niedziela, 29 kwietnia 2018

Erystyka głupiego ateisty


  Wyjaśnię – erystyka to sposób doprowadzenia sporu do korzystnego dla siebie rozwiązania, bez względu na prawdę materialną. Można powiedzieć, że opanowałem tę sztukę doskonale, choć akurat uważam, że nie w dziedzinie dowodów materialnych, a polemiki ideologicznej. Ja się nie chwalę, ja po prostu mam talent...

  Poszło o drobiazg. Ci głupi ateiści wymyślili twierdzenie. że nie da się udowodnić nieistnienia czegoś, co nie istnieje. Twierdzenie, które zwalnia ich z obowiązku udowodnienia, że Boga nie ma. Prostota tego argumentu jest tak porażająca, że niektórych przeciwników ateizmu doprowadza czasami do białej gorączki. Właśnie czytam anons o dwóch książkach Jana Lewandowskiego (do tej pory mi nieznanego) o dziwnych tytułach: „Przeciw ateistom. 52 odpowiedzi na najczęstsze zarzuty ateistów i antyklerykałów” oraz „Błędy ateistów. 6o najczęstszych pomyłek logicznych”. Bez wątpienia kupię, już chociażby z powodu wstępu samego autora „W niniejszej pracy podejmuję więc rękawicę rzuconą wierzącym przez wszelkiej maści wojujących ateistów, racjonalistów, humanistów i wolnomyślicieli”.

  Wróćmy do owego dowodzenia nieistnienia. Lewandowski opisuje to tak: „(...) naukowcy dowodzą na przykład nieistnienia zarazków w wodzie, albo nieistnienia możliwości zawalenia się mostu. Zaś ateiści jednak idą często na łatwiznę”. Szczęka mi opadała...  Otóż, jeśli przeszukać wszechświat tak jak naukowcy szukają w wodzie zarazków, to ewidentnie Boga się nie znajdzie, już przez samo założenie, że On jest niematerialny. Zarazki owszem. Natomiast sprawa mostu jest jeszcze bardziej oczywista. Naukowe obliczenia dowodzą przy jakich parametrach most się nie zawali. Ponad te bezpieczne parametry jest potrzebna interwencja niebios i jak do tej pory jeszcze jej nie zaobserwowano. Ząb czasu i nadmierne przeciążenia powodują niechybnie katastrofę.

  To nie koniec. Aby się przekonać, że w jakimś pomieszczeniu nie ma dymu wystarczy zainstalować odpowiedni czujnik. Genialne! W jakimś amerykańskim filmie, chyba „Ghost Busters”, takie czujniki stosowano do wykrywania duchów. Ja bym je od tych filmowców wypożyczył i zainstalował w dużych ilościach w kilku kościołach. Wiecie co pokażą? Tak, tak, pokażą, że Boga nie ma... Jest jeszcze taki sposób jak rzut monetą. Ja nie żartuję. I nie chodzi tu o to jaka strona monety wypadnie. Jeśli orzeł, na pewno z drugiej strony jest reszka – to tak zwany problem symetryczny – lustrzane odbicie antytezy. Co to znaczy, nie podejmuje się wyjaśnić, nie mam zielonego pojęcia, jestem tylko głupim ateistą. Jedno jest pewne, każda moneta ma rewers i awers, bez względu na to ile razy będę nią rzucał. Kolejnym argumentem ma być prawo logiki, a logiką ateiści się posługują. Chodzi o zasadę niesprzeczności, czyli coś nie może być jednocześnie prawdą i fałszem. Skoro logika to udowadnia, może zatem udowodnić, że coś nie istnieje. Dla zobrazowania Lewandowski podaje przykład z jednorożcem. Jeśli jednorożec istniał, powinien istnieć zapis kopalny. Skoro nie ma zapisów kopalnych, jednorożce nie istniały. Udowodniliśmy nieistnie jednorożców. Szach mat ateiści, można? Można! Ok, idźmy tym samym tropem. Skoro Bóg istnieje (pominę już zapisy kopalne) powinniśmy Jego ślady znaleźć na ziemi. Takich ewidentnie prawdziwych śladów nie ma. Zatem Bóg, jak ten jednorożec, nie istnieje! Czy o to na pewno Lewandowskiemu chodziło?

