piątek, 30 listopada 2018

Straszna śmierć ateisty


  Za wstęp niech posłuży dowcip, który znalazłem w necie, choć żałuję, że o jeden dzień za późno. Pani Maria, moja stała czytelniczka, spuściła mi lekkie manto za mój pierwszy rozwód, którego przyczyną była swarliwość i chęć bezwzględnej dominacji żony. Ten dowcip byłby najlepszą ripostą:
Wdowa, która przez cały czas trwania małżeństwa znęcała się nad mężem poszła na seans spirytystyczny, by pogadać ze zmarłym małżonkiem:
  - Kazik, to ty?
  - Tak mój kwiatuszku.
  - I jak ci tam? Wytrzymujesz beze mnie?
  - Bardzo dobrze słoneczko moje, tak dobrze, że nie myślę o tobie.
  - To opisz jak to jest w tym niebie?
  - Kiedy żabusiu, ja nie jestem w niebie...

  Pójdę za ciosem, teraz prawdziwa historia. Pewnemu Włochowi, Vittorio Messori, kiedy był jeszcze młodzieńcem, zmarł wujek Aldo. Ów młodzieniec, dokładnie rok później, został sam w domu. W czasie głębokiego snu zadzwonił telefon. Dzwonił z daleka, bo były zakłócenia na linii, ale sam głos był wyraźny: Vittorio! Vittorio! Tu Aldo! U mnie wszystko w porządku! W porządku”. Niestety, rozmowa została przerwana i nie do końca wiadomo skąd ten wujek Aldo dzwonił. Skoro były jakieś zakłócenia, należy sądzić, że jednak z piekła. W niebie panuje absolutny spokój i nie ma mowy o żadnych zakłóceniach. Swoją drogą należy być pełnym uznania nowoczesnej technice. Niejaki ks. Glas stwierdził swoim autorytetem, że otrzymuje smsy od diabła, co ewidentnie świadczy o tym, że piekło idzie z postępem. W niebie postępu nie potrzebują. Rodzi się jednak pytanie, jak radzili sobie owi naznaczeni piekłem czy czyśćcem zmarli, kiedy w ogóle telefonii nie było? Ano też sobie radzili. Taka Maria Simma (nie mylić z Marią, moją czytelniczką), mieszkała w australijskiej pustelni, gdzie nawet telegrafu nie było, sama była czymś na wzór łączności telefonicznej, szczególnie  z czyśćcem.  Setki, a nawet tysiące dusz czyśćcowych zwracało się do niej z prośbą przekazania wiadomości dla żyjących krewnych.

  Powrócę jeszcze na chwilę do tego Vittorio, który poruszony wydarzeniem z telefonem od wujka Aldo, postanowił szukać innych historii poświadczających życie po życiu. I znalazł. Pewien facet ciężko zachorował i potrzebował codziennej opieki pielęgniarskiej. Zadzwonił więc do, nie, nie do piekła, a do pewnego klasztoru, choć ja tam specjalnej różnicy nie dostrzegam. Jeszcze tego samego dnia zjawiła się fachowa pielęgniarka, siostra zakonna. I tak co dzień przez kilka miesięcy, aż nasz bohater całkowicie wyzdrowiał. Nie zdążył jej nawet podziękować, więc pojechał do tego klasztoru z dowodami wdzięczności. A tam mu powiedziano, że ta siostra... zmarła kilka lat temu. Pokazano mu nawet jej grób. Jak twierdzi autor opisujący te wydarzenia, ks. Mirosław Piotrowski TChr, nie potrzeba żadnych archeologów, ani fizyków kwantowych, aby mieć wiarygodne świadectwa istnienia życia po życiu. Te przykłady świadczą same za siebie.

  Wobec tak mocnych dowodów ks. Piotrowicz apeluje do ateistów wszelkiej maści: nawróćcie się, póki nie jest za późno, po śmierci już taka możliwość nie będzie wam dana. Święta siostra Faustyna poświadczyła swym darem rozmowy z Jezusem, że Miłosierdzie Boże jest przejawem największej miłości Boga do ludzi, ale tylko za życia. Jak twierdziła, w piekle jest najwięcej dusz, które nie wierzyły w jego istnienie, i które wzgardziły Bożym Miłosierdziem. Śmierć nienawróconego ateisty będzie straszna, bo jest wejściem do wiecznego piekła. Od dziś szukam znajomych, do których będę mógł zadzwonić z tego piekła. Musze ich uprzedzić, aby mój głos w słuchawce nie przyprawił ich o zawał serca.

