poniedziałek, 30 maja 2016

Cyganka prawdę ci powie (mój ateizm)



  Tym razem nie o cudach związanych z religią. Tak jak mój już w pełni racjonalny umysł nie potrafi uznać cudotwórczej mocy istot niematerialnych, tak samo, nie potrafi się pogodzić z tym, co zwykło się określać mianem zjawisk paranormalnych i nie tylko, co też jest cechą ateizmu.

  Kiedy byłem jeszcze młody, zdarzyło mi się na spacerze z ukochaną trafić na natrętną cygankę-wróżbiarkę. Zazwyczaj unikałem takich jak ognia, tym razem, za sprawą towarzystwa dziewczyny, nie wchodziło to w rachubę. A rzecz zapowiadała się ciekawie, gdyż ta cyganka zobowiązała się odgadnąć moje imię. Oczywiście za pewną opłatą. Mam dość rzadkie imię, powiedziałbym nawet, bardziej niż rzadkie, więc przystałem, pewny, że nie odgadnie. I nie odgadła, choć powiedziała, że imię jest na sześć liter, co było prawdą, ale nie o to przecież chodziło. Pieniędzy też nie oddała. Mimo to, przez jakiś czas „zachodziłem w głowę” jak to się stało, że zgadła tę ilość liter? Sprawa okazała się prozaiczna. Spora ilość męskich imion ma sześć liter, więc ryzykowała niewiele, a zawsze mogła powiedzieć, że pomylić się może każdy.

  Podobnie sprawa ma się z wróżbitami i magami wszelkiej maści. W zależności od wieku naiwnego, chcącego poznać przyszłość, łatwo przewidzieć, co go prędzej spotka; miłość, czy choroba. Sam gwarantuję, że coś z tego się spełni. A już takie zdarzenia jak podróż, pieniądze, sława, wypadek, śmierć bliskiej osoby – to mamy jak w banku. Jeśli wróżbita przepowie kilka ważnych spraw, wystarczy, że spełni się jedna, a już jesteśmy w stanie uwierzyć w jego nadnaturalne zdolności. I nieważne jest to, że większość przepowiedni nigdy nam się nie przytrafi, np. duża kasa, wygrana w lotto, podróż na Hawaje, itp. Podobnie rzecz ma się z horoskopami. Ławo zauważyć, że są enigmatyczne, mało zrozumiałe i wieloznaczne. Ale o to w tym chodzi, bo w końcu coś tam w nich sobie dopasujemy. A już taka astrologia, kiedyś szczycąca się mianem nauki (sic!?). Ktoś mnie w przeszłości obdarował obszerną charakterystyką Barana. To mój znak zodiaku. Zdumiała mnie konieczność podania daty i godziny urodzenia, co miało mieć kolosalny wpływ na celność tej charakterystyki. I owszem, znalazłem kilka opisów, zgodnych z moimi zapatrywaniami na samego siebie, tyle, że było tego tak ze trzydzieści procent. Reszta okazała się kompletnym nieporozumieniem. A mimo to, te mniejsze zgodne procenty miały świadczyć o prawdziwości wpływu gwiazd i planet na moje życie (sic!)