  Najzabawniejszy wydaje mi się przykład ze słynnym już latającym czajniczkiem (pierwowzór Latającego Potwora Spaghetti). Posłużę się atrakcyjnym cytatem: „Bertrand Russell twierdził bowiem, że skoro teista żąda od ateisty udowodnienia nieistnienia Boga, to ateista może też żądać od teisty udowodnienia nieistnienia takich abstrakcyjnych bytów jak czajniczek latający wokół orbity okołoziemskiej, albo krasnoludków [dla mnie bomba z tymi krasnoludkami]. Jest to jednak erystyka. Nie potrzebujemy dowodu na ich nieistnienie gdyż po prostu wiemy, że one nie istnieją” (sic!) Proste jak amen w pacierzu. Teista nie musi udowadniać istnienia krasnoludków bo to erystyka, za to ateista konieczne powinien udowodnić nieistnienia Boga, bo to już erystyką nie jest. Dalej jest już gorzej, gdyż Lewandowski wręcz obraża wierzących podając przykład małpy. Niewiarygodne, ale on przyrównuje poszukiwanie istnienia Boga do poszukiwania nieistniejącego, a przynajmniej nieznanego gatunku małpy w dżungli. Ok, załóżmy, że owo porównanie jest przypadkowe, bo ja na jego miejscu wybrałbym jakiś nieznany gatunek pięknego motyla (jeszcze trudniej znaleźć, a prawdopodobieństwo istnienia większe niż przy małpie). Ja z ręką na sercu przyrzekam, że jeśli Lewandowski znajdzie w tej dżungli Boga, to ja w tego Boga uwierzę. Właściwie już byłem bliski uwierzyć, bo nie dalej jak wczoraj znalazłem informację, że w dżungli amazońskiej znaleziono szkielety stu kilkunastu dzieci, które złożono w ofierze bogu. Tylko pewnie nie o tego boga Lewandowskiemu chodzi...

  Już te kilka przykładów sprawiają, że nie mogę doczekać się lektury obu książek, gdzie takich argumentów jest w sumie ponad sto. Zapewniam, że tymi najciekawszymi się podzielę, nawet gdyby się miały okazać dla mnie druzgocące.



PS. Wprowadziłem pewne ograniczenia dla komentujących (anonimowych). Nie znam skutków tego ograniczenia. Gdyby ktoś miał problemy z wstawieniem komentarza, proszę o informację na moim profilu. Za utrudnienia przepraszam. 



czwartek, 26 kwietnia 2018

Dziwne skojarzenie


  Troll jakoś mi się dziwnie kojarzy z ptasim trele, niby nawet przyjemne, ale tylko wtedy, gdy trwają miłosne zaloty. W związku z czym mam dwie wiadomości. Dobrą i złą, ale przedtem wyjaśnienie. Jeden taki troll, co widać i czuć, przyczepił się do mnie jak przysłowiowy rzep do psiego ogona i ewidentnie psuje mi harmonię komentarzy. Jak pewnie moi Czytelnicy zauważyli, nie straszna mi krytyka moich treści, byle nie oscylowała na granicy chamstwa. Troll tego nie rozumie, bo on niewiele rozumie w ogóle, zaś kompletnie nie ma pojęcia, jak powinna wyglądać polemika.

