wtorek, 28 listopada 2017

Katoliban w wersji hard




  Nie tak dawno przyznałem się, że kiedyś podjąłem próbę pisania powieści, której fabuła toczyła się w wyimaginowanym autokratycznym państwie, na wskroś przesiąkniętym ideami narodowo-katolickimi. Mój bohater miał to nieszczęście, że w tym kraju się urodził, że został ochrzczony jako niemowlę i zbyt późno się zorientował, w co go pakują. Właśnie zamknięto granice państwa. I napiszę szczerze, jak na spowiedzi, moja fantazja okazuje się zbyt uboga w porównaniu z dzisiejszymi marzycielami o takim właśnie kraju.

  Oto bowiem w świecie, gdzie brutalnie ruguje się Jezusa Chrystusa i Jego ewangelie, z całej przestrzeni metafizycznej (dusz, serc i umysłów), jak i fizycznej, gdzie przed dewastacją pamiątek po chrześcijańskiej przeszłości chroni go resztka tej dawnej kultury, jest kraj, który jako jedyny w obecnym świecie zwraca się ku Jezusowi Chrystusowi, by z pokornie pochylonym czołem otwarcie zadeklarować, iż On ma do niego święte i nigdy niewygasłe prawo. Obywatele tego kraju, jako jedyni na tym świecie, na kolanach, jak należy przed królewskim majestatem, zwracają się do Najwyższego Monarchy, aby Go błagać o królowanie w sercach, rodzinach, parafiach, szkołach i uczelniach, w polskich środkach społecznej komunikacji, urzędach, miejscach pracy, służby i odpoczynku, w polskich miastach i wioskach, w całym narodzie i państwie wyznając wobec nieba i ziemi, że potrzeba im Jego królowania nad całym narodem żyjącym zarówno w granicach Ojczyzny, jak i w diasporze. Dlatego właśnie pragną budować Chrystusowe Królestwo i bronić go w swoim narodzie; dlatego przyrzekają głosić królewską chwałę Syna Bożego!

                                          "Na kolanach z pokornie pochylonym czołem"

  Gdy postchrześcijański świat pokłada się plackiem przed Lucyperem, naród tego kraju wyrzeka się złego ducha i wszystkich spraw jego, przeprasza za wszelkie swoje grzechy, za odwracanie się od wiary świętej i brak miłości względem Boga i bliźnich, a zwłaszcza za narodowe grzechy społeczne oraz wszelkie wady, nałogi i zniewolenia. Gdy postchrześcijański świat pijany demokratycznym paradygmatem usprawiedliwia najohydniejszy gwałt na Bożym porządku stworzenia oraz nadanym mu przez Stwórcę naturalnym prawie, promując koszmarne antyludzkie wynaturzenia i normą czyniąc najszpetniejsze dewiacje, naród polski jako jedyny na świecie zobowiązuje się porządkować całe swoje życie osobiste, rodzinne i narodowe według prawa Bożego, po czym przyrzeka strzec prawości polskich sumień, troszczyć się o świętość polskich rodzin i chrześcijańskie wychowanie ich dzieci oraz czynnie angażować się w życie Kościoła i strzec jego praw. Wielogłosowym unisono wołając: „Króluj nam Chryste!” ten naród dowiódł swej wierności nie tylko Chrystusowi, ale i łacińskiej Christianitatis, czyli takiemu urządzeniu świata, w którym – jak rzecz syntetycznie wyłożył święty Augustyn z Hippony – Bóg jest na pierwszym miejscu i z tego powodu wszystko jest na swoim miejscu.