  A teraz prawdziwa rewelacja. Niejaki Samuel Hahnemann stwierdził własnym autorytetem, że zwykła woda ma pamięć (sic!) Trudno wprawdzie orzec, czy to taka sama pamięć jak ludzka, ale ma ona gromadzić i zachowywać pamięć o innych cząsteczka napotykanych na swej drodze. Nic to, że żadne badania naukowe tego nie potwierdzają, ba!, uznają to za wierutną bzdurę, faktem jest, że na tej bazie stworzono pseudonaukę i gigantyczny biznes, zwany homeopatią. Jest śmieszniej. Johann Grander skonstruował urządzenie, „rewitalizator wody”, które ze zwykłej wody czyni tzw. „wodę ożywioną”, która zawiera maksymalne stężenie „pozytywnych biologicznie drgań” (sic!). Nie pamiętam już nazwy „leku” homeopatycznego, którego opis znalazłem w necie. W takiej „ożywionej wodzie” rozpuszcza się kacze gumno, które zawiera bakterie pewnej choroby. Dokładnie się miesza, aż się rozpuści, bierze się litr takiej zawiesiny i miesza się ze stu litrami kolejnej porcji „wody ożywionej” i tak ze sto, a nawet więcej razy. W efekcie otrzymuje się „roztwór”, w którym nie ma już pewnie ani jednej cząsteczki owego kaczego gumna, za to „ożywiona woda” ma „pamięć” tej bakterii chorobotwórczej. Następnie tę wodę miesza się z cukrem i rozlewa do butelek i z kolosalnym zyskiem sprzedaje się... naiwnym i głupim. Ponieważ w tym leku nie ma nic oprócz wody i cukru, nie są potrzebne żadne certyfikaty. Na nic zdają się wołania, co bardziej rozsądnych lekarzy i naukowców. Za homeopatią stoi zbyt silne lobby, i olbrzymie pieniądze, tak, że ci, którzy powinni ukrócić ten haniebny proceder, chowają głowę w piasek, bo przecież woda z cukrem nikomu nie może zaszkodzić. Najwyżej uszczupli kieszenie naiwnych.

  Mniej kontrowersyjnie jest z tzw. medycyną naturalną, szczególnie tą, opartą na chińskiej medycynie ludowej, choć tu przyznam, że jej dział – ziołolecznictwo ma pewien sens, gdyż pewne substancje, zawarte w tych ziołach, są często stosowane w farmakologii i to  z pozytywnym skutkiem. Podobnie jest ze stosowaniem pewnych ćwiczeń, które mając usprawnić nasze ciało, jednocześnie czynią je odporne na część chorób, ale to już bardziej jest związane z profilaktyką leczniczą. Mam jednak mieszane odczucia do akupunktury, akupresury, reiki, jakichś tajemniczych fluidów yin yang,  itp. Temu już zdecydowanie bliżej do magii. Owszem, akupunktura i akupresura może uśmierzać ból, podobnie jak tabletki przeciwbólowe, ale chorób już raczej nie leczą, skoro zwykłe szpitale medycyny konwencjonalnej na brak pacjentów nie narzekają.

  Wyobraźnia ludzka potrafi zdumiewać. Jeszcze bardziej futurologia. Ileż to razy nasłuchałem się o trafności przewidywania takich sław jak Leonardo da Vinci, Juliusza Verne, a z naszego podwórka – Stanisława Lema. A sprawa ma się tak samo jak z wróżbitami i horoskopami. Przewidzieli kilka nowinek technicznych, zresztą bardzo ogólnikowo, ale setki ich innych pomysłów nie doczekały się nigdy realizacji. Ja tylko jednej rzeczy w tym wszystkim nie rozumiem. Większość z nas uzna z pełnym przekonaniem, że nie sposób przewidzieć przyszłości, że nie wierzy czarodziejom i magom, a jednak spora część tej większości chętnie czyta horoskopy, wierzy w magiczne liczby, polega na astrologii, czasami skorzysta z wróżbitów i jasnowidzów, i bez żenady stosuje pseudoleki czy pseudoterapie znachorów.

  Ale najbardziej zabawne jest w tym to, że religie monoteistyczne, a chrześcijaństwo w szczególności, zabraniają tych wręcz okultystycznych i diabolicznych praktyk, choć same oferują dokładnie to samo...



środa, 25 maja 2016

I stał się cud (mój ateizm)



  Zacznę frywolnie, ale znów zaznaczę, że nie mam zamiaru drwić.  Przypominają mi się słowa pewnej piosenki, chyba ludowej(?):
Stał się cud pewnego razu, oj!
Dziad przemówił do obrazu, oj!
Obraz doń ani słowa, oj!
Taka była ich rozmowa, oj, oj, oj!

To bardziej w kontekście modlitwy, ale nie chciałem z modlitwy w ten sposób drwić. Tym razem bardziej chodzi mi o samo pojęcie cudu. Ogólnie przyjmuje się określenie, że cudem jest zjawisko lub zdarzenie, którego z różnych przyczyn nie sposób wytłumaczyć w wiarygodny, racjonalny czy nawet naukowy sposób.