  Zła wiadomość na początek. Od następnej notki na każdym z dwóch blogów, tytułem eksperymnru zablokuję możliwość komentowania, dobra – wyślę wszystkim zaproszenia, które to komentowanie umożliwią. Nawet tym, którzy namiętnie się ze mną nie zgadzają. Niestety, nie do końca jestem pewien, czy to zadziała w stosunku do tych Blogowiczów, którzy blogują na innych platformach niż blogger, lub w ogóle nie mają bloga. Jeśli coś będzie nie tak, proszę o info na moim profilu "skontaktuj się ze mną". Jest jeszcze coś. Na Waszych blogach nie pojawią się informacje o moich nowych notkach. To wszystko pewnie znacznie zmniejszy poczytność moich blogów, ale pewnie to przeżyję.

  A propos treli i trolli, oraz w niejakiej opozycji do ostatniej prezentacji szatańsko-muzycznej, dwa krótkie wideoklipy, które doskonale obrazują problem w lekko żartobliwym tonie.

Najpierw oryginał:

 Teraz to samo w wersja trolla:






wtorek, 24 kwietnia 2018

Muzyczna droga do piekła


  Kilku moich blogowych (choć nie tylko) znajomych czasami prezentuje swoje preferencje muzyczne. Ja też takowe mam i nie zawsze jest to muzyka poważna, mniej poważna czy liryczna. Napiszę tak: wielbiciele muzyki rockowej, szczególnie tej w wersji hard i metal – mamy przerąbane! Jeśli to nie jest muzyka o charakterze religijnym – oglądamy twarz diabła i słuchamy jego wrzasku!

  Ta notka nie bez przyczyny. Oto czytam1, że radni PiS miasta Rzeszów domagają się od właścicieli lokalu odwołania imprez z występem zespołów black metalowych. Owe imprezy (kilka koncertów) mają mieć „szatańską wymowę”. Po lekturze pewnego innego artykułu2 na katolickim portalu, nawet ich, prawicowych radnych, rozumiem.

  Często bowiem, ci co słuchają takiej muzyki, nie rozumieją o czym śpiewają jej wykonawcy, gdyż nie zawsze chodzi tu o znajomość języków obcych, bo oni zazwyczaj śpiewają w takim języku, którego nikt nie zna. W nich są zakodowane pewne teksty, które na przykład czytane wspak, są wersetami ku czci szatana! To odkrył pewien amerykański uczony i temu trzeba wierzyć. Świadczyć mają o tym przede wszystkim zachowanie słuchaczy, którzy zachowują się jak opętani przez diabła, co przecież odbiega od normalności. Niejaki prof. Morabito (nie ten amerykański uczony, a francuski), zajmuje się tym zagadnieniem od trzydziestu lat i wie, co mówi. Musi być autorytet, skoro nominowano go do Nobla. Masowo przychodzą do niego młodzi ludzie z prośbą o pomoc i leczenie. „W pewnym momencie ich życia nastąpiło u nich duchowe i psychiczne załamanie. Stracili chęć do życia, pracy i nauki, ich wola została osłabiona, a inteligencja przytępiona; stali się znerwicowani, przygnębieni, zarażeni pesymizmem i brakiem wiary w siebie. Nie mają żadnej inicjatywy, są niezdecydowani, szybko się męczą i nie są zdolni do podjęcia codziennego trudu nauki czy pracy. Kryzys w ich życiu rozpoczął się w chwili, gdy regularnie zaczęli uczęszczać na dyskoteki i na okrągło słuchać ciężkiej muzyki rockowej, która zawiera treści satanistyczne”.
Cóż, ja bym się nawet z tą diagnozą zgodził, bo mam pewne inne doświadczenie. Przez jakiś czas chodziłem do mojego wiejskiego kościółka, gdzie nie ma organisty i wiara śpiewa a capella. Masakra! A ja się dziwiłem, dlaczego nachodziły mnie coraz częściej bóle głowy, dlaczego miałem stany lękowe i przygnębienie, wzmocnione niechęcią do jakiegokolwiek działania. Przestałem chodzić i jak ręką odjął..., przy czym dodam, że po koncertach rockowych takich stanów nie miałem.

