i zewnętrznych1.(sic!) Gdzie tu są ofiary pedofilów? Przecież takiego krętactwa, takiej paranoi, nawet najsprytniejszy zawodowy szatan by nie wymyślił. Kryzys pedofilii skutkiem ataków na Kościół..., do którego dopuścił Bóg.

  Biedny ten Kościół katolicki, oj biedny. On taki święty, taki Boski, taki mocny wiarą i miłością do Boga, i tylko garstka homoseksualistów i pedofilów, najczęściej będąca częścią tego Kościoła, garstka liczona w promilach – śmiertelnie mu zagraża. W dodatku za Bożym dopuszczeniem..! W tym piekle to już nie jeden szatan, ale całe ich tabuny pokładają się ze śmiechu.






wtorek, 21 sierpnia 2018

A nie mówiłem?


  Uważni czytelnicy, śledzący ten blog, mogli zauważyć, że jednym z objawów hipokryzji, z jakiego najczęściej się wyśmiewam jest wiara w szatana. Upadły anioł jest uniwersalną wymówką na wszystko, co przytrafia się nam zrobić nie tak jak trzeba. Jest też doskonałym usprawiedliwieniem na całe zło tego świata, który Bóg chciał uczynić wspaniałym, i tylko ten nikczemny, a szpetny duch rzuca Mu i nam przysłowiowe kłody pod nogi. Jest też idealnym argumentem w walce z niewiernymi i wierzącymi inaczej choć w tego samego Boga – diabeł pomieszał im rozum. I ten słynny na cały świat majstersztyk szatana – zmusić człowieka do tego, aby w jego, szatana istnienie nie wierzyć. Normalnie, tak po swojsku, niewierni mają pozamiatane.

  On, znaczy się ten szatana, jest tak cwany, że nawet Boga jedynego wyprowadził w pole i na chwilę zrobił z Niego potwora, że przypomnę biblijną przypowieść o Hiobie. Tak Go zbajerował, że ten swego wiernego sługę skazał na wszystkie nieszczęścia jakie człowiek może sobie wyobrazić. Bóg wprawdzie wyszedł z tego usatysfakcjonowany, bo oto ten Hiob wszystko przetrwał w miłości do Niego, ale ja sobie wyobrażam, jak ten szatan, już na uboczu zwijał się ze śmiechu. Nie wiem jak długo cały ten test na Hiobie trwał, ale przez intrygę szatana, Bóg zmienił się w sadystyczne indywiduum. Z racji tego, żem ateista, traktuje tę przypowieść w kategorii bajek dla niegrzecznych dzieci, nawet jeśli wierni uważają, że morał jest zupełnie inny.

  Od razu nawiążę do jeszcze jednej, też okrutnej bajki (większość bajek z Świętych Ksiąg jest okrutna) z szatanem w roli drugoplanowej. Jest raj, są Adam i Ewa, i drzewa, i to jedno nieszczęsne z owocem zakazanym. Diabeł go tam zasadził na ludzkie potępienie. Ok, ok, wiem, to nie diabeł zasadził, on je tylko wykorzystał na nasze zatracenie. Właściwie wszyscy wiemy, sorry, wszyscy wierzymy w to, jak to się potoczyło. Adam przyłapany przez Boga na tym, że skusił się na sakramentalne: „chcesz gryza?” Ewy, zamiast upaść na kolana przed Bogiem i prosić o przebaczenie, postąpił jak prawdziwy katolik, choć wtedy jeszcze nikt o takiej religii nie słyszał. I zełgał w żywe oczy Bogu: „diabeł nas skusił”. I tak się to nieszczęście na nas zwaliło, bo choć ja w istnienie tego Boga nie wierzę, na Jego miejscu też bym się wściekł za taką spychotechnikę. Jeszcze bym rozumiał tę Ewę, kobieta ma mniej sił opierać się błyskotkom, a jabłko pięknie musiało błyszczeć w promieniach słońca, ale Adam? Swój rozum już miał, wszak był starszy i mądrzejszy, bo częściej z tym Bogiem rozmawiał, mógł też wiedzieć, że On poczucia humoru raczej nie ma. Tym bardziej już oszukać pod żadnym pozorem się nie pozwoli. Gdyby Adam, jak przystało na prawdziwego faceta, wziął na siebie całą winę, pewnie mielibyśmy się dziś jak w raju...

  Niestety, zdecydowana większość z nas opacznie rozumie morał tej bajki. Uznano, że to dobry sposób na usprawiedliwienie własnej, i tylko własnej grzeszności. Nam jest lżej, gdy wmówimy sobie i innym, że to wszystko, co robimy źle, to wina szatana. Współcześni poszli krok dalej, a może i kilka, a o czym piszę we wstępie. Tu tylko dodam, ze tak nas ten diabeł opętał, że niektórzy wymyślili profesję egzorcysty, aby tego diabła jeszcze bardziej uwiarygodnić i nobilitować. I tak stworzono paradoks nad paradoksami. Aby umocnić wiarę w Boga jedynego, jeszcze bardziej umacnia się wiarę w szatana, tak, że już trudno się połapać, który jest ważniejszy. Że mi się coś pomieszało!? Wystarczy posłuchać homilii naszych hierarchów jakie wygłaszają z okazji różnych świąt. Nie ma takiej, w której nie byłoby odniesienia do szatana, co sugeruje, że wiara chrześcijańska bez szatana już dawno odeszłaby w niebyt, albo stała by się... bardziej uczciwa.