  Właściwie, przez większą część życia nie miałem żadnych problemów z uznawaniu rzeczy niewyjaśnionych za cud, a już szczególnie w kontekście wiary i religii. Komu jak komu, ale Bogu wraz z zastępami świętych nie można było odebrać możliwości robienia cudów. Mówiono i pisano o nich z takim przekonaniem, że nawet przez myśl mi nie przyszło wątpić, nawet wtedy, gdy już rodził się mój sceptycyzm. Cuda zaczęły mnie intrygować, gdy na scenie medialnej pojawił się słynny wówczas Anatolij Kaszpirowski. Bo jakże to, mało, że nie święty, to jeszcze Ruski i też czyni cuda?! W dodatku sprawniej, bo zbiorowo, wręcz hurtowo.  Tu nie omieszkam przypomnieć pewien dowcip z brodą: „Przy gmachu,  gdzie odbywa się seans Kaszpirowskiego, biega facet i wrzeszczy jak opętany: Będę, chodził, teraz będę chodził!!!. Wreszcie ktoś go pyta, czy to za sprawą tego Kaszpirowskiego? Ten skonsternowany patrzy na pytającego i odpowiada: Jaki Kaszpirowski?! Auto mi podpierdolili !!!” Ministerstwo Zdrowia ZSRR po sześciu telewizyjnych seansach zdjęło program tego szarlatana z anteny, bo okazało się, że uzdrowień nie było, za to ci rzekomo uzdrowieni lądowali w szpitalach psychiatrycznych z objawami poważnych zaburzeń psychicznych. To się może wydać śmieszne, ale w moim odczuciu to jest tragiczne. Tragiczne w sensie głupoty ludzkiej.

  Gdy zaczynałem zadawać pytania o istotę Boga, często powoływano się właśnie na cuda, które miały stanowić niepodważalny argument Jego „działalności” wśród ludzi. Zresztą, tym argumentem posługują się jeszcze dziś moi religijni apologeci, przytaczając liczne przykłady cudów, szczególnie tych związanych z uzdrowieniami. Bóg czyni cuda – prawdziwe cuda, których nie można wytłumaczyć  inaczej niż działaniem czynników nadprzyrodzonych, przy czym podkreśla się, że takie zdarzenia nie mają wyjaśnień zdroworozsądkowych ani tym bardziej naukowych. Typowy „dowód”  na rzecz istnienia Boga oparty na jakimś cudownym zdarzeniu. Cuda mogą z definicji być wyjaśnione tylko działaniami mocy nadprzyrodzonej, a za najbardziej prawdopodobne należy uznać, że są działaniem Boga. Mnie w tym momencie przychodzi na myśl sugestia, że również za prawdopodobne można uznać działanie diabłów, szarlatanów, znachorów i magów, nie wyłączając np. takiego Supermana.

  Najgłośniejszym, najbardziej spektakularnym cudem, wyłączając te z Ewangelii, wydaje się być cud z Calandy. Przypomnę pokrótce. Młodemu rolnikowi, niejakiemu Miguelowi Pellicerowi, miała odrosnąć noga po amputacji. Całe zdarzenie zostało udokumentowane, począwszy od aktu notarialnego spisanego trzy dni po cudzie, a skończywszy na aktach procesowych, w tym głównie na zeznaniach świadków. Przypomnę również, że rzecz działa się w połowie XVII wieku w Hiszpanii, co ma według mnie dość istotne znaczenie. Po pierwsze, to czasy apogeum inkwizycji, a co za tym idzie, pewnych znamiennych metod wydobywania zeznań, po drugie Hiszpania, a szczególnie Kościół w Hiszpanii chyliły się ku upadkowi. Ów cud był potrzebny, aby podreperować morale społeczne. Bo mimo istnienia pełnej dokumentacji procesu uznającej to zdarzenie za cud, brak jednego, dość istotnego dowodu – dokumentacji ani zeznań świadków potwierdzających to, że noga M. Pellicerowi została kiedykolwiek amputowana.