  Według tego prof. Morabito, muzyka antychrześcijańska niszczy w człowieku instynkt samozachowawczy jawnie zachęcając do popełniania samobójstwa, a w najlepszym razie do oddania się służbie szatanowi. Chodzi o to, że jeśli umysł człowieka odbierze jakieś treści poniżej progu słyszalności, mniema, że są to jego myśli. „Demon doskonale zna to psychologiczne prawo i dlatego wykorzystuje je w zwodzeniu i w sprowadzaniu ludzi na manowce”. Gorzej, bo przez tę muzykę dochodzi do popełniania grzechów, zachęcając do nienawiści Boga i innych ludzi, do zabójstw, rozwiązłości, prostytucji i kradzieży. Taką jedną wielbicielkę hard rocka profesor ratował przez cztery lata, poddając ją ponad stu egzorcyzmom. Nie pomagały spowiedź, codzienna modlitwa i Eucharystia (sic!) Ta muzyka powoduje nieodwracalne zmiany w mózgu, niszcząc jego komórki i wywołuje gorszące podniecenie seksualne... Po cholerę kupować wiagrę?

  Na koniec jeszcze jeden znamienny cytat: „(...) istnieje szatan, nieprzyjaciel wszystkich, i żadna koncepcja psychoanalityczna czy z innej dziedziny nauki nie może temu zaprzeczyć, chyba że naukowiec ma złą wolę. Nauka musi poddać się oczywistości: szatan istnieje, jest wśród nas, nieustannie zwodząc ludzi i zniewalając tych wszystkich, którzy przez grzech dobrowolnie poddają się jego panowaniu”. Teraz wiem dlaczego jestem ateistą. Słuchałem muzyki rockowej i to w czasach młodości, więc musiało mnie opętać. Tym, którzy się boją, nie polecam poniższych wideoklipów, choć to tylko rock, jeszcze nie hard rock czy metal i inne takie, ale biorąc pod uwagę fakt, jak zachowują się muzycy, a zachowują się jak opętani, może nie warto ryzykować?







1 - http://www.pch24.pl/radni-pis-apeluja-o-odwolanie-satanistycznej-imprezy-w-rzeszowie,59731,i.html

sobota, 21 kwietnia 2018

Boski seks


  Będzie notka dla osób 18+, więc młodszych proszę o natychmiastowe zaprzestanie lektury tego tekstu. Muszę też dodać, że nigdy nie zamierzałem poruszać aż tak drobiazgowo tego tematu, ale skłonił, by nie napisać – zmusił – mnie do tego pewien wideoklip1, nomen omen, na katolickim portalu, który skądinąd uważam za bardzo poważny (portal, nie wideoklip), i który często polecam moim religijnym Czytelnikom, choć nie w tej tematyce.