  Czujesz się znużony mój Czytelniku takimi treściami? Proszę o trochę wytrwałości, ale jeśli i na to Cię nie stać, za co ja, wstrętny ateista, nie będę Cię osądzał, skocz do ostatniego akapitu. Bo ja mam jeszcze do przekazania kilka osobliwych treści. Tak więc kontynuujmy:
„Jedyny Władco państw, narodów i całego stworzenia, Królu królów i Panie panujących! Zawierzamy Ci Państwo Polskie i rządzących Polską. Spraw, aby wszystkie podmioty władzy sprawowały rządy sprawiedliwie i stanowiły prawa zgodne z Prawami Twoimi” – modlił się wraz z hierarchami Prezydent tego narodu. Kto się ośmieli zaprzeczyć, że oto na naszych oczach dokonuje się w kraju poważna przemiana duchowa? Wśród objawów mamy
choćby coraz dłuższych kolejek do konfesjonałów, bo przy konfesjonałach właśnie zaczyna się kontrrewolucja. Wspomnijmy przede wszystkim ponadmilionową armię zbrojną w różaniec, która w październiku stanęła na granicach naszego kraju, by go opasać szczelnym kordonem modlitwy. Wspomnijmy akcję „Sto różańców na stulecie Fatimy” – zainteresowanie publiczną modlitwą na ulicach wielu miast Polski w intencji odnowy moralnej naszego narodu przeszło najśmielsze oczekiwania jej organizatorów. Wspomnijmy wreszcie tegoroczny Marsz Niepodległości, którego oficjalne hasło brzmiało: „My chcemy Boga!”. 

  Oddając się pod panowanie Chrystusa Króla Polska wybrała osamotnienie we współczesnym świecie. Dziś Rzeczpospolita jest tak osamotniona, jak nigdy jeszcze nie była – bardziej niż w roku 1920, bardziej niż w 1939. I nie może być inaczej, albowiem w momencie oddania się w lenno Królowi wszechświata, należy natychmiast wziąć rozbrat z tym światem i porzucić mrzonki o wszelkich aliansach z jego mocarstwami. Polska sama stanie się mocarstwem, „będzie silną potęgą, najsilniejszą nie tylko w Europie, ale na całym świecie, jeśli usłucha wezwania Pana Jezusa” – zapisała Rozalia Celakówna, zastrzegając się z miejsca, iż nie są to jej myśli i słowa – „To mi pokazał Pan Bóg. Ostoją się tylko te państwa, w których będzie Chrystus królował. (...) państwa i narody, które nie poddadzą się pod panowanie słodkiej miłości Jezusowej, zginą bezpowrotnie z powierzchni ziemi i już nigdy nie powstaną”. Zatem, ufni w Opatrzność Boga nad tymi, którzy podążają Jego ścieżkami, powtórzmy wypowiedziane rok temu słowa Aktu Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana.  Nie drżyjcie, nie lękajcie się. Pan, Bóg wasz, który idzie przed wami, będzie za was walczył, podobnie jak uczynił w Egipcie na waszych oczach. Oby więc przesilenie, u progu którego właśnie stoimy, okazało się ozdrowieńcze nie tylko dla naszej Ojczyzny – jeżeli posłuszna będzie woli Chrystusowej (jak z kolei usłyszała z ust Pańskich święta Faustyna Kowalska) – ale też dla Europy i całego świata.

  Ja się przyznaję (znów bez bicia), słowa tej notki, wszystko co w kursywie, nie są moje. A zapewniam, że to tylko skrót wybranych fragmentów. Jeszcze aż tak bardzo nie padło mi na mózg, aby z takimi treściami się utożsamiać. Ich autorem jest mój niekwestionowany idol katolickich portali, Jerzy Wolak, tak, ten sam, o którym pisałem w poprzedniej notce. Ale tym razem to nie są myśli  osamotnionego wilka katolicyzmu, wtórują mu zarówno hierarchowie jak i najważniejsi politycy Najjaśniejszej. Jeśli Cię stać i masz odwagę zmierzyć się z całym tekstem, zajrzyj pod wskazany poniżej link






czwartek, 23 listopada 2017

Agenci Lucyfera



  Miłośnicy muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, nie wspominając tej heavy-metalowej, mam dla Was złe wieści, gorzej, straszne wieści! Otóż udowodniono już wcześniej, że niewiara w diabła jest najlepszym dowodem na jego istnienie, bo on chce, żeby w niego nie wierzyć. Taka z niego zmyślna bestia. Wymyślić taki majstersztyk logiczny to sztuka godna samego mistrza Lucyfera. Ale jak to się ma do tej muzyki? Już wyjaśniam, no nie do końca ja, ja to wyjaśnienie tylko powielam na swoim blogu.