  Nie chcę podważać świętości Jana Pawła II, którego świętość uznano na podstawie cudu jaki wynikał z zeznań Marie-Simon Pierre , u której stwierdzono chorobę Parkinsona, a która to choroba, dzięki wstawiennictwu papieża, miała całkowicie ustąpić. Podobnie jak cud uzdrowienia Alejandro Vargas Roman, która miał mieć tętniaka tętnicy mózgowej. To są sprawy podobno udokumentowane. Ja na tę sprawę patrzę w sposób bardziej ogólny i nie zamierzam ukrywać, że sceptycznie. Faktem jest bowiem, że nie wszystkie przypadki uzdrowień medycyna jest w stanie wytłumaczyć racjonalnie. Przynajmniej dziś. Czy wytłumaczy je w niedalekiej, a może dalekiej przyszłości, tego nie wie nikt. Bo skoro już udowodniono, że nasze ciało potrafi wytworzyć pewne antyciała, zwalczające jakąś chorobę, dlaczego mają nie istnieć pewne reakcje, mechanizmy, które zwalczą choroby, zdawałby się nieuleczalne?

  Jest jeszcze jeden z aspekt cudów uzdrowienia, rzekłbym; natury filozoficznej. Oto moja Czytelniczka, przytacza mi dowód na skuteczność modlitwy w uzdrowieniu  konkretnego, znanego jej przypadku. Bóg wysłuchał modlitewne prośby rodziców kiedy medycyna zdawała się już bezradna. Cóż, jeśli chodzi o owych rodziców, chcących w ten sposób traktować wyleczenie swoje dziecka, ja nie mogę im tego zabrać. Nawet bym nie śmiał. Niemniej, patrząc na sprawę z pewnej perspektywy, poczułem pewną konsternację. Jak to jest, że jednych, bardziej niż nielicznych, Bóg wysłuchuje a innych, zdecydowanie liczniejszych, już nie?  Jak to jest, że uzdrawia jedno dziecko, kiedy miliony innych cierpi z powodu bardziej przyziemnych problemów; z głodu, licznych chorób i epidemii, z powodu prześladowań i brutalności dorosłych? Kilka przypadków cudownych uzdrowień, które nie są nawet ułamkiem procenta, na miliony umierających w cierpieniu i poniżeniu, bez jakiejkolwiek nadziei.  Czy ci propagatorzy cudów wspaniałomyślnego Boga nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób Go ośmieszają, czyniąc z Niego okrutnego, psychopatycznego okrutnika?!

  Wyobraź siebie, mój Czytelniku, w sytuacji, gdy stajesz przed gromadką głodnych, wynędzniałych dzieci i masz do zaoferowania jeden, może dwa lizaki. Ja wsadziłbym je sobie w tyłek, bo tam nikt pewnie nie będzie zaglądał. Na pewno nie ośmieliłbym się wyróżnić którekolwiek z nich, stać mnie by było, co najwyżej, na przytulenie owej gromady i na umieranie razem z nimi. To byłoby bardziej ludzkie, niż jednostkowe, bezsensowne cuda, mające pozornie udowodnić moją wielkość. Na pewno nie byłyby one dowodem na moją miłości do ludzi. Taaak, ale ja rozumuję jak człowiek i według ludzkiej, przyziemnej moralności, w której nie ma miejsca na cuda dla wyróżnionych.



poniedziałek, 16 maja 2016

Modlitwa (mój ateizm)



  Nie mam najmniejszego zamiaru drwić. Sam, przez większą część życia się modliłem, choć różne były to modlitwy. W czasach dziecinnych i wczesno-młodzieńczych bardzo naiwne, później starannie dobierane, pełne wewnętrznej emocji i nadziei aż do momentu prób nawiązania rozmowy, by poprzez próbę zrozumienia ich sensu, dojść do pełnej negacji i ich zaprzestania.