  Autorem wideoklipu jest kapucyn Tomasz Mantyk, co mnie już osobiście przestaje dziwić, bo wiadomo wszem i wobec, że najlepszymi specjalistami w dziedzinie seksuologii to właśnie księża i zakonnicy klasztorni, zobowiązani do celibatu. Ale do rzeczy, przy czym jeszcze jedna uwaga, trzeba znać podstawy matematyki na poziomi zwykłej tabliczki mnożenia, bo to nią ów (bez obrazy, nie będę już pisał „kapucyn”) T. Mantyk, udowadnia jak boski może być seks. Wszystko w kontekście szóstego przykazania, czyli – nie cudzołóż. To przykazanie nie jest naprawdę jakimś zakazem, jest „receptą na naprawdę świetny, na prawdziwie boski seks”. Z pewną tezą, wyłuszczoną na wstępie, w stu procentach się zgodzę. Rozkosz seksualna nie wynika tyle z czynności, ile z mechanizmów zachodzących w naszym mózgu. Czynności są niezbędne, ale rozkoszy doznajemy w mózgu. Tyle, że z tej tezy mój bohater wyciąga dość dziwne konkluzje. Tu wkraczamy w meandry matematyki. T. Mantyk proponuje, w mojej ocenie, dość ryzykowne, choć w pełni zasadne równanie dla seksu: osoba x czyn = seks, czyli osoby uprawiające stosunek płciowy razy ilość czynów seksualnych daje nam poczucie rozkoszy seksualnej na jakimś umownym poziomie. Prosty wniosek, że im więcej czynów seksualnych tym lepiej. Załóżmy hipotetycznie: 2 x 3 = 6; para małżeńska uprawia seks trzy razy w tygodniu (to optymistyczny wariant), daje nam poczucie rozkoszy na poziomie sześciu. Lepiej byłoby pięć razy w tygodniu, bo wtedy zbliżamy się do maksimum, ale to nie jest takie proste, jak się z pozoru wydaje. Mój bohater ostrzega przed wyuzdaniem (zbyt częstym uprawianiem seksu). Może się bowiem okazać, że mąż ma większe potrzeby niż żona, ale to prowadzi do pewnego paradoksu. Owa różnica potrzeb powoduje, że maleje... pierwszy czynnik, czyli osoba, bo seks staje się dla niej egoistyczny. W tym przykładzie nie będzie już dwa, a jeden i wtedy, z matematycznego (słusznego) punktu widzenia otrzymamy następujący wariant: 1 x 5 = 5, czyli poziom rozkoszy staje się de facto niższy niż w wariancie 2 x 3 = 6. Trudno się z tą  logiką nie zgodzić, a jednak mój kudłaty i sprośny mózg wpadł na genialny pomysł, aby tę ilość osób podnieść do poziomu... trójkącika. Wtedy osiągamy (3 x 2 = 6) taki sam poziom zadowolenia jaki jest dostępny dla pary, i to przy mniejszej częstotliwości, czyli wyuzdaniu, przez co mamy więcej czasu na odpoczynek od seksu, bo przecież nie samym seksem człowiek żyje. A gdyby tak seksparty z zaprzyjaźnioną parą? Osiągamy wręcz maksimum - ósmy poziom seksualnych doznań, nie zwiększając czynnika wyuzdania...

  Ok, pofolgowałem sobie (odjechałem), gdyż T. Mantyk też podnosi ilość osób, wychodząc z innego założenia. Ten osobowy czynnik można zwiększać wtedy, gdy mąż bardziej kocha żonę. Wprawdzie o żonie nie wspomina, ale załóżmy, że ma rację. Aby osiągnąć normę, wspomniane sześć, przy założeniu, że on ją bardzo, ale to bardzo kocha, mamy trzy osoby i wystarczy się kochać dwa razy w tygodniu. Wynika z tego, że do uzyskania efektu spełnienia zadowolenia seksualnego trzeba większej miłości i... mniej seksu. Chyba, ze coś pomyliłem? Bo jeśli czynnik osobowy zmieniać na coraz doskonalszy (np. do czterech, gdy żona równie mocno kocha męża), to aby uzyskać poziom zadowolenia seksualnego na poziomie bliskim sześć, wystarczy uprawiać seks tylko raz na półtora tygodnia. Jaki by trzeba uzyskać stopień zakochania, aby uprawiać seks raz na miesiąc? Mniemam, że prawie już boski... Mój bohater słusznie zauważa, że podnosząc czynnik czynów seksualnych (wyuzdania), można dojść do błędnego przekonania, że tylko gwiazdy porno mogłyby być zadowolone z seksu (bardziej uważam, że prostytutki, bo gwiazdy porno często seks udają). Ale idąc tym tokiem myślenia, równie prawidłowym wnioskiem okaże się, że to tylko mnisi w celibacie mają prawo osiągnąć poziom boskiej miłości (nie mylić z seksem, bo w grę wchodzą tylko nocne zmazy, co nie jest grzechem). Teraz już wiem, dlaczego wciskają nam do łbów, że miłość do Boga jest najwspanialsza...

  Na zakończenie anegdota z tego wideoklipu. Siedemdziesięciolatek zwierza się kapucynowi:
 

- Popatrz na moją, równie sędziwą żonę. Ale laska!
- A w łóżku?
- Ogier! A jaka wygimnastykowana...