  Niejaki Jerzy Wolak, gorliwy katolik, który już gościł na moim blogu, tym razem postanowił nam wyjaśnić, jak zgubna jest dla nas, miłośników i słuchaczy, muzyka z gatunku rozrywkowej. Ale uprzedzam, będzie mocno i strasznie. Zaczyna się tak: „Każdy, kto choćby powierzchownie „liznął” temat tak zwanej muzyki rozrywkowej, dostrzeże w całej historii tej dziedziny sztuki rozliczne akcenty piekielne, nawiązania do mrocznych kultów i pogańskich rytuałów, predylekcję do okultystycznych symboli czy ezoterycznej „wiedzy”, słowem: diabeł i ciemne sprawki jego do wyboru, do koloru (choć kolory w zasadzie dominują dwa: czerń i czerwień)”. Samo określnie „muzyka rozrywkowa” pachnie diabłem, bo przecież wywodzi się w znacznej mierze „z pogranicza murzyńskiego folkloru” (sic!) To również sfera estetyki, „wtórna do założeń filozoficznych, które wyraźnie cuchną siarką”. Ta muzyka bowiem wyrasta z ludowej tradycji czarnych niewolników, i tu już nie mogę się powstrzymać od drobnego wtrętu – katolik neguje tradycję! Ale ok, wiadomo, punkt widzenia tradycji zależy od punku siedzenia, więc nie każda tradycja musi być w porządku. Tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego J. Wolak przyczepił się do tych czarnych niewolników. Po części tłumaczy to fakt, że większość z nich była wyznania protestanckiego, co nie tyle wynikało z ich potrzeby na taką religię, ile z woli ich panów. Tak jak dziecko nie ma wpływu na to, jakiego wyznania są jego rodzice, tak owi murzyni sami nie mogli decydować o wyborze religii.

  Ja bym temu J. Wolakowi darował, ale on najbardziej przyczepił się do mojego ulubionego bluesa i to w sposób bardziej niż haniebny. Ci „pomarszczeni Afroamerykanie” oparli swoją muzykę na najbardziej diabolicznym instrumencie jaki podsunął człowiekowi diabeł – bęben. (sic!)  Owóż ten bęben za „podstawowe zadanie ma wprowadzić słuchacza w trans. A trans to jeden z odmiennych stanów świadomości. A to już domena demona”. Przyznam, że w tym miejscu lektury tekstu, musiałem włączyć sobie bluesy Muddy Watersa. On nie był pomarszczony, bo miał zbyt pulchną buzię. Włączyłem bo: „wzbudzony rytmicznym łoskotem trans ułatwia transfer wszelkich treści do odrętwiałego serca, ogłupionego mózgu i uśpionej świadomości”. Inaczej tekstu do końca bym nie strawił. A dalej jest równie inspirująco: „Książę Ciemności ma bezpośredni dostęp do duszy każdego człowieka i od nas samych wyłącznie zależy, czy pozwolimy, by Master of Puppets uczynił z nas swoje marionetki. (...) wspomniane powyżej gremia bezsprzecznie istnieją – diabeł bowiem jako wytrawny totalitarysta nie może się przecież oprzeć żądzy szeregowania swoich wyznawców, karcerowania swych ofiar”. Ok, ok, jestem owładnięty tym diabłem, więc pozostawmy tę muzykę pomarszczonych murzynów, którą i tak nie każdy lubi.

