sobota, 29 czerwca 2019

O myśliwych już było, ale...

  Zamiast wstępu dowcip z tych makabrycznych (nawet nie wiem czy z brodą?): Myśliwi znoszą na polanę ustrzeloną zwierzynę. Nagle spostrzegają, że wśród trofeów leży jakiś człowiek. Natychmiast wezwano pogotowie. Lekarz stwierdził zgon, a na karcie napisał: Lekka rana postrzałowa. Śmierć nastąpiła wskutek wypatroszenia...

  Polski Związek Łowiecki wystąpił z inicjatywa wpisania polskiej kultury łowieckiej na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. W pierwszej chwili pomyślałem, że to żart z gatunku tych, co we wstępie, ale nie, to najprawdziwsza prawda z tych tak zwanych prawd objawionych. Jednym z elementów tej tradycji kulturalnego myślistwa jest zwyczaj, którym się sami chwalą we wniosku: „Na przykład dziś praktykuje się zwyczaj zapewniania sobie powodzenia w łowach przez łapanie młodej kobiety za przysłowiowe »kolano« w myśl powiedzenia „im większy zwierz tym wyżej bierz”, które oznacza, że udając się na polowanie na drobne ptactwo należy łapać za palec u nogi, większe ptaki za kostkę, na dziki za kolano, na jelenie i łosie za… [tu można mieć różne skojarzenia, byle to dotyczyło części młodego, kobiecego ciała – dopisek mój]1. Aż jestem ciekaw, co na to żony tych już bardziej podtatusiałych myśliwych?

  Oni się chwalą korzeniami (tradycji, aby komuś się źle nie kojarzyło) nie tylko z czasów, kiedy faceci z gromkim okrzykiem „aaa! – uuuł! – łaaa!”, z dzidą lub łukiem biegali po lesie za zwierzyną. Dlaczego taki okrzyk? Las był gęstwiną, a oni jeszcze nie znali spodenek. Ja, choć w pełni ubrany, czasami przedzierałem się przez taką gęstwinę za grzybami i wiem jak ta gęstwina... daje po kroczu, a przecież nie biegłem. Chwalą się również tradycją chrześcijańską, wszak obrali za patrona św. Huberta. Wiara katolicka stanowczo sprzeciwia się zabobonom, lecz myśliwi, jako jedyna grupa pasjonatów, mają całkowitą dyspensę w tej pogańskiej i grzesznej „niematerii”. Kilka przykładów z tego wniosku: „Żaden myśliwy nie wstanie z łóżka w dniu polowania inaczej niż prawą nogą, nie wyjdzie z domu inaczej niż przekraczając prawą nogą próg, nie odwróci się w stronę swego domu, gdy już go opuści z zamiarem wyjścia na łowy, a tym bardziej nie wróci doń, jeśli czegoś zapomniał (nawet gdyby to była broń myśliwska lub amunicja). Kobiecie nie wolno dotykać, podawać broni przygotowanej na polowanie. Myśliwy polujący z psem uważnie patrzy, jaką »kupę« zrobi psina idąc na łów, bo od jej formy zależy, czy fortuna sprzyja, czy nie. Młodych łowców uczy się jak odczyniać złe uroki”. Przyznam, że wobec tej uświęconej i kultywowanej tradycji, dowcip ze wstępu notki wysiada. A tak się starałem wybrać najlepszy.

  Mieszkając we wiosce, często spotykałem takiego jednego myśliwego, najczęściej będącego również w uświęconym stanie, a raczej w stanie silnie wskazującym na uświęcenie. Nosił taki dziwny, zielony kapelusik z piórkiem. Nigdy nie mogłem się powstrzymać, więc na powitanie śpiewałem mu z przekąsem i na głos (tak z pogranicza barytonu i basa, bo to u mnie bliżej niesprecyzowane): „Hej! idę w las, piór-ko mi się chy-bo-ce...”. Koniec. Jak było dalej nigdy nie pamiętałem, a on i tak odwzajemniał mi się uśmiechem i ukłonem niemal do pasa, zdejmując na chwilę ten kapelusik. Gdyby on wiedział, co ja naprawdę o nim myślę...
Darz Bór!






czwartek, 27 czerwca 2019

Larum. Idą po nas...!