 

Dlaczego ogier a nie klacz, nie wnikam, może to inna orientacja seksualna, a może miało być „ogień”, a tylko ja źle dosłyszałem, bo już za kilka lat, wiekiem dorównam temu staruszkowi. Podobno żona tego staruszka, jest wyjątkowo wygimnastykowana (sic!). Podejrzewam, że to tylko choroba Parkinsona(?), ale tajemnice alkowy niech tajemnicami pozostaną.






środa, 18 kwietnia 2018

Małżeńskie problemy


  Za wstęp niech posłuży dialog trzech facetów o swoich małżonkach, w knajpie, a jakże, przy piwie:
„Adam: My ze sobą nie śpimy. Czasami myślę, że jak ona się przez chwilę do mnie mile odezwie, to pójdę do jej sypialni. Od dwóch lat takiej chwili nie było...
Wiktor: U nas nawalił kalendarzyk małżeński, ale coś mi się zdaje, że to ona przy nim majstrowała
Paweł: Oświadczyła mi, że od tej pory każdy wytrysk będzie się kończył w pochwie, bo tak chce Bóg1.
Mówiąc szczerze, nie wiem na ile ten dialog jest prawdziwy, ale z takim Adamem, czy Wiktorem, to moglibyśmy sobie ręce podać. Co do Pawła miałem całkiem odwrotnie. Żona powiedziała mi pewnego razu, że jak będę miał wytrysk w pochwie, to mi łeb ukręci, i wcale nie miała na myśli tego na moim karku. Ale kobiety różne są i wcale takiej sytuacji jak u tego Pawła nie wykluczam.

  Tych trzech facetów ma jednak przerąbane z zupełnie innego powodu. Ich żony są członkiniami Wspólnoty Trudnych Małżeństw „Sychar”. Warto bliżej poznać historię czwartego faceta, Piotra, którego żona też tam należy. Ani przed, ani po ślubie nie chodzili zbyt często do kościoła. Mają dwójkę dzieci, dobrze im się powodzi, ona, Marta, nie pracuje zawodowo. Udzielała się za to towarzysko i tak trafiła do tej Wspólnoty. Piotr nie bez zdziwienia i z lekkim oporem, ale w końcu godził się na pomysły żony. Zaczęli co tydzień chodzić do kościoła, a raz w miesiącu do spowiedzi św. Trochę trudniej było mu przełknąć sytuację, gdy Marta zmuszał go wieczorami do czytania na głos Pisma Świętego. Z tym, że Marcie wciąż było mało. Zaczęły się awantury o piwo w sobotnie popołudnia. On oburzony podnosi glos, ona wzywa od razu policję i tłumaczy, że „jest uzależniony. Teraz wypija dwa, za chwilę będzie wypijał dziesięć. To grzech zniewolenia”. Zaczęło jej  przeszkadzać, że nie chce z nią chodzić na Odnowę w Duchu Świętym. Może nie w każdym szczególe, ale tak jakbym czytał historię o swoim pierwszym małżeństwie, choć wtedy nie było tej Wspólnoty. Byłem w gorszej sytuacji. Nieopatrznie na początku małżeństwa zgodziłem się na to, by to żona decydował o budżecie domowym. Tego już nie dało się odkręcić... Dalsza lektura historii Piotra dowiodła, że jednak może być gorzej niż moje perypetie. Marta postawiła ultimatum, albo pójdą razem  na tę Odnowę w Duchu Świętym, albo niech się wyprowadzi z domu. Poszedł. Tam usłyszał o warsztatach dwunastu kroków i spotkaniach z moderatorką, zawodową psychoterapeutką. Poszedł na to spotkanie i tam dowiedział się, że wszystkiemu winni są jego rodzice. Powinien się od nich całkowicie odciąć. Ich wina polegała na tym, że ojciec jeździł w delegacje do ZSRR, a matka, gdy dorabiała, oddawał Piotra w opiekę do babci. Piotr się odciął, ale od psychoterapeutki. Za to w domu żona zaprowadziła cichą mszę. Odwilż nastała, gdy poszedł na wspólną modlitwę. Tam patrzył ze zdumieniem, jak modlący się w ekstazie padają na podłogę. Już w domu zadał żonie kilka pytań związanych z ratowaniem ich małżeństwa:
- czy wystarczy, że zamiast na wczasy pójdą na pielgrzymkę do Częstochowy?
- czy wystarczy jak codziennie będę czytał dzieciom Biblię?
- czy wystarczy jak będę co drugi dzień chodził do kościoła?
- czy będę prawdziwym katolikiem jak zapiszę się do męskiej róży różańcowej?
- dlaczego nie wystarczy ci, że cię kocham, dbam o dom, o dzieci i o ciebie samą?
W odpowiedzi, na drugi dzień, po powrocie z pracy zastał w przedpokoju spakowane swoje walizki, z liścikiem: „Walczę o Twoje nawrócenie. Trzeba wszystko zburzyć abyś się nawrócił”.