  Jako katolik, chrześcijanin, uważałem za św. Janem Damasceńskim, że modlitwa to: „Wzniesienie duszy do Boga lub prośba skierowana do Niego o stosowne dobra.”1 Uczono mnie również, że modlitwa polega na „Żywym i osobistym związku z Bogiem żywym i prawdziwym.”2 Ze względu na cel rozróżniamy modlitwy: uwielbienia, dziękczynienia, przebłagalne i prośby. Dodałbym jeszcze modlitwę jako rozważanie, medytację bez stosowania wyuczonych formuł, bo jak twierdzi większość, modlitwa ma być rozmową z Bogiem, czasami wręcz przejawem naszej miłości do Niego. Do tego tak wręcz sakramentalne stwierdzenie, że modlitwa ma wypływać z serca, bo to nasze „serce jest miejscem spotkania, naszego przymierza z Bogiem”3  Ujednoliceniem tych określeń jest tekst: „Modlitwa jest wzniesieniem duszy do Boga lub prośbą skierowaną do Niego o stosowne dobra, zgodnie z Jego wolą. Jest zawsze darem Boga, który przychodzi, aby spotkać się z człowiekiem. Modlitwa chrześcijańska jest relacją osobową i żywą dzieci Bożych z ich nieskończenie dobrym Ojcem, z Jego Synem Jezusem Chrystusem i z Duchem Świętym, który mieszka w ich sercach.”4 Tak mnie przynajmniej uczono, tak mi to wskazywano w Ewangeliach, gdzie o modlitwie jest sporo tekstów. Nie śmiałem nawet wątpić.

  Coś jednak ze mną musiało być nie tak, skoro zamiast pogłębiać tę miłość do Boga przez modlitwę, ta modlitwa stała się przyczynkiem do utraty tejże miłości. Zaczęło się prozaicznie. Żadna z próśb, nawet nie dla siebie, nigdy nie została wysłuchana. Oglądałem na YouTube wypowiedź pewnego księdza (nie wskażę, gdyż nie zapisałem adresu), który wyjaśnia, że można się nawet modlić o szóstkę w lotto, to w niczemu Bogu nie uwłacza, bo tak naprawdę to tylko od Niego zależy, czy nasze prośby zostaną wysłuchane. Ok, tylko ja nigdy o takie rzeczy się nie modliłem. Nawet nie miałem odwagi prosić Go o wymarzoną zabawkę pod choinką, bo takie prośby wydawały mi się zbyt zuchwałe i małostkowe. Gdy moja babcia umierała w męczarniach i prosiłem Go o ulgę dla niej, a i ta prośba nie została spełniona, zrozumiałem, że już nie ma sensu prosić o cokolwiek. Skoro On ma swoje zamiary, żadne prośby nie mogą wpływać na Jego decyzje. To tak jakby sprzeciwiać się Jego woli.

  Pozostały mi modlitwy dziękczynne, chociażby za to, że rano się budzę i mam przed sobą kolejny dzień. Nic to, że nie zawsze był to dzień radosny i szczęśliwy. Najczęściej było wręcz na odwrót i tak niemal przez całe ćwierćwiecze. Ale miłość do Boga wymagała pokory i ja tej pokory uczyłem się cały czas. Dopiero później przyszła smutna i wręcz przerażająca refleksja. Właściwie za co mam dziękować? Nie prosiłem się na ten świat, nie błagałem o udrękę, o cierpienie ani o niepowodzenia. A skoro Bóg mi dał takie doznania, ot, Sam z Siebie, za co mam dziękować? Ta wręcz bluźniercza myśl, coraz częściej zmuszała do stawiania pytań, które wcześniej nawet nie zaświtały mi w głowie.

  W końcu przyszło mi się rozprawić z modlitwą jako rozmową. „Rozmawiałem” z Nim zdecydowanie dłużej niż Go prosiłem, niż wyrażałem Mu wdzięczność. Nie ukrywam, że na koniec, ale tylko na koniec, była to niemal kłótnia. Nie wiem jak to jest u innych, do mnie dotarło, że tak naprawdę rozmawiam, kłócę się sam ze sobą. Po drugiej stronie nie ma żadnego Boga, jest tylko przeciwieństwo mojego „ja”, własna projekcja przeciwieństwa mojej natury, wpajana mi przez lata indoktrynacji. Grzechy natury sakralnej, nie są moimi grzechami, to grzechy urojone, ukształtowane przez wieki tradycji i uwypuklane przez kapłanów, katechetów, religijnych moralizatorów. Paradoksalnie, przewinienia wobec moralności rozumianej jako występek wobec bliźnich, mało, że wręcz namacalne, to jeszcze są łatwe do uzasadnienia czy wyjaśnienia. Rozmowa z moim drugim „ja” w takim przypadku, dla odmiany, wydaje się całkiem sensowna. Staję się świadomy własnych przewinień i zaczynam rozumieć moralność.