  Rzekłbym: zamiast współczesnej kultury trzeba nam jasełek i przede wszystkim – patriotycznych spektakli i filmów w formie akademii ku czci. Naród to kupi, szczególnie ten z miasteczek i wsi, który uwielbia chodzić do teatrów, oper, czasami do objazdowego kina, byle nie był to akurat „Kler” albo „Inka”. Pozostaje jeszcze Teatr Telewizji, ale bądźmy szczerzy, dwa wybitne przedstawienia „Prymas Hlond” P. Wolanda, czy „Cena” W. Łysiaka, w fotel nie wciskają. Oczywiście telewidzów. Łącznie obejrzało te spektakle 350 tys. widzów, to mniej niż pierwsza lepsza opera mydlana w upalne przedpołudnie. Nawet denny Festiwal Piosenki w Opolu obejrzało więcej.

  Czytam diagnozę: „Pompowana od lat nienawiścią rzesza popaprańców i zaprzańców chce swojego Babilonu już dzisiaj. Obserwujemy więc wzmożenie agresji marksizmu kulturowego w okupowanych przez jego akolitów instytucjach, ale też na ulicach. Nie zapominajmy, że wojna kulturowa trwa. (...) Kiedy, jak we Wrocławiu, sztyletuje się księdza katolickiego, w Bydgoszczy usuwa niewygodnego dla biskupa proboszcza, a pod Jasną Górą bluźni Matce Boskiej, to znaczy, że piekło zdecydowało się na szturm frontalny. Bowiem nie tyle o władzę w parlamencie tutaj chodzi, a o nasze dusze. Trzeba więc uderzać w pasterzy, którzy mogliby uchronić owce – i to nie tyle przed wilkami, co po prostu przed rzeźnią1. I jeśli ktoś myśli, że ci paterze to kler katolicki, to jest w wielkim błędzie. To rzecz o wielkomiejskich włodarzach, obojętnych na profanowanie sztuki przez bolszewickie kadry artystycznych szkół wyższych i finansowych filantropów, którzy dają publiczne pieniądze na projekty wrogie Polsce i Polakom. Tymczasem na panią Beatę Szydło w ostatnich wyborach głosowało pół miliona wyborców i nikt nie chce dla nich produkować jedynie słusznej sztuki. Wielkie ośrodki kulturalne w wielkich miastach to siedziba szerszeni wspierana przez wrogą Polsce opozycję, która tylko tam odniosła sukces. Powiedzmy sobie szczerze, trzeba z tym coś zrobić, najlepiej zaś byłoby im, włodarzom, odebrać możliwość finasowania lewackiej kultury, bo to w ich planie na wojnę kulturową jest zawarta zdrada narodowa.

  Ta lewacka kultura idzie po nas, po prawdziwych Polaków i jeśli jej nie zatrzymamy zginiemy. „Jeżeli nie stworzymy lepszego spektaklu niż „Nasza klasa” Słobodzianka, to będziemy antysemitami. Jeżeli o rzezi wołyńskiej opowiadać będzie Polakom tylko przedstawienie „Swarka” pani Szyngiery, to może uwierzymy, że Ukraińcy mieli powód, by mordować Polaków. Jeżeli „Białą siłę, czarną pamięć” Kąckiego i Ratajczaka oglądać będą uczniowie doprowadzani do teatru przez nauczycieli, to wkrótce Żołnierzy Wyklętych znów zwać będą bandytami. Itd. Itp.2. Nie pojmują prawdziwej kultury nawet prawicowi samorządowcy małych miast i miasteczek. Zapatrzeni w unijne dotacje, zapominają czym jest kultura z wysokiej półki i jakie ma znaczenie dla kształtowania nowych, prawych, patriotycznych i bogobojnych pokoleń. Gorzej, już nawet minister Gliński jakby wywiesił białą flagę i jest bezradny wobec szerzącej się wszędzie lewackiej pseudo-sztuki. 

