piątek, 26 października 2018

Epitafium dla kłamstwa


  Niejednokrotnie pisałem o hipokryzji Kościoła, szczególnie w ujęciu kłamstwa. Dla mnie to przede wszystkim wszystko to, co mówi się o grzechu i jego skutkach, inaczej – łatwość rozgrzeszania samego siebie przez pewne, na wpół mgiczne rytuały. Klasyka to spowiedź, na której wierny przyrzeka, że nigdy więcej, by na kolejnej prosić o łaskę za te same winy. Czysta recydywa. Przyrzeczenie sakramentu małżeńskiego niesie ze sobą niemożliwe do odkręcenia skutki. Przyrzeczenie podczas spowiedzi, po przyjęciu sakramentu Komunii, znaczy mniej niż zeszłoroczny śnieg. O ile w pewnych przypadkach złamanie przysięgi małżeńskiej jest wręcz uzasadnione, o tyle w drugim przypadku nic złamania przyrzeczenia nie usprawiedliwia, wszak najczęściej są to grzechy małe, które łatwo uniknąć.

  Czy ktoś się kiedyś zastanawiał, dlaczego politycy kłamią? W mojej ocenie te kłamstwa wywodzą się z religii, wszak polityka przez całe stulecia była od tej religii zależna. Pismo Święte raczej omija ten temat, kłamstwa nie ma wśród grzechów głównych, a w Dekalogu jest tylko wzmianka o fałszywym świadectwie wobec bliźnich. Paradoksalnie szatan ma być największym kłamcą, wręcz ucieleśnieniem kłamstwa, które ma być jego najbardziej skuteczną metodą mamienia ludzi na zatracenie. Dlaczego więc Kościoły chrześcijańskie nie potępiają kłamstwa? Bo to najskuteczniejszy sposób na łapanie w swoje sidła naiwnych owieczek. Największymi kłamstwami Kościoła jest mówienie, że Bóg jest dobry, i że bezgranicznie nas kocha. Temu towarzyszy drugie kłamstwo – jeśli nie rozumiesz tej dobroci, jeśli nie czujesz tej Jego miłości, znaczy jesteś głupi, wręcz bezrozumny, a już na pewno opętany przez szatana. Jeśli tylko zapytasz, co to jest ta Boża dobrotliwość i miłość – i tak masz przerąbane. Zarzucą Cię stekiem nic nieznaczących sloganów i frazesów, mało, że nielogicznych, to jeszcze w stu procentach fałszywych. Dowcip polega na tym, że każą ci zajrzeć do Katechizmu Kościoła Katolickiego, bo tam podobno jest odpowiedź (a nie ma), i nawet oni sami tam jej nie znajdą.

  Niech nikt nie myśli, że ta moja opinia jest wyssana z palca. Pewien święty ojciec Kościoła, tak pisał o kłamstwie religii (pozwolę sobie w punktach):
1 – „Apostołowie nie ustrzegli się fałszu, podając nieraz sprzeczne ze sobą relacje o Chrystusie. Mimo, że któryś musiał pisać fałszywie, nie każde kłamstwo jest grzechem”;
2 – „Bóg wynagrodził niewiasty, które okłamały faraona”;
3 – „Abraham okłamał faraona, mówiąc o swojej żonie, że jest jego, faraona, siostrą. Jakub okłamał swego ojca podając się za Ezawa by uzyskać błogosławieństwo. Judyta też okłamała Holofenesa”;
4 – „Niedotrzymanie obietnicy nie jest kłamstwem [podkreślenie moje]. Św. Izydor zakazuje dochowania wierności złym przyzwyczajeniom” [zaliczyłbym w to nieudane małżeństwo];
5 –
Kłamstwo żartobliwe nikogo nie oszukuje. To kłamstwo sprawia innym przyjemność" (sic!);
6 - Należy okłamywać śmiertelnie chorych, by nie dopuścili się samobójstwa, które jest niemiłe Bogu".
   Przypomnę, to są słowa ojca i mędrca Kościoła, św. Tomasza z Akwinu, i właściwie wszystko jasne. Kościół opiera się na kłamstwie, bo kto się żywi kłamstwami w jednej dziedzinie, mam prawo sądzić, że tak jest ze wszystkim.