  A skoro jestem przy telefonach i diabłach. Takich kilku od jakiegoś czasu stale do mnie wydzwania z rewelacyjną ofertą, nazwy firmy nie podam. Zawsze mówię, że nie jestem zainteresowany przejściem do innego operatora telefonii komórkowej. Ostatni był uparty, namolny, jak to diabeł. Wiem z autopsji jakie są diabły. Nim się rozłączyłem, usłyszałem pytanie:
- Naprawdę nie interesuje pana lepsza i tańsza oferta?
W tym momencie mnie natchnęło, jak tych nawiedzonych:
- Załóżmy, że jest pan żonaty i wierny swojej żonie. Tego samego wymaga pan od żony, prawda?
- No tak.
- Ale oto w wasz związek wkracza operator sieci komórkowej z niemoralną ofertą...
Nie wiem dlaczego sam się rozłączył.






środa, 28 listopada 2018

Jak trwoga, to do Boga


  Moją znajomą, w jakimś sensie bardzo bliską, dopadła depresja, zaburzenie stanu osobowości dość powszechne ostatnimi czasy. Starałem się taktownie wybadać jakie są przyczyny tej jej depresji, jaki stan, i jak się leczy. Chyba nie ma nic trudniejszego niż od osoby zdeprecjonowanej wydobyć takie informacje, aby po pierwsze, jej nie urazić, po drugie, by nie zachować się jak przysłowiowy słoń w składzie porcelany. Jest to o tyle trudne, że nawet gdy samemu kiedyś przechodziło się ten stan, i tak człowiek jest totalnym laikiem w tych sprawach. Postanowiłem więc poszukać czegoś w necie...

  I to był chyba jeden z głupszych pomysłów w moim życiu. Wybacz mi K., ale to co będzie poniżej, jest prędzej efektem mojej chorej psychiki, niż próbą znalezienia dla Ciebie lekarstwa, czy udzielenia Ci dobrej rady. Po prostu nie mogę się oprzeć pokusie podzielenia się z Czytelnikami tym, co oferuje nam w necie pewien nurt ideologiczny.

  Na portalu mp.pl w dziale psychologia podają, że w Polsce na depresję cierpi 1,5 mln osób. To w przybliżeniu około czterech procent całej ludności naszego kraju1. Jeśli przyjąć, że tu jest mniej więcej tylu ateistów, znakiem tego, niemal każdy ateista cierpi na depresję. Ta teza ma swoje uzasadnienie, już chociażby w tym, że K. jest faktycznie ateistką. Ja też. Takie skojarzenie, to byłoby za mało, ale z lektury wielu artykułów wynika, ze to ma też inne, wręcz naukowe, potwierdzenie. Zacznę od pewnej znamiennej informacji. Otóż, jak wszem i wobec wiadomo, człowiek ma duszę, a depresja jest chorobą duszy. Dowiadujemy się więc, że „symptomatologia depresji jest podobna do objawów występujących w myśli teologicznej pod nazwą acedii. W najbardziej skutecznej terapii leczenia (...) – „12 kroków” – odnajduje się podstawy do zwrócenia uwagi na relację z Bogiem i z ludźmi, na religijność i wiarę jako czynniki istotne w leczeniu zaburzeń psychosomatycznych2. O tych dwunastu krokach chyba  już kiedyś pisałem, tu tylko nadmienię, że polega ona na przywróceniu wiary religijnej i całkowitemu poddaniu się woli Boga, i nadaje się do leczenia przede wszystkim alkoholizmu. Coś mi się zdaje, że Kościół się od tej metody odciął, ale nie bądźmy aż tak drobiazgowi, ważne jest to, że to opinia niejakiego dr Piotra Mamcarza.