  I teraz najważniejsze. Diabeł jest świadom, że są różne upodobania, więc zaczął mieszać również w muzyce łatwiejszej i bielszej (w sensie skóry wykonawców), w dodatku bez zmarszczek. „Kiedy zatem rozpoczął się szatański marsz przez muzykę? W połowie XX stulecia, gdy Lucyfer wyczerpał możliwości trzech swych najwierniejszych żołnierzy: Włodzimierza Iljicza, Adolfa i Józefa Wissarionowicza, a Zachód wciąż trzymał się chrześcijańskiego dziedzictwa przodków. Wtedy sięgnął po piątą kolumnę” (sic!) Kim jest ta piąta kolumna? Jej początkiem byli tacy agenci Lucyfera jak: The Beatles, Elvis Presley, Scott McKenzie, The Eagles, Bob Dylan oraz już bardziej jawni jak: The Rolling, King Crimson, Ozzy Osbourne. Jeśli któryś z tych wykonawców ci się podobał, wiedz, że coś się dzieje..., opętał cię diabeł. Jeszcze dwa cytaty: „Plan Belzebuba jest prosty. (...) Muzyka młodzieżowa od samego swego zarania stanowi wyraz buntu nowego przeciw tradycyjnemu, młodych przeciw starszym. Więcej, jest tego buntu zarzewiem, narzędziem i owocem. A gdzie bunt choćby najsłabiej się tli, tam się demona spodziewajcie”, nic innego, następne pokolenia buntowników muzycznych, to też dzieło Szatana. Na koniec ostateczna diagnoza: „Książę Ciemności odpowiada za stworzenie nowej kategorii socjologicznej – młodzieży, rozumianej jako grupa całkowicie odrębna od pokolenia rodziców, oddzielona odeń barierą kulturową, nieczerpiąca z jego doświadczenia, a wręcz przeciwnie – przekonana o własnej wyższości nad „wapniakami”, pełna pretensji i roszczeń. Gwałtownie domagająca się wyzwolenia z „ucisku” rodziny, Kościoła, cywilizacji. Odpowiednio przygotowana do zbliżenia z Kozłem.”

  Z oczywistych względów musiałem pominąć wiele innych ciekawych kwestii nawiedzonego katolika, Jerzego Wolaka. Szczerze polecam lekturę w całości. Choć ja przez cały czas ryczałem ze śmiechu, naszła mnie jednak na koniec bardzo smutna refleksja. Gdyby ten gość pisał takie teksty na swoim blogu, pewnie bym się tylko uśmiechnął. Ale on je publikuje na dość poczytnym i żywotnym portalu katolickim! Ośmiesza ten Kościół w sposób skandaliczny i bardziej skuteczny, niż by to robiło dziesięciu Dawkinsów. Jeśli się promuje takie głupoty, to mnie nie dziwi postępująca sekularyzacja. Kto z rozsądnych wierzących zechce się identyfikować z takimi oszołomami, namaszczonymi przez Kościół?




niedziela, 19 listopada 2017

bożki ateizmu

  Fajną książkę przeczytałem. Już o niej była mowa, przypomnę „Bóg zagubiony” autorstwa Anselma Grüna i Tomáša Halika. Obaj to czescy księżą katoliccy, co ma pewne znaczenie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Czechy to jeden z najbardziej zateizowanych krajów w Europie. Sami sobie się dziwią (autorzy), że się uchowali w wierze. Książka przede wszystkim o wierze, choć z punktu widzenie polskiego katolicyzmu, może się wydawać kontrowersyjna.