  Skupię na jeszcze jednym kłamstwie, które mnie najbardziej drażni, a które brzmi mniej więcej tak: „Tylko wiara i miłość do Boga (szczególnie zaś do Chrystusa), uczyni cię prawdziwie wolnym”. W tym miejscu zadam jedno konkretne pytanie: czy zna ktoś taki rodzaj wiary i miłości, które czynią wolnym? Ja znam tylko jeden przypadek, który zwie się egoizmem – miłość do samego siebie. ale nawet i ta, w jakiś sposób zniewala, czyni nas uzależnionym od podmiotu naszych uczuć, czyli od siebie. Najgorzej jest z tym Chrystusem. Pokochałeś, pokochałaś, i po tobie. Nie dostając w zamian nic, jesteś bardziej zależny od tej miłości, niż nałogowy alkoholik od alkoholu, i podobnie jak w przypadku owego alkoholika, mózg przestaje racjonalnie widzieć rzeczywistość. Posłużę się pewnym przykładem: znajdujesz na ulicy monetę pięciozłotową, schylasz się po nią i pękają ci obcisłe gacie na tyłku (naprawa 20 zł), a i tak powiesz, „Dzięki ci Jezu za te dary”… Nie ukrywam, że ta metafora to kamyczek do notki na blogu Olimpii, która wyśmiewa starego Żyda za miłość do Boga, choć jej miłość do Jezusa niczym się nie różni od miłości tego Żyda. Jest tak zaślepiona, że uznała siebie za rozgrzeszoną z wszystkich grzechów, nawet tych, które dopiero popełni. A popełnia je stale, obśmiewając i oczerniając inaczej wierzących.

  Ale część wiernych tak ma i żywi się kłamstwem, że ich wiara jest bardziej mojsza (czytaj: prawdziwa) niż innych - tak twierdzi Rademenes ll. Gdzie w tym umiejscowić ateizm? Ano napiszę jak na spowiedzi. Ateizm też może być kłamstwem, ale ważne jest to przypuszczenie: „może być”. Póki co, to tylko przypuszczenie, a raczej pewna, jeszcze niesprawdzona, ale i niesprawdzalna hipoteza. Ateizm również może skutkować uzależnieniami i ograniczeniem wolności. Te ograniczenia wynikają z moralności, z pewnych wyborów, ale nikt nie kłamie, że jest inaczej, że ateizm daje zbawienie i gwarantuje miłość Boga.



PS. Muszę podziękować pewnej uroczej i uczynnej małolacie z biblioteki, że zechciała zastąpić mi wzrok i wystukać ten tekst na klawiaturze.


wtorek, 16 października 2018

Strzeżcie się Asmo!


  Pewien znakomity i ważny hierarcha Kościoła, z którym w wielu tematach mi po drodze, oznajmił: „Istotą diabła jest niszczenie dzieła Boga. Jest on niezwykle inteligentny, mądrzejszy od lisa, starając się posiąść daną osobę. A jeśli nie może zniszczyć człowieka wadami, (...) używa inteligencji oraz dobrych manier”. Aż tak dobrego mniemania o sobie nie mam, aby uważać się niezwykle inteligentnego, choć w swej szpetnej nieskromności, uważam, że na jej niedobór nie cierpię, a i dobre maniery mi nie obce. Zresztą, co za problem być mądrzejszy od lisa? Ostatnio lis mi zżarł cztery kury i koguta. Zlikwidowałem przydomową hodowlę drobiu. Niech się teraz próbuje u mnie nażreć...