  Wspólnota Trudnych Małżeństw „Sychar” to ruch katolicki, który powstał u księży pallotynów w Warszawie w 2003 roku. Jest kopią podobnej Wspólnoty w Niemczech. Jego celem jest ratowanie małżeństw sakramentalnych w czasie kryzysu, a nawet faktycznego rozpadu. Nie chcę go oceniać, nie znalazłem nigdzie statystyk obrazujących skutki takiej działalności. Niemniej przyznaję, nawet gdyby były to skutki niewielkie, to i tak są warte pochwały i zachodu. Zastanawiam się jednak, ile jest takich sytuacji jak ta opisana powyżej, kiedy to zamiast naprawy następuje całkowity rozłam i krach małżeństwa? Mam mieszane uczucia, bo gdy przejrzałem kilka internetowych stron tej Wspólnoty, odniosłem wrażenie, że aby odnieść sukces, oboje małżonków musi być gorliwymi wierzącymi. Każda odchyłka musi się skończyć tragicznie. I jeszcze jedna refleksja. Jak to jest, że ci gorliwie wierzący małżonkowie mimo wszystko muszą się posiłkować wsparciem Wspólnoty? Czyżby wspólne modlitwy w rodzinie nie były skuteczne? Ale ja tego nie rozstrzygnę. 

  Wypada zakończyć czymś mocnym. Na jednej ze stron Wspólnoty czytam: „Wola Boża zapisana w słowach przysięgi małżeńskiej dotyczy każdej sytuacji, także tej najbar­dziej kryzysowej, gdy dochodzi do przemocy, zdrady, rozwodu, wejścia w drugi związek, nawet gdy w drugim związku pojawia­ją się nieślubne dzieci. „Co Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozdziela” – czyli również dziecko z niesakramentalnego związ­ku nie może rozdzielać małżonków sakramentalnych. Mamy nadzieję, że jeśli będziemy żyć w zgodzie z prawem Bożym, Pan Bóg wszystko poukłada i wszystko obróci w dobro, również sytuację tych dzieci2. Tylko nieśmiało zapytam: czym to dziecko zawiniło, że trzeba rozbić dobry związek niesakramentalny, aby powrócić do chorego związku sakramentalnego?
 
  Z ostatniej chwili:
Ordo Iuris (muszę poświęcić tej organizacji osobną notkę) jest autorem projektu ustawy3, który trafił do Ministerstwa Sprawiedliwości, a który dotyczy obowiązkowych mediacji przed rozwodowych, które do tej pory były dobrowolne. Tak się zastanawiam. Może od razu wprowadzić prawny zakaz rozwodów? Jeśli już, to tylko rozwód katolicki, przy czym piszę „rozwód” z premedytacją, bo forma „unieważnienie małżeństwa” - to dziś tylko ściema dla grzecznych (nie mylić z grzesznymi) owieczek.