  Warto na koniec odnieść mi się do tytułu motki. Otóż, łatwo mnie posądzić o to, że jako ateista i antyklerykał (we właściwym tego słowa znaczeniu) plotę bzdury, by ośmieszyć Kościół. Bo niby dlaczego ateista miałby się o ten Kościół troszczyć? Nie będę się tłumaczył, ale warto przeczytać artykuł1 na portalu Deon.pl, w którym ks. Grzegorz Strzelczyk odnosi się do tego samego tematu. Może nie tak prześmiewczo i ironicznie jak ja, ale zapewniam, że ogólnie sens jest ten sam. Tym, co się nie chce, zacytuję jedno zdanie: „Fundamentalną sprawą jest przestrzeganie przed klasycznymi błędami teologicznymi takimi jak gnoza, dualizm, traktowanie szatana jako źródła teologicznego”.

 



niedziela, 19 sierpnia 2018

Niedzielna spowiedź - moja niemoralność


  W polemice na blogu Zrzędy, wyszło, że jestem człowiekiem niemoralnym, bo nie uznaję religii chrześcijańskiej za ideologiczny wzorzec prawdziwej moralności. Tu mały wtręt, a cóż to jest ta moralność? Według słownika PWN: „zespół ocen, norm i zasad określających zakres poglądów i zachowań uważanych za właściwe”. Warto też poznać definicję sumienia, które determinuje nasze zasady moralne. Według tego samego źródła: „zdolność oceny własnego postępowania i świadomości odpowiedzialności moralnej za swoje czyny”. W rozumieniu obu tych definicji nie mam problemu uznać siebie za człowieka moralnie poprawnego (nie mylić z doskonałością) i z czystym sumieniem (na stan obecny, w przeszłości bywało różnie).

  Okazuje się jednak, że dla pewnych środowisk jestem człowiekiem amoralnym i bez sumienia, szczególnie zaś z powodu niechęci do religii oraz barku akcesu do religijnej grupy społecznej, za co niektórzy przypisują mi również aspołeczność. Na moment ironicznie – tak bardzo się tą opinią przejąłem, że postanowiłem zrobić rachunek sumienia. I znów się odwołam do słownika PWN: rachunek sumenia to „przypomnienie sobie popełnionych grzechów, również tekst ułatwiający to przypomnienie”. Stąd tekst poniżej. Będzie jak na spowiedzi, przy czym lojalnie dodam, że moich Czytelników nie obowiązuje tajemnica spowiedzi. Ten rachunek sumienia będzie w dwóch częściach. Pierwsza dotyczy przestępstw wobec przykazaniom Dekalogu, druga, niesubordynacja wobec siedmiu grzechom głównym

  Dekalog (w skróconej wersji katolickiej):
- Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną – nie mam, nie mam nawet tego, przed którym istnieli by ci przed nim. Czasami zdarzało mi się nazwać kobiety „boginiami” i tak je traktować (czyli byłem za wielobóstwem), ale one były w stu procentach materialne, na dodatek widzialne w całej swej niczym nie okrytej krasie;
- Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremnie – nie mam Boga, więc żaden bóg nie jest mój, ale czasami mówię: „Na Boga!”, faktycznie przeważnie nadaremnie, bo ci, do których ten zwrot kieruję, zupełnie na niego nie reagują. Ale gdzieś doczytałem, że ten zwrot jest tylko symbolem emocji, pełnoprawnym w języku polskim i nic wspólnego z religijnym Bogiem nie ma;
- Pamiętaj abyś dzień święty święcił – właściwie nie muszę pamiętać, w każdą niedzielę i każde święto dzwony wiejskiego kościółka mi przypominają. Gorzej z tym święceniem, za Boga (to też wyrażenie nie mające związku z religią) nie mogę się zmusić do wizyty w tm kościółku, o modlitwie nawet nie wspomnę;
= Czcij ojca swego i matkę swoją – nie miałem szczęścia, nie za bardzo mam za co ich czcić. Jeśli już to pewnie tylko za to, że się w ogóle urodziłem. Choć z drugiej strony, jak sobie przypomnę pasmo nieszczęść jakie mnie w życiu spotkały, a i uświadomię, ile cierpienia mnie jeszcze czeka... Ok, ok, ogólnie kocham to swoje życie, ale z kolei nie wiem na czym to czczenie rodziców ma polegać, tym bardziej, że nie żyją.
- Nie zabijaj – tu mam problem, bo to przykazanie jest mało precyzyjne. Wprawdzie żadnego ludzia nie zabiłem (nawet nienarodzonej zygoty), ale na sumieniu (którego podobno ateiści nie mają) mam sporą ilość karpi, kilkanaście kurczaków i niezliczoną ilość owadów, ale te ostatnie to się chyba nie liczy? I nie wiem jak traktować niezliczoną ilość zmarnowanych plemników, ale to też chyba się nie liczy?
- Nie cudzołóż – tu jeż ze mnie grzesznik straszny, nagminnie cudzołożyłem przed ślubem, jeszcze bardziej po rozwodzie, a już codziennie (ja się nie chwalę) w czasie drugiego małżeństwa, a gdy doszło do separacji, można uznać, że zdradzałem dwie na raz (sakramentalną i niesakramentalną);
- Nie kradnij – gdyby było tylko to jedno przykazanie, pewnie w butach wzięto by mnie do nieba, gdyż nic nikomu nie ukradłem. Na szczęście lista moich innych przewinień jest długa, bo ja do nieba nie chcę;
- Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu – tu mogę się zasłaniać barkiem świadomości w tym temacie. Często wypowiadam opinie o innych, ale nie mam pewności czy są fałszywe, czy nie. Chciałbym, aby były zawsze prawdziwe, ale coś mi się zdaje, że to tylko chciejstwo;
- Nie pożądaj żony bliźniego – tu się poddaję. To było silniejsze ode mnie i nie miałem na to wpływu. Ileż obcych żon ja pożądałem... Nie zliczę;
- ani żadnej rzeczy, która jego jest – niestety, tego nie rozumiem. Jakoś tak nie miałem wyrzutów sumienia, pewnie dlatego, że ateista sumienia nie ma, gdy zazdrościłem innym samochodu, domu, a najbardziej, gdy ktoś miał bogatą bibliotekę.