  Dość żartów, bo uważam, że sprawa jest poważna w swej absurdalności. Na pewnym blogu w dyskusji o dobru i złu, padło zdanie: „Problemem naszych czasów (...) jest nie tyle brak wiary w Boga ale zaprzeczenie istnieniu szatana”. W obu przypadkach, i światłego hierarchy, i pewnej blogerki, mamy do czynienia z personifikacją  zła. W moim odczuciu, jest to największe oszustwo, jakim żywi się człowiek. Tak wielkie, że każdego, kto podważa tę personifikację z automatu uznaje się za opętanego przez  szatana, gdyż największe zwycięstwo odnosi szatan wtedy, gdy uda mu się przekonać petenta, że on, diabeł, nie istnieje.  Majstersztyk pseudo-logiki.

  Jeśli nie wiesz jak zacząć, zacznij od początku, więc i ja sięgnę do pierwszych słów Księgi Rodzaju: „Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności” [Rdz 1, 4]. Tu wprawdzie jeszcze nie ma mowy, że ciemność jest zła, ale z dalszej treści Biblii tę ciemność przypisuje się złu, by w końcu stać się już spersonifikowanym szatanem. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Bóg Ojciec de facto wyłania się z ciemności, metaforycznie rzecz ujmując..., tak jakby ze zła(?) To oczywiście zbyt daleko idąca insynuacja, ale czy aby na pewno? Inne zagadnienie: tego wprawdzie nikt nie widział, podobno wolą Boga powstały anioły, cudowne istoty mające służyć swemu Panu. Jak to zwykle w baśniach bywa, jeden, imieniem Szatan, w swej pysze się zbuntował, a za nim poszła część innych. Tak podobno zrodziło się zło, będące przeciwnym biegunem ideału dobra, jakim ma być Bóg. I tu mamy drugi zgrzyt. Skąd u Szatana wzięła się pychą, która uczyniła go ucieleśnieniem zła? Podobno miał wolną wolę, którą obdarował go dobry Bóg, ale czy wolną wolą można wybrać coś, czego akurat nie było? Wokół było samo dobro, bo przecież Bóg nie mógł być pyszałkowaty (tak na marginesie, akurat z Biblii i taki wniosek można wysnuć). Powtórzę, zła jeszcze nie było! Są tylko dwie możliwości wyjaśniające ten ewenement: albo zło istniało za sprawą Boga, albo wolna wola jest złem samym w sobie, i tym złem Bóg obdarował Szatana, później, albo i jednocześnie – człowieka. I jeszcze jedno: czasami słyszę, że Bóg dopuścił istnienie zła, aby człowiek mógł się wykazać swoim przymiotami za pomocą wolnej woli. Trzeci zgrzyt: dopuścił, gdyż sam w nim istniał, czy stworzył zło dla jakieś niezrozumiałej gry, testu na lojalność? Ale zostawmy te dywagacje, gdyż dotyczą sfery niewidzialnej, a tym samym domniemanej i niesprawdzalnej.

  Warto się przyjrzeć samemu zagadnieniu dobra i zła. Widać tu wyraźnie dwubiegunowość, pewien dualizm tak częsty w naszym otaczającym nas świecie. Niemal we wszystkim towarzyszą nam antonimy. A jednak niewiele jest takich, które nie sposób nie wypełnić stanami pośrednimi. Właściwie nic mi teraz nie przychodzi na myśl poza stanem istnienia i nieistnienia. Nie inaczej jest ze stanami pośrednimi w odniesieniu do  dobra i zła, ba!, tu jest chyba najgorzej, gdyż owo dobro i zło zależy od subiektywnej oceny danej kultury czy wiary. Jeśli te dwa aspekty etyczno-moralne spersonifikować, Bóg – dobro, Szatan – zło, powinno od razu narzucać się nam pytanie, kto jest właścicielem tych stanów pośrednich, inaczej, kto lub co w takim razie wypełnia przestrzeń między tymi biegunami? Mówimy o niemożliwej do wyobrażenia szerokiej strefie, której najbardziej istotną częścią jest człowiek. Tu zaczynają się schody, dla wielu nie do pokonania, stąd niemal konieczność ucieczki w personifikację. Z lekka ironicznie: niech te niematerialne bóstwa się tłuką między sobą, zawsze jest na kogo zwalić winę, nawet za dobry uczynek.