  Ta notka też nie będzie recenzją sensu stricte. Nadmienię tylko, że dotyczy zarówno wątpliwości samych wierzących, ale również w jakimś sensie ateistów, agnostyków i zsekularyzowanej części społeczeństwa wierzących. Ma to uzasadnienie w podtytule: „Wiara w objęciach niewiary”, przy czym nie jest treścią książki surowy krytycyzm postaw niewiary. Występują za to często mylące kryteria oceny grup niewierzących. Zaskakujące wydaje się podkreślanie konieczności podejmowania dialogu z ateistami, bo podobno ten dialog może wnieść w wiarę wierzącego świeży, krytyczny, ale przez to wzmacniający wiarę, powiew. Coś mi się wydaje, że w naszym kraju, dialog na takim poziomie jest nie do pomyślenia. Rzecz w tym, że dla obu autorów, ateizm jest poszukiwaniem Boga, choć Jego istnienie neguje. Błędem tej oceny jest porównanie współczesnego ateizmu do ateizmu starożytnych Greków. Otóż starożytni epikurejczycy nie tyle odrzucali wiarę w swoich bogów, ile traktowali ich jako istoty nie mające żadnego wpływu na rzeczywistość. Były to byty istniejące niezależnie od ludzi, choć czasami w życie ludzkie ingerowali. Tyle, że ogólnie, dla tego antycznego świata, te ateistyczne z pozoru postawy nie miały żadnego znaczenia. Współczesny ateizm zaś stanowczo odrzuca istnienie nawet takich bytów.

  I tu pojawia się problem, dla autorów książki chyba nie do przeskoczenia. Nie są w stanie zrozumieć sytuacji, że skoro człowiek odrzuca istnienie niematerialnych bytów, to tym samym nie może szukać innych. Tomáš Halik stwierdza, że pytanie: „jakiego Boga odrzucasz?”, powinno uświadomić ateiście, że w gruncie rzeczy poszukuje zastępczych bożków. Uzasadnia to tak: „Miejsce Boga w życiu poszczególnych ludzi nie pozostaje puste, często na boskim tronie zasiada ktoś inny lub coś innego, co zaczyna odgrywać w życiu ateisty rolę Boga. W ten sposób rozwija się kult bożków, który Biblia uznaje za najcięższe grzechy. (...) ludzie, którzy przestają wierzyć w Boga, często gotowi są uwierzyć we wszystko1. W moim przekonaniu występuje tu swoiste pomylenie pojęć. Dla człowieka pozbywającego się wiary w Boga lub tkwiący w tej niewierze od zawsze, zmieniają się tylko parytety ważności. Miejsce Boga zastępuje człowiek, ale nie w takim sensie, w jakim ujmują to przeciwnicy ateizmu. Taki człowiek, bez jakichkolwiek atrybutów absolutyzmu nie może być Bogiem w znaczeniu, w jakim proponuje T. Halika. Mimo to, tenże człowiek jest przed niematerialnym Bogiem absolutu, ponieważ jest ułomny, daleko niedoskonały, skłonny ulegać iluzjom. Bóg nie umiera, jak chce Nietzsche i czemu zaprzecza T. Halik, ten Bóg zajmuje właściwe mu miejsce – w świeci ludzkiej projekcji i iluzji – i takim w umyśle ateisty pozostaje. Czy podmiotowe traktowanie człowieka stawia go w randze bożków, godnych najcięższego grzechu? Otóż, choć Biblia i wiara na niej oparta jest skierowana na Boga, jest też, a może przede wszystkim, skierowana na człowieka. Podobno mówi Ona jak ma żyć człowiek, aby podobać się Bogu. Jeśli tylko odrzucić to podobanie się Bogu, mamy ten sam aspekt traktowania człowieka, jaki proponuje ateizm. Człowiek dla ateisty jest tym samym człowiekiem z Biblii, po odrzuceniu pierwiastka i odniesienia do Boga.