  Siedem grzechów głównych, choć nie w tej kolejności jak trzeba:
- obżarstwo – czasami mnie dopada, ale ogólnie całe życie to ja byłem chudzielec. Dopiero teraz zarysowuje się coś na kształt mięśnia piwnego, choć spokojnie, jeszcze całej garderoby nie wymieniam z tego powodu – tylko spodnie, bo krawcowa nie chce mi klinów wszyć;
- nieczystość – dbam o higienę osobistą, ale rozumiem, że nie o to biega. Tak jestem nieczysty, bo nieczyste myśli nachodzą mnie niemal codziennie. Tylko nijak tych myśli wyłączyć nie potrafię. Może gdybym się modlił, ale ponieważ ta modlitwa byłaby fałszywa, trudno ocenić, co gorsze;
- chciwość – od tego też nie potrafię uciec. Chciwy jestem wiedzy i rozrywki, nawet bogactwa materialnego i wygody. Chciwy też jestem zdrowia (ostatni z tym kiepściutko) i dobrej kondycji fizycznej, ale tu wiek senioralny daje o sobie znać;
- zazdrość – tu też mogę służyć za przykład grzeszności. Dziś nawet ogarnia mnie niewypowiedziana zazdrość o dziewczyny, u których znalazłem się na marginesie ich życia, to znaczy na ich czarnej liście;
- gniew – zdarza mi się choć bez przesady. Najczęściej wkurza mnie radosna twórczość i elokwencja polityków i purpuratów. To też silniejsze ode mnie;
- lenistwo i znużenie duchowestricte lenistwo nie za bardzo, ale lenistwo do duchowego uwielbienia Pana Boga, to już jest wręcz totalne;
- pycha – specjalnie na koniec sobie zostawiłem. Tym razem bez samoosądu, Czytelnicy powinni ocenić, choć ja tej oceny jestem pewien. Nie na darmo kobiety mojego życia w większości określały mnie mianem szpetnego narcyza.

  Zastanawia mnie w tym wszystkim jedno i nie wynika ze złośliwości wobec religii. Zauważyłem brak, zarówno w Dekalogu jak i tych siedmiu grzechach głównych, odniesienia do kłamstwa. Jest mowa o fałszywym świadectwie wobec bliźniego, ale kłamstwo się przecież na tym nie kończy. Czyżby tej religii to kłamstwo było do czegoś potrzebne? Tu dodam, skoro na spowiedzi, że większość życia to ja kłamałem jak najęty, najczęściej zaś okłamywałem sam siebie. Aż trafiłem na uroczą kobietę, która mnie wyleczyła z tej przypadłości. Cena była straszna, ale przecież za grzechy trzeba odpokutować. Gdy tak rozglądam się wokoło, abstrahując od faktu, że formalnie to ja wciąż jestem katolik zapisany w księgach, to choćbym nie chciał, wciąż jest we mnie tak 95 procent katolika. Analizując ten mój rachunek sumienia, właściwie niczym się od nich nie różnię (może proporcje inne), poza faktem, że nie wierzę w istnienie Boga i się do niego nie modlę. Jest jeszcze coś - nie pójdę z tym rachunkiem do księdza kaznodziei i nie będę prosił o rozgrzeszenie, które wyczyści to moje sumienie, którego podobno mi brak.