  Zastanawiam się ciągle, dlaczego tak bardzo większość z nas boi się pełnej i niepodzielnej odpowiedzialności za swoje dobre i złe uczynki? Skąd ta chęć czynienia siebie bezwolnymi marionetkami, podatnymi na podszepty rzekomego szatana i szukającymi ratunku w równie rzekomym Bogu? Dlaczego z takim uporem nie chcemy uznać, że zło, ale również i dobro, rodzi się tylko w nas samych? Mógłbym to tłumaczyć na wiele sposobów, ale w mojej ocenie najważniejsze są dwie przyczyny. Pierwsza dotyczy pewnej sprzeczności: chcieć a móc. Chcielibyśmy być absolutnie jednoznacznie dobrzy, ale nie potrafimy. Bo ani nie potrafimy tego absolutnego dobra określić, stąd wymyślony ale niesprecyzowany absolut dobrego Boga, ani tym bardziej go osiągnąć. Nie chcąc uznać tej nieuniknionej bezradności i porażki, wymyślono szatana, którego obwiniamy za nasze niepowodzenie. Druga przyczyna, podobna do pierwszej, to nasza niekonsekwencja w unikaniu czynienia zła mimo świadomości, że zło jest złem. Mało tego, jesteśmy niekonsekwentni mimo swoich, czasami dramatycznych doświadczeń. W sukurs przyszli nam kapłani i to długo przed pojawieniem się Boga monoteistycznego. Wmówili nam, że zło to ktoś, a nie coś, i że oni mają zdolność od tego kogoś nas uwolnić, oczywiście za pewną opłatą. I tak już zostało...

  Strzeżcie się Asmo, który będzie wszem i wobec głosił, że dobro i zło jest w nas, i tylko w nas. żadna niematerialna istota nie ma na nie wpływu. Jako jedyni mamy zdolność abstrakcyjnego myślenia, więc gdyby nas nie było, nie istniałoby też ani dobro ani zło, a świat istniałby dalej, kompletnie dobrem i złem się nie przejmując. Trzeba tylko odwrócić perspektywę widzenia dobra i zła. One istnieją w człowieku, a ich postrzeganie i działanie rozszerza się w dwóch kierunkach, na krańcach których usadowiliśmy absolutne dobro i absolutne zło. O ile pierwszy kraniec jest nieosiągalny, o tyle drugi może nas tylko unicestwić, co de facto jest bez znaczenia. I tak umrzemy...  

  Wiem, wiem, zaraz mi się zarzuci, że propaguję hasło: "hulaj dusza, piekła nie ma". To nie takie proste. Najpierw trzeba chcieć osiągnąć stan absolutnego zła. Kto chce niech próbuje, mnie tam w zło nie ciągnie, i to nie dlatego, że ktoś tam wymyślił piekło, by nim wymusić dobro.


PS. Owym znakomitym hierarchą Kościoła jest papież Franciszek.



wtorek, 9 października 2018

Babcia i sweter ręcznie robiony


  Gdy byłem już prawie dorosły, przynajmniej na papierze, miałem przecudnej urody intymną rozmowę z moją babcią, która była mi bliższa od rodzonej matki. Spokojnie, intymna to nie znaczy uświadamiająca mnie seksualnie. Rozmawialiśmy o życiu. Jej życiu. A wtedy już była na amen zwaśniona z moim dziadkiem, pijakiem i hulaką, właściwie już niemal w separacji, z tak skromną renciną, że to sobie trudno nawet dziś wyobrazić.