  Wreszcie zacząłem się zastanawiać, co z tym, co nazywamy miłością, miłością doskonałą, Agape, którą ma pielęgnować właśnie modlitwa. Jestem pewien, że w jakimś sensie taka miłość była moim udziałem. Kochałem bezwarunkowo i bezgranicznie. Szczególnie wtedy, gdy zrozumiałem, że modlitwa-prośba jest bez sensu. Modlitwa była zawsze skierowana tylko w jedną stronę, bez oczekiwania na cokolwiek. Coś na wzór tej najtrudniejszej miłości – platonicznej. Mówiono mi, że i tak Bóg kocha mnie tysiąc razy silniej niż ja Jego. Tylko ja jakoś tej Jego miłości nie potrafiłem w żaden sposób odczuć. Jeszcze raz podkreślę, ja od Niego już niczego nie oczekiwałem, ale zamiast jakieś wewnętrznej radości, czułem już tylko niepokój i narastające niemal z każdym dniem zwątpienie. Wystarczyło ją porównać z tą ziemską miłością, nawet jeśli nie zawsze zakończonej happy endem. Poznałem nawet tę prawdziwie platoniczną, kiedy to tylko zwykły, nic nieznaczący uśmiech czy nawet gest, kilka zamienionych słów o niczym z tą osoby, daje ci radość z jej istnienia. Niczego od niej nie żądasz, niczego się od niej nie spodziewasz, nie masz żadnej nadziei, ale samo jej istnienie, najdrobniejszy kontakt, czyni cię naprawdę szczęśliwym. Jest jeden warunek, ta osoba istnieje konkretnie, realnie, wręcz namacalnie, choć jej nie dotykasz. A Bóg? Bóg się nigdy do mnie nie uśmiechnął, nigdy nie dał żadnego znaku swego istnienia, nigdy do mnie nie przemówił ani jednym słowem, bo słowa w Biblii wypowiadane są już przez pośredników, nie dał w żaden sposób poznać, że słucha mojej modlitwy. Jeśli Go kochałem to tylko Jego wyobrażenie, w dodatku nie moje, a narzucone mi przez innych.

Przypisy:
1 - http://katechetyczny.diecezjaplocka.pl/1156,l1.html
2 – KKK 2558
3 – KKK 2561
4 – KomKKK 534

czwartek, 12 maja 2016

U cioci na imieninach



  Nie ulega wątpliwości, że większość z nas została wychowana w jakieś religii. Równie prawdziwe będzie stwierdzenie, że to wychowanie miało większy lub mniejszy wpływ na to, jak tę religię dziś postrzegamy. Pewnym jest też, że w takim katolickim kraju jak np. Polska zostajemy ochrzczeni, przypisani do Kościoła, nie mając na to żadnego wpływu. Mam do tego faktu swój prywatny stosunek, ale nie będę roztrząsał, tym bardziej, że ledwie osiem lat później zostajemy w podobny sposób potraktowani , gdy musimy przyjąć kolejny sakrament; Komunię świętą. Wszystko jest zależne od woli rodziców lub opiekunów, nierzadko i od dalszego otoczenia, które nigdy w żaden inny sposób nie przejawia tak swojej troski o nasze życie, jak właśnie o nasze życie duchowe. Tak zresztą dzieje się również i podczas bierzmowania czy ślubu, a nawet i do samej śmierci. To się nazywa dość brzydko; indoktrynacja, choć przyznaję, że w jakiś sposób uwarunkowana kulturowo, co ją pewnie i usprawiedliwia.