-------------------------------------------------------------------------------------------------------

  Przyznam szczerze, że pisanie powyższych trzech akapitów przyszło mi z wielkim trudem. Wcielić się w wroga samego siebie i nie parsknąć sarkazmem, to jakby ciut za dużo jak na moje możliwości. Autorem tych dywagacji jest pan Tomasz A. Żak, twórca grupy teatralnej „Teatr Nie Teraz”, autor wielu przedstawień teatralnych. A teraz pytanko, czy ktoś kiedyś zapoznał się z jego twórczością? Pytam przede wszystkim mieszkańców mniejszy i małych miasteczek. Mnie się kojarzy sztuka: „Powrót Norwida” T. Brauna, którą reżyserował T. A. Żak, a którą wystawiono w Teatrze Świebodzkim (Wrocław) w 2016 roku. Nie byłem, przeczytałem za to w prasie, że przyszło... pięćdziesięciu widzów. Uważam, że to sukces, choć podobno przedstawienie było za darmo i spędzono na nie kilka różnych organizacji przykościelnych. Pan Żak się nie zniechęcił i przedstawienie miało się odbyć jeszcze raz w sobotę, wiadomo, więcej ludzi ma wolny czas. Przedstawienie odwołano – sprzedano dwa (słownie: dwa) bilety.

  Tak się zastanawiam, skąd u niektórych takie parcie na odgórne sterowanie kulturą? Normalnie ściska mnie w dołku, gdy słyszę, że ludziom trzeba wciskać najgorszą szmirę dla poprawności ideologiczno-patriotycznej, aby raz na zawsze zapomnieli o wielokulturowości, którą już okrzyknięto diabłem wcielonym. Oni naprawdę myślą, że człowiek o wyrobionym zdaniu i smaku na temat kultury i sztuki da sobie wcisnąć każdy kit? Nawet jak nie będzie nic innego, na żałosne sztuki promowane przez T. A. Żaka więcej chętnych nie będzie, niż da się policzyć na palcach jednej ręki. Tu już Jacek Kurski ze swoim uwielbieniem disco-polo jest o tyle lepszy, że wie, co rajcuje ludzi bez ambicji wyższych doznań kulturalnych, których po prostu nie da się wymusić. Ktoś mi tu kiedyś powiedział, że o gustach się nie dyskutuje, gusta się ma, i dziś z tym się w pełni zgodzę. Nie będę wyśmiewał tych, którym nie po drodze z operą, teatrem czy ambitnym kinem. Ale to działa też w drugą stronę – nie sposób na kimś wymusić poprawności kulturalnej, bo takiej nie ma.





poniedziałek, 24 czerwca 2019

Pobożność i ekspiacja


  Temat jak najbardziej na czasie. W ostatnią niedzielę było o tym w kościołach. Wiem, zaglądam na portale katolickie. Ale zanim przejdę do sedna, drobny wstęp. Pisałem wielokrotnie, że przyczyn odejścia od wiary było dużo. Jedną z nich była źle rozumiana pobożność. Taka na pokaz, wręcz bigoteria. Ponieważ miałem to szczęście żyć tylko wśród katolików, w końcu okazało się, że większość z nich to pobożnisie, bigoci, wręcz molierowskie świętoszki. Stąd też przekorny tytuł bloga.