  Zaczęło się od mojego niewinnego pytania z okazji zbliżającej się rocznicy jej urodzin. Babcia siedziała na swoim zydelku, robiąc coś z wełny na drutach, a ja zapytałem naiwnie, co by ją tak naprawdę uszczęśliwiło? Odpowiedź była tak szokująca, że nie powinno nikogo dziwić, iż utkwiła mi w głowie na całe życie. Zapragnęła czegoś, co było właściwie nie do spełnienia: „Chciałabym, aby ten mój Feliks w końcu umarł...” (a był już ciężko chory z powodu przepicia). Nie byłem już głupim szczawikiem, by nie rozumieć tego jej życzenia, a mimo to mnie zszokowało. Wtedy spokojnym głosem opowiedziała mi niemal całe swoje życie, w tym o szczęśliwym, choć krótkim dzieciństwie i młodości. Przede wszystkim zaś o życiu dorosłym w roli matki i żony. W wieku szesnastu lat wydano ją za mąż za starszego o dziesięć lat z okładem faceta, którego znała tylko z widzenia. Nie miała nic do gadania, bo straszyli ją staropanieństwem, lub, gdy będzie miała za dużo lat, to ma szansę tylko na jakiegoś obdarciucha. Niezamężność była wtedy straszną hańbą. Dziadek był kolejarz i zegarmistrz dodatkowo. Gehenna zaczęła się krótko po ślubie, gdy tenże dziadek poszedł na powstanie. A powstaniec śląski brzmi dumnie, choć ja tej dumy nie czuję. I to nie dlatego, że bitny się zrobił nad wyraz nie tylko na tej śląskiej wojaczce, a i za kołnierz już nie wylewał. 

  Dzieci przybywało, bo co rok to prorok, a pożalić się nie było komu. Pomocy nawet w kościele nie było, bo modlitwy jakby grochem o ścianę. Wszystko już ją wiązało z facetem, który nigdy nie miał dla niej dobrego słowa. Nawet w łóżku. Raz pożaliła się swojej matce, za co spotkała ją sroga reprymenda, bo przecież wszystkie baby tak miały – mąż to był pan i władca. Nawet własne dzieci tak traktował. W tych babcinych gorzkich żalach był jeden śmieszno-żałosny akcent. Babcia robiła na drutach nawet ładne rzeczy, a kiedyś ręczna robota była w cenie, nawet jeśli po pierwszym praniu robiły się ze swetrów długie suknie czy ledwo dopinające się kamizelki. I ja się wtedy dowiedziałem, że to było... jej przekleństwo. Robiła na drutach, by w krótkich, wolnych chwila nie myśleć o swoim smutnym życiu. Tak doszła do perfekcji, choć nie do końca wiedziałem, czy w robieniu na drutach, czy w zabijaniu własnych myśli. Cała długa rozmowa skończyła się dziwną radą: „Nie żeń się synku bez miłości. Ale jak ona minie, nie ciągnij tego na siłę, chyba że nauczysz się robić na drutach”. Ta metafora okazała się wręcz prorocza.

  I ja teraz przekornie zapytam, czy Wy, moi Czytelnicy, znacie naprawdę swoje babcie? Pewnie pamiętacie je uśmiechnięte podczas świąt czy innych uroczystości, jak podsuwa wszystkim pachnące czymś niezapomnianym, smakowite potrawy i ciasta. Pewnie pamiętacie, jako wnuki, jej łagodną twarz i delikatne głaskanie po głowie. Pewnie pamiętacie jej ręczne robótki, tak cudowne, że aż strach. Haftowane chusteczki, ręcznie robione skarpetki, szaliki, czapeczki etc., etc. To ja Wam powiem, jeżeli tylko taką ja pamiętacie to nie wiecie o niej nic, nawet jeśli Wasz dziadek nie nadużywał alkoholu. Inna sprawa, że o tym dziadku wiecie jeszcze mniej.


PS. To są moje osobiste wspomnienia i nie roszczę sobie pretensji do twierdzenia, że tak było wszędzie i u wszystkich.


czwartek, 4 października 2018

Szpilką w in vitro

  Moja żona stwierdziła autorytatywnie, że z moją seksualnością jest coś nie tak. Nie będę zdradzał szczegółów, dodam tylko, że przed ślubem nie miała żadnych zastrzeżeń. W dwa lata po ślubie już się zepsułem. Czy może być większa plama na honorze dla mężczyzny, niż opinia, że w łóżku jest do niczego? Nie było wyjścia, musiałem coś z tym zrobić.