  W podobnym tonie wypowiada się pani Maria Patynowska, już bez tytułu dr. W odpowiedzi na artykuł „Wyborczej” gdzie promują farmakologiczne depresanty, ona optuje za inną, rewelacyjną metodę leczenia tego stanu duszy. Ona widzi wyraźny związek depresji z laicyzacją. Ludzie po prostu gubią gdzieś prawdziwy sens życia, jakim jest Bóg i Jego przykazania, co w końcu musi skutkować chorobami psychicznymi. Tam gdzie Pismo Święte zastępuje się Jungiem, tam nie trzeba długo czekać na herezje. M. Patynowska ma jedną zbawczą radę na depresję: „Tym którzy zastanawiają się nad przyczynami swojego smutku katolicy dają jednoznaczną odpowiedź: Bóg i tylko On daje nam sens życia. Zalecamy: wpuść Pana Boga do swojego życia3. Przykład miał dać papież Jan Paweł II, który w czasie okupacji ciężko pracował, ale dzięki małej książeczce, której okładkę zżarła soda, przetrwał stosując maksymę: „Totus Tuus ego sum et omnia mea” (w wolnym tłumaczeniu: cały jestem Twój). Nawet nie wiedziałem, że ten nasz papież miał problemy psychiczne. Do tego trzeba dodać kolejne zalecenie, tu już receptę: „Jest na depresję jedyna recepta. Wpuść Maryję do swojego życia4. Należy przy tym stale się modlić tak: „Daj mi swoje serce Maryjo, które bez reszty i bezwarunkowo pokochało Jezusa Chrystusa. Pozwól mi kochać Jezusa bezwarunkowo. Pozwól, aby Jezus zamieszkał we mnie, pozwól, abym cały był Boży, aby nie było we mnie miejsca na nic co nie jest Boże4. Ta depresja zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie będzie po niej śladu, jeżeli wypełnimy się Bogiem. Mam obawy czy to nie przypomina ucieczkę z deszczu pod rynnę, ale nie wnikam. A co na to Watykan? Pozwolę sobie na słowa samego kard. J. Ratzingera: „Modlitwa, która wyraża błaganie o przywrócenie zdrowia, jest zatem praktyką obecną w każdej epoce Kościoła, także dzisiaj”. Tylko w takim razie nie pojmuję, dlaczego chrześcijanie w ogóle chorują,  a jeśli chorują, to dlaczego zajmują miejsca w kolejkach do specjalistów, i to nie tylko na depresję?

  Takich porad leczniczych znajdziemy w necie multum. Szczególnie na portalach katolickich. Bo katolików depresja się podobno nie ima, oni maja swoją szczepionkę i chętnie się nią podzielą. Tu na usta ciśnie mi się apel do wszystkich ateistów, do siebie i do K. również: nawróćcie się na wiarę katolicką, i tylko katolicką, a żadna depresja już was nie dopadnie! Nawet Freud byłby zaskoczony skutecznością takiej terapii, a większość psychiatrów, psychologów i psychoterapeutów pójdzie z torbami – ku chwale Pana!




poniedziałek, 26 listopada 2018

Jeśli zdradzić, to tylko z Jezusem


  Daleki jestem od tego, aby wymyślać jakąś uniwersalną definicję miłości, ani tym bardziej uzasadniać istnienie tego uczucia biochemią naszych mózgów, czy działaniem pewnych organów wydzielających substancje mające wpływ na nasze odczucia. Pewnie coś w tym jest na rzeczy, ale bądźmy szczerzy, w chwili gdy nas miłość dopada, na pewno się nad tym nie zastanawiamy. Dla mnie to stan nie tylko naszego umysłu, w którym pragniemy ponad wszystko być z kimś i dla kogoś. Serca bym do tego nie mieszał, bo serce nie do tego służy, chyba że traktujemy to serce alegorycznie.