  Od zawsze słyszałem, że religia sama w sobie nie niesie nic złego, ba!, jest źródłem tylko dobra. Dziś, choć tylko po części, z tym stwierdzeniem wciąż się zgadzam. Jeśli słyszę hasła w rodzaju „Religia jest źródłem samego zła” budzi się we mnie sprzeciw. Jedna rzecz nie może być źródłem wszystkiego, tym bardziej tak bardzo skrajnego. Inaczej, ani zło ani dobro nie ma swego źródła tylko w religii, w tym bierze udział równie istotny czynnik ludzki, czy otaczająca nas rzeczywistość. Jedyny problem jaki może nas dotyczyć w tej materii, to właściwie tylko brak innej alternatywy, przynajmniej na początku naszego życia, do tego, czym karmi nas to bliższe, czy dalsze otoczenie. A karmiło się za mojej młodości obficie. Z jednej strony rodzina i katecheta, z drugiej już bardziej laicka, ale wciąż religijna komunizmem szkoła. W jednym i drugim przypadku miałem bezkrytycznie wierzyć, raz w nieomylnego Boga, dwa, w nieomylność bogów Lenina, Marksa i Engelsa (też trójca). I przyznam, że dużo łatwiej było mi się oderwać od wiary bogów komunizmu. Szybko bowiem zdałem sobie sprawę, że o żadnej równości wszystkich ludzi, bez uciekania się do przymusu, mowy być nie może.

  Każda religia też mówi o równości, najczęściej o tej, w której wszyscy są ubodzy materialnie, choć bogaci wiarą. Rzecz w tym, że każda tylko siebie widzi za właściwą. Reszta to wrogowie, których jeśli nie da się przekabacić na swoją wiarę, należy skazać na wieczne potępienie. Dobrze, jeśli w danej religii uznaje się czyściec, wtedy jest szansa, że ci wrogowie staną się bliźnimi. Ale czy na pewno? Jeśli dziś, szanowny katoliku, widzisz w muzułmaninie śmiertelnego wroga, jesteś pewny, że tam pokochasz go już z pełnym zaufaniem? Skoro nawet niektórzy aniołowie byli w stanie się zbuntować, dlaczego nie miałby były muzułmanin? Ten może się przecież poczuć mocno zawiedziony i oszukany, gdy nie będzie miał do dyspozycji siedemdziesięciu dwóch dziewic, co mu obiecywano, gdy szedł opasany materiałem wybuchowym między niewiernych. Podsumowując ten wątek, można dojść do wniosku, że choć wszystkie religie propagują jedność, tak naprawdę opierają się na wrogości wobec innych. Ta wrogość bardzo silnie łączy poszczególne grupy, co widać szczególnie dziś, w dobie zalewu Europy przez islamistów. My ich zaakceptujemy, oczywiście z pewną dozą ostrożności, jeśli oni zaakceptują chrześcijaństwo, a najlepiej, gdyby chrześcijanami się stali. I tu kolejne schody, bo powstaje następne pytanie: które chrześcijaństwo? Odłamy protestantyzmu, prawosławie czy katolicyzm? Współczuję tym, którzy mieliby to rozstrzygać.

  Sądzę, że jest wielu ludzi, którzy w głębi serca są ateistami lub agnostykami, i tylko nie potrafią się do tego przyznać, nawet przed samym sobą. Tak było przez pewien czas również ze mną. To właśnie wynika z uzależnień kulturowych, które wręcz wymuszają na nas brak akceptacji do takich laickich postaw. W naszym kraju jest z tym gorzej, bo zwykło się stawiać znak równości między ateistą a komunistą, co jest mało, że nieuprawnione, to jednocześnie upokarzające. Mnie jednak, chyba od zawsze, zastanawiało zupełnie coś innego, choć mające powiązanie z narastającym ateizmem. Śmiem twierdzić, że ludzie w zdecydowanej przewadze są inteligentni, nawet bardzo inteligentni, nawet jeśli wierzący. A jednak, gdyby zapytać, jakie motywy nimi kierują, padają zazwyczaj dwie odpowiedzi. Wiara w Boga, bez którego nic by istnieć nie mogło i oczekiwanie na wieczne zbawienie, paradoksalnie, jak najdłuższe oczekiwanie. A zapytać; jak sobie wyobrażają tę wieczną szczęśliwość, zamiast konkretnej odpowiedzi pojawia się dziwny uśmieszek. Uśmieszek politowania dla pytającego. Pytać o tak oczywiste sprawy?! Szczęśliwość to szczęśliwość. Żadnych trosk i zmartwień, żadnego cierpienia, rzekłbym: całą wieczność pełny luz jak cioci na imieninach, choć tam może być trudno o ekstazę. Nawet jak się znudzi taka nasiadówka, można wyjść na spacer z ukochanym psem i podziwiać ten nowy, wspaniały świat. Zaraz, zaraz, a gdzie wieczne chwalenie Pana i śpiewanie psalmów? A skąd ten ukochany piesek, który nie wiadomo czy ma duszę, bo jeśli nie ma to i w Niebie dla niego miejsca nie ma? Przed Janem Pawłem II uznawano, że zwierzęta duszy nie mają, Jan Paweł II uznał, że spokojnie, zwierzęta duszę mają i nasze pupilki będą nam towarzyszyć (ciekawe czy te z grzeszną duszą też?). Z kolei Benedykt stanowczo zaprzeczył, a temu ponownie zaprzeczył Franciszek, uznając, że Jan Paweł II ma rację. Kołomyja, jeśli wziąć pod uwagę taki drobiazg; ja miałem w terrarium węża i bardzo go lubiłem. Pająki też.