  Inaczej niż zwykle, tym razem będę się odwoływał do dwóch artykułów z portali katolickich, z treściami których po części się zgadzam. Zacznijmy od stwierdzenia, że „pobożność kojarzy się nam z modlitwą, z nabożeństwami, z przyjmowaniem sakramentów. Ogólnie mówiąc, kiedy myślimy o pobożności, chodzi nam o związanie swojego życia z Kościołem, parafią, organizacjami religijnymi1, co według moich doświadczeń, jest nie tylko zbyt mało precyzyjnym określeniem, ale również z lekka wypaczonym. Nawet autor artykułu, ks. Stroyanowski zauważa: „to wszystko nie stanowi istoty pobożności. To są sprawy zewnętrzne i jeśli ktoś poprzestaje tylko na nich, to taki człowiek drażni, jest odpychający, nieautentyczny2. Ja, z oczywistych względów nie będę tu wyłuszczał, z czym mi się kojarzy prawdziwa pobożność, kto chce niech doczyta z zalinkowanego w przypisach artykułu, jedno jest dla mnie pewne – pobożnością nie jest publiczne, wręcz widowiskowe okazywanie przez magiczne rytuały swojego uwielbienia dla Boga. Mam tu na myśli ową ekspiację, przebłaganie za bluźnierstwa innych, która przetoczyła się przez polskie kościoły – obrzęd fałszywej pobożności. Widać polscy hierarchowie po raz kolejny nie rozumieją słów Jezusa, który nakazywał przebaczać innym, Boga zaś prosić o przebaczenie za swoje, i tylko swoje grzechy. Tu przydaje się wytłumaczenie słów Jezusa w czasie drogi krzyżowej: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” [Łk 23, 34]. Był podobno Synem Boga i tylko On mógł oto prosić. Potwierdza to inny fragment tego samego rozdziału, tej samej ewangelii, a którego nikt nie chce przytoczyć, ani o nim pamiętać: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi!” [Łk 23, 27], co można zinterpretować tylko w jeden sposób na współczesny język: nie płaczcie nad tym, że ktoś bluźni na Jezusa, płaczcie nad tym, jacy sami jesteście. Zapytam sarkastycznie: gdzie jesteście hierarchowie ze swoją znajomością Biblii?

  W drugim artykule3, autorstwa Dariusza Piórkowskiego SJ, już na wstępie jest jeszcze jeden znamienny cytat z tej ewangelii: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje” [Łk 9, 23]. Z tych słów wynika jedna absolutna prawda dla wierzących – masz nieść swój krzyż (to alegoria), a nie nim wymachiwać (tak właśnie postępują). Jak to ujął szczególnie trafnie ks. Piórkowski: „Jako Jego uczniowie, wstawszy z rana, mamy każdego dnia coś w sobie unieruchamiać, wyrzekać się, zapierać się samych siebie. Całe Kazanie na Górze to zaproszenie do tracenia drogich nam rzeczy: dobrego imienia (obelgi i wyśmianie), wzajemności (miłość nieprzyjaciół), pełnego niepokoju gromadzenia dóbr na rzecz zaufania Ojcu, unikania odwetu (rezygnacja z wyrównania krzywdy)4. I znów zapytam: hierarchowie, gdzie jesteście ze swoją znajomością ewangelii? Na pewno pobożność polega na tym, aby szydzić z innych i ich piętnować? Tymczasem jedyne, co dobrze wychodzi biskupom, to epatować rzekomym zagrożeniem i robić z tego cyrkowe widowiska.

  Mam pełną świadomość, że mój tekst, tekst ateisty, można odebrać jako atak na wierzących, szczególnie zaś tych, którzy tyle krzyczą o obrazie uczuć religijnych. Właściwie niewiele mnie to powinno obchodzić, to nie mój Bóg, nie mój Jezus. Mógłbym wymienić jeszcze wiele innych aspektów fałszywej pobożności, ale nie ma ich odniesienia we wspomnianych artykułach. Niemniej i to wystarcza, aby pisać o fałszywej pobożności, postawie świętoszków od siedmiu boleści, która aż szczypie po oczach, w efekcie czego powoli tracę szacunek dla współczesnych wiernych, który długo w sobie pielęgnowałem, a który wynikał z faktu, że byłem kiedyś jednym z nich.





sobota, 22 czerwca 2019

Dzień ojca


  Trzeba już na wstępie zaznaczyć, że jest to święto stricte laickie (23 VI). I dobrze, choć mam i tak mieszane uczucia. Z natury nie cierpię świąt. Żadnych. Tu o tyle lepiej, że brak jest uciążliwych konsekwencji: nie trzeba być odświętnie ubrany, nie trzeba iść do kościoła, a i wszystkie sklepy otwarte – pod warunkiem, że nie trafi w niedzielę, jak tym razem.