  Można oczywiście przypisać ateiście inne bożki – nauka, dbanie o potrzeby własne, pogoń za dobrobytem itp., ale trzeba mieć świadomość, że z wierzącymi nie jest inaczej. Nawet siła pragnienia tych aspektów rzeczy przyziemnych, życia doczesnego – bożków w ogólnym rozrachunku nie jest w niczym różna. Powstaje pytanie, gdzie w tych dążeniach jest grzech ciężki? Gdyby zapytać wierzących, jakich mają idoli muzycznych, literackich, a nawet moralnych, każdy odpowie, że ma, nawet jeśli tymi idolami będą święci. Nie bardzo mogę się zgodzić z tezą, że ateista czci tych idoli bardziej, rzekłbym, że jest wręcz odwrotnie, przynajmniej w stosunku do świętych. Pogoń za pieniędzmi, za dobrobytem niczym nie odróżnia ateistów od wierzących. Gdzież więc są te bożki? I tu następuje największy paradoks. Te same potrzeby wierzących i niewierzących, te same pragnienia, stają się podobno bożkami z chwilą gdy przestaje się wierzyć w istnienie bytu absolutnego (sic!) Ba!, miłość do bliźniego w wersji ateistycznej jest podobno próbą wywyższenia człowieka ponad Boga. A przecież ta gloryfikacja człowieczeństwa jest niczym innym, jak zrzuceniem kajdan winy za niezrozumiały grzech pierworodny oraz wyzwoleniem się z poddaństwa wobec bliżej niesprecyzowanego pojęcia Boga. W żadnym zaś razie nie powoduje usadowienia na tron Boży człowieka.

  Gdy Anselm Grün pisze: „Ludziom, którzy rezygnują z Boga – widzę to wyraźnie – grozi zajęcie Jego miejsca przez jakiegoś bożka, przez walkę ze wszystkim, co obce, fascynację przemocą, której nie trzeba już stawiać żadnych granic2, to przyznam, że ów kaznodzieja dokładnie opisuje... gro wierzących w naszym kraju.


Przypisy:
1 – „Bóg zagubiony”,  
Anselm Grün i Tomáš Halik, wydawnictwo WAM, Kraków 2017, str. 271;
2  - ibidem str. 271


środa, 15 listopada 2017

Smutno mi Boże



  Nie tak dawno powiedziano mi, że jako ateiście nie wolno mi się odnosić się do Słowa Bożego, ani cytować, ani tym bardziej nim się posługiwać. Na przekór napiszę jeszcze raz, i pewnie nie ostatni: „Smutno mi Boże!” To nie mój Bóg, bo dla mnie nie istnieje, ale podobno wszyscy wokoło są nie tylko przekonani o Jego istnieniu, ale całkowicie tego pewni. Mają do tego prawo, nie mam najmniejszego zamiaru ich przekonywać, że się mylą. Zwracam się do tego Boga, którego tak są pewni, a którego nauki tak perfidnie wykoślawili. Wiem, gdyż kiedyś dano mi tych nauk zakosztować.

  W Ewangelii św. Jana jest napisane: „teraz wam mówię - dokąd Ja idę, wy pójść nie możecie. Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali”1 [J 13, 33-35]. Treść wydaje się prosta i jasna, nie wymagająca żadnych wyjaśnień. Ileż razy słyszę, że Słowo Boże jest święte, bo natchnione, a to co mówi to Słowo, jest dla chrześcijanina drogą, z której nie wolno zboczyć. Smutno mi Boże, bo te Twoje owieczki, choć ciągle beczą te Twoje Słowa, wręcz je tratują jak w jakimś amoku i z tej drogi zbaczają, a to w chaszcze, a to w bagno, czasami nawet w przepaść. Owieczki i pasterze mający ich strzec, za nic mają Twoje słowa. Gdy wszystkie na raz, ale bez składu beczą „My chcemy Boga!”, wychodzi z tego „śmierć wrogom ojczyzny!”, czasami „Polska katolicka, nie laicka”. Bywa gorzej, wręcz obrazoburczo, gdy taki pasterz woła „Ave Jezus Rex”, owieczki zamiast Chwała Tobie Panie odpowiadają „wypierdalać, bo cię zabiję”.