  Najbardziej istotnym wydaje się to pragnienie być z kimś i dla kogoś. Jest jednak pewien dość istotny warunek, o którym nie wszyscy chcą pamiętać, a już najczęściej ci najbardziej zakochani. Obiekt naszych uczuć też powinien chcieć, i to chciejstwo podkreślam, tego samego. Proste jak amen w pacierzu, ale... Pisałem już wcześniej o miłości doskonałej, to znaczy takiej, w której bez pretensji pozwalamy partnerowi/partnerce odejść, gdy z jakichś tam powodów jego/jej uczucie wygasa do stanu niebytu. Dodam również, że nikt nam dozgonnej miłości nie zagwarantuje, co nie znaczy, że taka nie może się przytrafić. I tu zaczyna się prawdziwy problem, nie wiem, być może wynikający z faktu, że nasze chciejstwo nie przewiduje opcji odkochania się partnera/partnerki. Jednocześnie siebie potrafimy w takiej sytuacji skutecznie usprawiedliwić – nam odkochanie może się przytrafić. Byłoby super, gdyby to odkochanie było czasowo zsynchronizowane, ale to marzenie ściętej głowy. W efekcie dochodzi nieraz do dramatycznych sytuacji, tragedii nie wyłączając.

  Potrafilibyście kochać nie kochając? To, w gruncie rzeczy absurdalne pytanie, jest dość istotne. Tak się bowiem składa, że po burzy zmysłów przychodzi czas uspokojenia, i jeśli nie włożymy maksimum wysiłku w jego trwanie, to uspokojenie stanie się oziębłością, a nawet zniechęceniem. Dobrze jeśli skończy się na przyzwyczajeniu, które skutecznie wyeliminuje pragnienie przeżycia znów czegoś na wzór burzy zmysłów. Ja napiszę tak: większości z nas dopada tak zwany kryzys wieku średniego, gdy zaczynamy sobie uświadamiać, że ta burza zmysłów już się nam nie przytrafi. Na pewno nie z aktualną partnerką, czy partnerem. Chwała tym, którzy potrafią sobie z tym kryzysem poradzić, ale nie potępiałbym tych, którym to nie jest dane. Tak jak nie każdy może być chirurgiem czy pilotem samolotu pasażerskiego, tak nie każdy musi być doskonałym i dozgonnym małżonkiem czy małżonką. Biologicznie rzecz ujmując, bliżej nam do bigamii, choć praktycznie wierność się po prostu opłaca. Narzuca się jednak pytanie: czy wierność to faktycznie miłość?

  Tu moje poważne podejście do zagadnienia się kończy. I tak dziw, że tak długo wytrzymałem. Przejdę do narracji porzuconej żony, bo to się jednak częściej zdarza. Jej mąż, w czasie tego kryzysu wieku średniego trafił na jakąś atrakcyjną i chętną osóbkę płci pięknej (w wersji żony – lafiryndę), i zakochuje się bez pamięci, i bez rozsądku. Prawdę powiedziawszy w stadium impulsywnej miłości, bez względu na wiek, trudno mówić o jakimkolwiek rozsądku. Miłość jest zawsze bardziej nierozsądna niż ślepa. Przynajmniej u facetów, bo ci są wzrokowcami. Z moralnego punktu widzenia, zachowanie tego faceta jest naganne, ale ucieknę się do wyświechtanego sloganu – serce nie sługa. Los zdradzanej żony jest nie do pozazdroszczenia, ale tu powrócę do mojej definicji miłości doskonałej. Jeśli prawdziwie kocha swego męża, powinna mu bez pretensji pozwolić odejść. I tak wreszcie dochodzę do sedna. Trafiłem na przezabawny tekst modlitwy dla zdradzonych, który wydaje mi się totalnym zaprzeczeniem miłości. Ja tu przytoczę tylko ciekawsze fragmenty z moim komentarzem, ciekawych reszty odsyłam do źródła:

Panie Jezu, przychodzę do Ciebie z wielkim bólem i raną zadaną mojemu sercu i naszej małżeńskiej jedności przez osobę trzecią, która wtargnęła w nasze małżeńskie przymierze”. Ja tu zapytam z przekorą, dlaczego ta trzecia wtargnęła, a nie on porzucił? „Uwolnij proszę, Panie Jezu, kochankę męża od uczuć skierowanych do mojego męża i prowadzących do grzechu śmiertelnego. Uwolnij też mojego męża od uczuć zakochania w kochance i na powrót napełnij jego serce miłością do mnie. W tym miejscu przychodzi mi na myśl pewien zamordyzm – on musi kochać żonę, czy tego chce czy nie, tak jakby to kochanie można było przywołać za pomocą pstryknięcia palcami (tu: modlitwą). „Uzdrów mojego męża i kochankę  z tej chorej relacji. Uzdrów każde z nich ze zranień, które wynieśli z początków życia i ze swojego dzieciństwa. Uwolnij od wszystkich obciążeń, których doświadczyli w młodości i życiu dorosłym”. Podoba mi się ta diagnoza – zdrada jest skutkiem traumy wyniesionej z dzieciństwa, lat młodości i dorosłości. Dodałbym jeszcze traumę w wyniku trwania chorego związku z tą modlącą się teraz żoną. Ta diagnoza zasługuje na Nobla. „Nawróć serce kochanki męża do Siebie i pomóż jej podjąć decyzję zostawienia mojego męża i rozpoczęcia życia w łasce uświęcającej. (...) na szczere budowanie relacji z Tobą” Tu mi już szczęka opadła. Ta modlitwa to już nie tylko prośba o powrót męża, ale i prośba o nawrócenie jego kochanki na wiarę (katolicką). Tak jakby katolicyzm chronił przed zdradą małżeńską (sic!) Innymi słowy, niech ta kochanka zakocha się w Jezusie, wszak Jezus to kawaler i nie ma małżeńskich zobowiązań. I już na koniec: „Spraw, Panie Jezu, abyś Ty był w życiu mojego męża na pierwszym miejscu. Amen”. Kobieto! Czego ty właściwie chcesz?! Ma kochać na powrót Ciebie, czy zdradzać cię uczuciowo z Jezusem?

  Za puentę niech posłużą słowa pewnego chrześcijańsko-hinduskiego filozofa Osho (z pamięci): jeśli pragniemy w swej nieszczęśliwej miłości, aby nas pokochał ktoś, kto nas nie kocha i był z nami razem, to gdy ten się zgodzi, od tej chwili zamiast jednej nieszczęśliwej zakochanej osoby, mamy dwoje nieszczęśliwców. Jakoś nie potrafię takiej sytuacji zaliczyć do kategorii uczuć zwanych miłością.








piątek, 23 listopada 2018

Anielska czystość


  I znów kogoś pogięło. Na maksa. Od razu wyjaśnię, że chodzi o bliżej mi nieznanego J. Evarta, którego książkę „Jak naprawdę mnie kochasz. 100 pytań na temat randek, związków i czystości seksualnej” wydano w Krakowie w 2012 roku, czyli całkiem niedawno. Jej fragment, gdyż całości nie czytałem, opublikowano na portalu, a jakże, katolickim. Tak się teraz zastanawiam, czy sobie jej nie kupić, wszak uwielbiam literaturę niewyszukanego, czasami zalatującego rubasznym erotyzmem humoru. Dawno minęły czasy, gdy z kumplami przy piwie opowiadaliśmy sobie sprośne (seksistowskie) dowcipy.

  Autor książki, magister na Uniwersytecie Franciszkańskim, promujący cnotę czystości, odnosi się w tym fragmencie do francuskiego pocałunku, choć mi żal, że nie do francuskiej miłości, dopiero miałbym ubaw. Gdyby ktoś nie wiedział, czym jest francuski pocałunek, to wyjaśnię: namiętny pocałunek z naprzemiennym wpychaniem sobie języka do ust. Niby niehigienicznie, ale za to jak namiętnie cudowny, przy czym owej cudowności proszę nie mieszać z cudami. Małe palce u stóp się prostują... I chyba o te prostujące się palce ów Evart ma pretensje pisząc: „Zatem francuskie pocałunki drażnią ciało pragnieniami, które nie mogą być w sposób moralny zaspokojone poza małżeństwem1. W tym miejscu od razu narzucają się dwa pytania. Pierwsze, według jakiej moralności? Sam sobie odpowiem: chyba według zakonnej. Drugie, jak sprawdzić przed ślubem, czy partner/partnerka w ogóle potrafi się namiętnie całować, co jest niezbędnym warunkiem udanej gry przedwstępnej? Przynajmniej ja bym kota w podwójnym worku nie kupował. Diabli wzięli już ten akt seksualny przed śubem – patrzenie sobie w oczy, w sposób nabożny, niczego nie gwarantuje. Oczy kobiety potrafią kłamać. Oczy faceta też.