  Prawem felietonu zwrócę uwagę na jeszcze jeden aspekt tego święta, dziwnie jeszcze nie wyeksponowany. Mamy w kraju dużo ojców, nie tylko biologicznych. Z tym bywa różnie, bo i faceci w kieckach (ojcowie?) też jednak miewają rodzone dzieci, co jest uświęcone świętą tradycją, szczególnie niektórych papieży. W tym tygodniu jeden znany proboszcz porzucił oficjalnie stan kapłański, bo chce być ojcem biologicznym. Wydaje mi się ze wszech miar słuszny wniosek, aby połączyć dzień ojca z dniem kapłaństwa, przez co dałoby się uniknąć wielu nieporozumień. Ale nie będę roztrząsał problemu, to tylko luźny pomysł, całkiem za darmo. Jedną z tradycji laickiego dnia ojca są wierszyki dla świętujących ojców. Gdyby zaistniała symbioza pojęcia ojciec rodzony z ojcem nierodzonym, mam w zanadrzu kilka takich laurek. Postanowiłem się podzielić. Też za darmo.

  Leight życzenia:
 
- „Powiem krótko, lecz dosadnie:
Drogi ojcze, żyj paradnie”;
 
- „Na dzień Ojca bogactw ślę piękne życzenia,
aby bezdomny emeryt nie skąpił swego mienia”.

  Hard życzenia:
 
- „Twoje dziecię cię pamięta,
gdy sukienka jest pomięta”;
 
- „Kochany ojcze – życzę zwyczajnie,
bo na plebani jest z tobą fajnie”;
 
- „Drogi ojczulku, najlepszy w świecie.
Co ze mną robił, tego nie wiecie”;
 
- „Ile kwiatów w maju, tyle szczęścia w Raju.
Ile dzieci w kraju, tyle razy baju, baju”.


PS. na żaden aplauz się nie godzę...


środa, 19 czerwca 2019

Największy paradoks chrześcijańskiej wiary


  Nie tak dawno była niedziela Najświętszej Trójcy. Gdy byłem wierzącym nigdy się nad tym zagadnieniem nie zastanawiałem. Przyjmowałem bez zastrzeżeń, że skoro święte oficjum tak mówi, tak musi być. Kiedyś, dużo później, przyszło mi się zmierzyć z tym dogmatem już nie tylko na zasadzie orzecznictwa Kościoła, ale przez próbę zrozumienia. I natknąłem się na przysłowiową ścianę, z której wynika, że prawdziwość dogmatu o Trójcy Świętej wykracza poza granicę... ziemskiej logiki. Nawet nie pomaga stwierdzenie, że człowiek nie jest w stanie poznać natury Boga.

  Jako ateista, z tym ostatnim stwierdzeniem akurat się zgodzę. Nie można poznać natury czegoś, czego nie ma i paradoksalnie jest to najlepszy dowód na to, że Bóg nie istnieje. Niestety Asmo, nie ma tak dobrze, o czym pewnie przekonywałby mnie mój ulubiony adwersarz Mirek, spec od zagadnień teologicznych, a który stracił już ochotę do polemik ze mną. Wcale mu się nie dziwię, czasami nawet mój kot, w końcu też ateista, wytrzymać nie może, a ma przecież do dyspozycji ostre kły i strasznie zaczepne pazury. Ale wróćmy do sedna, czyli do Trójcy Świętej. Wielu kaznodziei tłumaczy, że istnienie tej Trójcy da się wywieść z Ewangelii, szczególnie zaś z dwóch wersów: „Ja i Ojciec jesteśmy jedno” [J 10, 30] oraz „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” [Mt 28:19]. Rzekłbym, tonący brzytwy się chwyta, bo z tych słów też nic nie wynika, a na pewno nie to, że jest jeden Bóg w trzech osobach. Gdyby tak zapytać ewangelistów Jana i Mateusza o Boga w Trójcy Jedynego i poprosić o wyjaśnienie tego fenomenu, to albo pukali by się znacząco w czoło, albo... podarliby swoje rękopisy.