  Smutno mi Boże, bo mówiłeś im: „Idźcie i nauczajcie”. Nie sprecyzowałeś chyba dokładnie, albo Cię nie zrozumieli, bo oni nauczają, że „wszyscy równi, wszyscy biali”. Doszło do tego, że nauczają, ale i wymagają, wręcz wymuszają od innych posłuszeństwa, sami czyniąc zło lub za tym złem optują, jeśli to zło z ich stada wychodzi. Gorzej, bo tym własnym złem obrzucają innych. Na zło własne, wzruszają ramionami, bo to podobno normalne, że w każdym stadzie jest kilka „czarnych owiec”. Chętnie idą ślepo śladem tych czarnych, wystarczy, że jest zawołanie „My chcemy Boga!”. Jeszcze wczoraj dziwiłem się skąd to zawołanie, przecież mają Cię Boże pod dostatkiem, dziś jestem niemal pewny, że to zawołanie ma sens, choć oni go nie znają. Zatracili Cię Boże, zgubili, jak gubi się parasolkę, której teraz nie potrafią odnaleźć. I to wszyscy, nie tylko te czarne owce. Ciebie Boże, który wzgardziłeś ziemskim bogactwem i zaszczytami, chcą dziś przyodziać w złote szaty, dać Ci do ręki złote berło, a na głowę nasunąć złotą koronę z diamentami, która będzie Cię bardziej uwierać niżli ta cierniowa. Uczynią Cię jak błazna, bo błaznom hołdują. Uczynią z Ciebie złotego cielca, bo od starożytnych czasów zawsze chcieli czcić bożków, którym się kłaniają, a których się nie boją. Im niepotrzebne są Twoje nauki, im wystarczy to, że mogą Cię chwalić. Nie potrzebują Twojego przekazu miłości bliźniego, milsze są im słowa nienawiści do bliźniego. Zamiast składać dłonie do modlitwy, wolą palcami wskazywać tych, których chcieliby Panie, abyś ukarał już teraz, natychmiast i przykładnie, w myśl słów Arnauda Amaury: „Zabij wszystkich Panie, Ty poznasz swoich przed bramą do nieba”2.

  Smutno mi Boże, bo ich słowa są przepełnione straszną nienawiścią. We wszystkim widzą szatana i pragną go zmiażdżyć, pragną widzieć jego upadek, więc każą, ba!, rozkazują Ci Panie, abyś tylko dał przyzwolenie, najszybciej jak to możliwe, by mogli wreszcie zaspokoić swoje rządze unicestwienia wszystkiego, co nie jest po ich myśli. Chyba tylko po to, aby im nie psuć własnego samouwielbienia. Mają się za prawych, sprawiedliwych i miłosiernych, ale nie tak jak Ty Panie nauczałeś, ale jak sami to chcą widzieć. Jestem grzeszny Panie, bo się Ciebie wyparłem, nie tak jak Piotr – trzy razy, tylko raz, ale ostatecznie. Bo ja nie chcę być w stadzie owieczek, którym pycha pomieszała w głowach, których oślepiła nie wiara w Ciebie, a we własne bałwochwalstwo, którym wydaje się, że są bardziej boscy od Ciebie, którym wydaje się, że różaniec to miecz, a modlitwa jest zaklęciem, którym można razić bliźniego. Ma też wynieść ich samych do Królestwa, razem z ich własnymi grzechami.

Smutno mi Boże...

PS. Ten alegoryczny tekst oparłem na wydarzeniach z 11 listopada i zapowiedzianego odnowienia uznania Chrystusa królem Polski.


Przypisy:
1 – za Biblią Tysiąclecia;
2 – to parafraza. W oryginale: „Zabij wszystkich, Bóg pozna swoich”