  Evart autorytatywnie stwierdza: „Anielska czystość jest łatwiejsza do przeżywania niż czystość połowiczna, ponieważ w tym drugim przypadku nieustannie drażnisz samego siebie. Ja tam się mogę nie znać, ale podobno człowiek nie został stworzony na podobieństwo bezpłciowych aniołów. Ba!, tak został stworzony, aby targały nim namiętności i żądze za życia na ziemi. Dopiero po śmierci ma być inaczej, to znaczy, ma być jak anioł. Na ziemi ma szybko stworzyć parę i płodzić, płodzić, płodzić..., o czym zaświadcza chrześcijańska religia. O ile na początku nie trzeba zbyt wiele, czasami wystarczy ciut odsłonięte udo partnerki, o tyle później potrzeba atrakcyjniejszych bodźców – a co, jeśli on/ona nie zna francuskiego pocałunku? Podnietą ma być wspólna modlitwa przy starannie zasłanym łóżku? Nie wiem jak kogo, mnie to akurat w ogóle nie rusza, wręcz przeciwnie, czyniłoby mnie zakonnym ascetą. Jakoś sobie seksu po modlitwie nie wyobrażam. Powala mnie też inna argumentacja. Najważniejszy ma być szacunek do swojego ciała, a francuski pocałunek ewidentnie ten szacunek obniża. Ich, pocałunków, wartość i znaczenie Evart sprowadza do wdzięczności za udaną randkę i podziękę za możliwość ucieczki od samotności (sic!) Jak Bozię nie kocham, nigdy by mi nie przyszło na myśl, że pocałunek jest zapłatą za randkę czy zapewnienie towarzystwa. Takie traktowanie intymnej oznaki bliskości i czułości, tu sorry za wyrażenie, byłoby formą czystej prostytucji.
 
  W końcu się wszystko wyjaśnia, choć nie dla mnie. Okazuje się bowiem, że ów szacunek dla własnego ciała czemuś konkretnemu służy. Kto zgadnie? Odpowiedź jest banalnie prosta. Nasze ciało ma wychwalać Boga. Mamy czynić tylko „(...) te rzeczy, co do których z przekonaniem wiesz, że chwalą Pana (…) Twoja seksualność ma odzwierciedlać Twoją miłość do Boga”. Im seksualności  mniej, tym ta miłość do Boga jest większa. Aż się zastanawiam, jak to się przekłada na relacje małżeńskie? Nie wiem dlaczego, ale mnie się to skojarzyło z prawem pierwszej nocy, co potwierdza Evaet fragmentem dłuższego zdania: „(...) każdy uczynek wynikający z uczucia odzwierciedlał fakt, że to On jest pierwszy2. Będę sarkastyczny. Fakt, Bóg mojej dziewczyny nie pozbawi cnoty, ale gdyby miała urodzić drugiego Jezusa, mogłoby się to tragicznie skończyć dla świata. 

  Dlatego ja proponuję młodym przed ślubem: całujcie się namiętnie nawet po francusku, uprawiajcie petting na potęgę, co uchroni was przed przedwczesną i niepożądaną ciążą, a w jakimś sensie pozwoli wam zrozumieć i poznać swoje ciała oraz potrzeby z nim związane, które będzie można wykorzystać w związku małżeńskim. Przy okazji zaspokoi waszą pożądliwość seksualną, którą podobno obdarzył nas sam Bóg. Dywagacje nawiedzonych, którzy nie czerpią z seksualności żadnej satysfakcji, traktujcie jako nic nieznaczące majaki i brednie. Seks, niemal w każdej formie, jest wspaniały.




Przypisy:
1 – ten i pozostałe cytaty z: http://www.fronda.pl/a/jak-sie-calowac-przed-slubem-konkretne-porady-2,118565.html
2 – to jest drobna manipulacja przez skrócenie zdania, ale co mi tam, wszak przyznaję się bez bicia. Każdy wyłapuje z kontekstu, to co chce.