  Głównymi orędownikami tego logicznego paradoksu byli August z Hippony, Hilary z Poitiers oraz słynny już św. Tomasz z Akwinu. Niemniej i z ich rozważań da się wysnuć tylko jeden wniosek: Trójca Święta jest uważana za nieprzeniknioną dla ludzkiego umysłu tajemnicą jako bytu. Mnie się podoba, w sensie lekko humorystycznym, uzasadnienie szkockiego teologa Ryszarda od św. Wiktora. To mniej więcej tak, że Bóg, ucieleśnienie miłości, nie jest i nie może być egoistą, więc powołał do istnienia swoje dwie nowe postacie, aby się w trzech nawzajem miłowały (sic!) Taki duchowy trójkącik homoseksualny. Szukając wyjaśnień trafiłem na porównanie do cząsteczki wody H2O, trzy atomy w jednym, mogące występować pod postacią pary, wody i lodu. Niby ok, ale to dowodzi istnienia dwóch bogów (wodór i tlen), którzy mogą dopiero występować w trzech formach. A Bóg jest przecież jedyny. Przeciwnicy dogmatu o Trójcy uznali, że jest on treteizmem, wariantem religii politeistycznych, lecz jak to zwykle w życiu bywa, zostali zagłuszeni przez większość, której koncepcja nielogiczności tej Trójcy bardzo się podobała. Im bardziej tajemniczy Bóg, tym lepiej, a przy okazji dowodzi, że Jezus był jednak Bogiem, w dodatku tym samym, który dokonał dzieła stworzenia.

  Skoro już jestem przy temacie, mam dla Was swoją wersję powstania Trójcy Świętej, opartej na motywach mojej ulubionej gry – szachy – przy czym poproszę o lekki dystans do tych wywodów. Bóg, choć teoretycznie mocno zapracowany sprawami ziemskimi miał i tak sporo czasu, z którym nie wiedzieć, co robić. Mógł wprawdzie uciec w przyszłość i pooglądać Telewizję Trwam, tylko nie sądzę, aby i On to wytrzymał na dłuższą metę. Miał coś ze mnie (wszak stworzył mnie na swoje podobieństwo), a ja w takich razach (nudy) siadałem nad szachownicą i grałem sam ze sobą. To ćwiczyło koncentrację i intuicję. Problem jest w tym, że grając sam ze sobą, obojętnie którymi bierkami, zawsze się wygrywa, a to w końcu przestaje dawać satysfakcję. Na szczęście Bóg zawsze znajduje rozwiązanie, więc podzielił się na dwóch, stworzył Syna (jak nie przymierzając mój ojciec, też zapalony szachista, stworzył mnie), z którym mógł grać do woli. Dla niepoznaki, dał mu na imię Jezus, by aniołowie nie myśleli, że wciąż gra sam ze sobą. Aby gra była sprawiedliwa, obaj dali cząstkę z siebie powołując sędziego szachowego – Ducha Świętego. I tak powstał Bóg w Trójcy Jedyny. Był sobie partnerem do gry i jednocześnie sędzią. 

  Ta idylla nie mogła trwać wiecznie. Po pierwsze, Bóg zaabsorbowany grą, zaniedbywał sprawy ziemskie, gdzie grzech szerzył się jak zaraza. Po drugie, Jezus okazał się lepszym graczem i coraz częściej ogrywał Ojca, co musiało skutkować Gniewem Bożym, a Gniew Boży bywa straszny. Wiem, widziałem to u mojego ojca, gdy zacząłem z nim coraz częściej wygrywać. Bóg najpierw odesłał na ziemię Ducha Świętego, aby przygotował grunt (czytaj: łono), gdzie miała się zrodzić człowiecza postać Syna. To na tym ziemskim padole Jezus miał się nauczyć synowskiej pokory, aby zrozumiał, że Ojcu też czasami trzeba dać wygrać w szachy. To była straszna nauczka z ukrzyżowaniem włącznie. Niestety, ludzie, świadkowie kary na jaką Ojciec skazał Syna, opatrznie ją zrozumieli. Nic dziwnego, nie znali jeszcze tej boskiej gry. Jezus próbował ratować sytuację, więc zesłał tego Ducha Świętego, aby nauczył apostołów gry w szachy opartej przede wszystkim na logice. Ten jednak doszedł do słusznego wniosku, że ta gra niczego dobrego nie przyniesie, ojcowie poróżnią się z synami, więc tak na wszelki wypadek odebrał im możliwość logicznego myślenia. Zamiast więc doskonalić się w boskiej grze, stworzyli nową religię, gdzie logika jest niewskazana, sorry!, nie zawsze konieczna.


Przypisy:
- cytaty z Biblii za Biblią Tysiąclecia w wersji netowej