  Pal sześć te zwierzaki. Pofolguję wyobraźni. Załóżmy, że jakąś część dnia w tej wiecznej szczęśliwości naszym obowiązkiem będzie składanie pokłonów Bogu i śpiewanie psalmów. Tu kolejny dylemat. Załóżmy, że w czasie śpiewania tych psalmów fałszuję. Ja nie mam z tym problemu, bo gdy chodziłem do kościoła, gdzie śpiewano a capella, mogłem się przekonać, że większość tak ma. A ja tak mam całe życie, po prostu nie mam głosu, choć gdy podpiję sobie troszkę już tego fałszu nie słyszę. A w Niebie jest mi przeznaczony chór, na całą wieczność, więc któryś z tych archaniołów, nadzorujących ten chór, w końcu nie wytrzymuje, co mnie wcale nie zdziwi, i chce mnie unicestwić, pozbywając się w ten sposób fałszu. Ścina mnie swoim mieczem, ja też spodziewam się wreszcie ulgi i..., i znów jestem w chórze. No dobrze, dobry Bóg się nade mną ulituje, a może raczej też tego fałszowania nie ścierpi i wyznaczy mnie tylko do bicia pokłonów, co ze względu na moje stare kości, i tak do przyjemności nie będzie należeć. A tak, zapomniałem, dusze kośćca nie mają (ciekawe czy mają głos i słuch?), problem jednak w tym, że gdyby nawet, to te bicie pokłonów trudno uznać za uszczęśliwiające zajęcie, chyba, że nie chodzi o moją szczęśliwość. To ma swoje uzasadnienie, bo ta prawdziwa miłość ma dawać, a nie brać. Tylko dlaczego to ma działać w jedną stronę, choć wkuwano mi niemal siłą, że miłość Boga do mnie jest tysiąckrotnie większa od mojej do Niego? Z tego mógłbym wysnuć idiotyczne przypuszczenie, że to On będzie mi się kłaniał, bo przecież kocha mnie bardziej. Prawda, co ja, zwykły szary człowiek, mogę wiedzieć o prawdziwej miłości?
Pewnie dla relaksu i podreperowania własnego samopoczucie będzie mi dane pooglądać sobie piekło i męczarnie tych, co odrzucili tę najwspanialszą miłość. Będę mógł się rozkoszować widokiem cierpiących wieczne męki duszyczek, ich przeraźliwymi jękami i wrzaskami oraz tańcem zadowolonych diabłów. Po takim widowisku, moja miłość do Pana jeszcze bardziej się wzmocni. W końcu lepiej się nudzić na cioci imieninach, nawet jeśli przez całą wieczność, niż wpaść w ręce bandytów, którzy mogliby mnie ciągle masakrować.

  Ja wiem, tę moją wyobraźnię można uznać za nieuleczalnie chorą i jeśli tak ktoś uzna, ja się z nim w pełni zgodzę. Pomyślę nawet, czy nie byłoby dobrze udać się do psychiatry. Rzecz w tym, że ja te swoje chore wizje oparłem na wizjach chrześcijańskich mistyków, począwszy od św. Jana od Apokalipsy, z licznymi innymi, na „Dzienniczku” św. Faustyny kończąc.

PS. Tym felietonikiem zamierzam podjąć cykl już poważnych esejów, z przerywnikami, opowiadających o moim przejściu na ateizm.