  Jedynym sensownym wyjściem wydawało mi się pójść do seksuologa i choć nigdy nie miałem problemów z rozmową na temat seksu, tym razem poczułem się gorzej niż na spowiedzi. Na szczęście to był facet i jakoś mi poszło z przyznaniem się do „winy”. I napiszę szczerze, że pożałowałem natychmiast. Problem wydawał mi się natury psychicznej, a on mnie skierował na badanie ejakulatu. Nie mogłem zrozumieć, co ma piernik do wiatraka? Niestety wyjścia nie było. Wtedy spotkała mnie kolejna porażka. Tam same kobiety. Jedna z nich wręcza mi plastikowy kieliszek i żąda, abym przyniósł w niej nasienie. Możliwie dużo i natychmiast. Widząc moje zdumienie graniczące z przerażeniem wyjaśniła, że mam iść do ubikacji i zrobić sobie dobrze... I to był juz prawdziwy horror. Nie żebym się wcześniej nie masturbował, ale w ubikacji w przychodni?! Bez żadnych bodźców erotycznych, bo nawet kudłate myśli było trudno przywołać. A już nic bardziej poniżającego mnie nie spotkało, jak konieczność oddanie „owocu” tych niecnych praktyk, laborantkom. Nie wiedziałem gdzie mam patrzeć. Dodam tylko, że już po wszystkim, okazało się, że to nie ja miałem problem z seksualnością a... żona.

  To wydarzenie przypomniało mi się w związku z pewnym artykułem1, i tak szczerze mówiąc, nie wiem, które zabawniejsze. Pewnie już wszyscy słyszeli o metodzie „leczenia” niepłodności, zwaną naukowo naprotechnologią. To w kontrze do metody in vitro. Ogólnie i oględnie wiadomo też, że chodzi o pewne badania i metody obserwacji na zajście w ciążę w naturalny sposób. To się kojarzy przede wszystkim z obserwacją cyklu miesiączkowania u kobiety. Ale mało kto wie, że badaniom poddaje się również nasienie jej partnera. I tu zaczynają się prawdziwe schody dla prawdziwego katolika. Sposób opisany powyżej, a stosowany w latach siedemdziesiątych, jest w stu procentach grzeszny. Nie usprawiedliwia tego grzechu nawet cel. Masturbacja to masturbacja i nie ma: Boże zlituj się!. Pewna klinika naprotechnologii wpadła na nowatorskie zastosowania szczególnej prezerwatywy do pozyskiwania tego nasienie w czasie stosunku płciowego, uświęconego sakramentem małżeńskim, co pozwala uniknąć owej masturbacji. Bagatelka – dwadzieścia złotych polskich sztuka. No dobrze, ale antykoncepcji w postaci prezerwatywy też nie wolno w świecie katolickim stosować, więc do zestawu dołączona jest... szpilka, aby przed stosunkiem tę prezerwatywę przekłuć (sic!) Nasienie się wyleje, ale zostanie go tyle w tej prezerwatywie, że jest co badać. Tak proste, że aż genialne, i pewnie dlatego to badanie w sumie kosztuje pięćset złotych plus ta prezerwatywa z szpilką w zestawie.

  Tak się zastanawiam, czy to nie jest przerost formy nad treścią. Skoro ta para jest niepłodna i nawet bez prezerwatywy nie jest w stanie spłodzić dziecka, ki diabeł jej nakłuwanie? Czyżby w ten sposób chciano oszukać Boga? Aha, przed konfesjonałem nie trzeba się będzie spowiadać z użycia gumki. Jestem przekonany, że to jest oszukiwanie się samego siebie, co właściwie mnie nie dziwi w kontekście dogmatów Kościoła katolickiego.