czwartek, 28 listopada 2019

Katolickie feministki


  Moim skromnym zdaniem najgorsze, co może człowieka płci męskiej spotkać to katolicka feministka. W porównaniu z nimi, te ateistyczne wojowniczki, co to za aborcją i równym traktowaniem, to po prostu łagodne owieczki. W dodatku wiadomo konkretnie czego chcą i biorą za to pełną odpowiedzialność. Tymczasem życie z katolicką feministką musi skończyć się koszmarem. Wprawdzie ona a priori przysięga przed ołtarzem bezwarunkowe posłuszeństwo mężowi, ale bądź pewny męski człowieku, że nie ma nic za darmo. Wrócisz jej to z nawiązką i nawet napić się ze zgryzoty nie będziesz miał prawa. Płacz też nic nie pomoże. Od ateistycznej feministki uciekniesz, od katolickiej w żadnym razie.

  Czytam na jednym z portali: „Jestem z mężem ponad czterdzieści lat. Były wiele razy kryzysy, ale pokonywaliśmy je wspólnie, chociaż muszę przyznać, że wiele razy, owe kryzysy były powodowane przeze mnie. Mieszkamy sami, często, kiedy wychodzę do kościoła, mąż jest niezadowolony, nie mogę o Bogu z nim rozmawiać. Czuję się samotna, On też czuje się nieszczęśliwy i próbuje mnie przekonywać, że można się modlić w domu. Ja bardzo potrzebuję być blisko Boga, uczestniczyć we wspólnej modlitwie w kościele. Niemniej jednak wiara i miłość do męża choć trudna daje mi nadzieję i ufam, że Pan Bóg pozwoli nam jeszcze wspólnie modlić się do Niego i uczestniczyć w Eucharystii”. Czujecie bluesa? Prowokowała kryzysy małżeńskie, by zmusić niewierzącego męża do przyjęcia wiary i chodzenia do kościółka. Tak mi się chce zapytać: po co kobieto wychodziłaś za niewierzącego męża, skoro tak bardzo ci to przeszkadza? Z nimi jest tak jak z pijakami – daremny twój trud, nie sprowadzisz ich na drogę cnoty... Okazuje się jednak, że takich kobiet jest multum, pełnych nadziei, że ich katolicki feminizm uszczęśliwi niewierzącego małżonka. Choć przyznaję, może być różnie, o czym poniżej.

  Katolickie feministki mają swojego guru w osobie niejakiego ks. Sławomira Kostrzewy, który choć młody, wielce się zna na problemach tych feministek. Miałem okazję zapoznać się z jego wykładem1: „Co robić, aby doprowadzić niewierzącego męża do wiary?” (sic!) Blisko godzina i trzydzieści minut, ale proszę mi się nie dziwić. Mam czas, nie mam wierzącej żony, więc nic mi nie groziło, za to zaspokoiłem ciekawość. I powiem szczerze, jak na spowiedzi, nie wiem kogo mi bardziej żal: tych mężów, którzy rzekomo mają się nawrócić za radami księdza, skierowanymi do ich żon, czy tych wierzących żon, które te rady muszą stosować, aby dopiąć swego. Gdy dodatkowo sobie uzmysłowić, że ten sukienkowy jest po prostu zdrajcą rodzaju męskiego, mobilizując katolickie feministki do walki – deprecha pewna jak amen w pacierzu. Aby nie przynudzać, tylko pobieżnie o sposobach jakimi można męża zmusić do nawrócenia. Po pierwsze, nic na siłę, po drugie, cierpliwość, po trzecie, dawać trzeba przykład dobrej i usłużnej żony. We wszystkim. To przed wszystkim dobre, urozmaicone jedzenie, zadbany i czysty dom, pełna akceptacja zachowań, zainteresowań i..., i zachcianek męża. Aha, nie wolno pod żadnym pozorem ostentacyjnie kultywować swoich nawyków religijnych. Te trzeba wprowadzać w życie małżeńskie bardzo powoli i ostrożnie, aby zbyt szybko nie spłoszyć małżonka. Wszystko po to, aby on się przekonał, że ma wspaniałą, wręcz cudowną żonę, by nabrał przekonania, że bez niej jego życie stanie się katorgą. Żaden zmanierowany przez księżną książę, którego wręcz nosi w lektyce, nie zechce dobrowolnie oddać się brudnej robocie, tu – robocie domowej.

  Tak urobionemu, choć jeszcze niewierzącemu mężowi można już powolutku podsuwać literaturę i filmy o treści religijnej, aby z wiarą się oswoił. Można już częściej oddawać się praktykom modlitwy przy mężu, choć trzeba pilnie śledzić jego reakcję. Jeśli nie budzi to w nim złych emocji, dopiero na tym etapie można przystąpić do właściwej ofensywy – prosić o wspólną modlitwę i wspólne wyjścia do kościółka. Biedny i ogłupiały facet będzie teraz potulny jak baranek i..., i właśnie o to chodzi. Lata wyrzeczeń, jakie były udziałem katolickiej feministki, przyniosą w końcu oczekiwane owoce. A i św. Piotr w kajeciku zapisze jej na plus nawrócenie niewiernego, na jedynie słuszną i prawdziwą wiarę.

  Właściwie nie rozumiem takich par narzeczeńskich, których różni światopogląd. Może to i dobrze, że Kościół, udzielając im ślubu piętrzy formalne schody. Niemniej apeluję w tym miejscu do młodych, jeszcze nieżonatych i niewierzących facetów: strzeżcie się jak ognia słodkich jak miód, cnotliwych i bogobojnych narzeczonych, nawet jeśli wam obiecują zarówno niczym nie skrępowaną wolność światopoglądową, jak i raj na ziemi w małżeństwie. Szczególnie to drugie...






wtorek, 26 listopada 2019

Polski katolik


  Fajny artykuł wczoraj czytałem...1 Dodam, że autorką jest katoliczka, w mojej ocenie jedna z tych bardziej gorliwych, więc uprzedzam, że wszystkie opinie na temat charakterystyki przeciętnego polskiego katolika, zawarte w notce są jej autorstwa. Inna sprawa, że nie byłbym sobą, gdybym coś od siebie nie dodał. Tyle tytułem wstępu.

  Polski katolik płci obojga to człowiek, który uważa, że daje z siebie dostatecznie dużo, aby zasłużyć na zbawienie. Wszak regularnie uczestniczy w Eucharystii, przystępuje do spowiedzi i komunii świętej, chrzci swoje dzieci, ma ślub sakramentalny, często się modli i dzieli się opłatkiem podczas wigilijnej kolacji. Może nie w każdy piątek, ale jednak stara się przestrzegać postów. Trudno się z tą opinią nie zgodzić, choć ja bym tu dodał jeszcze fakt, że część z nich bierze również czynny udział w jakichś religijnych grupach, nieliczni zaś nawet w życiu parafii. Czy temu można coś zarzucić? Nie sądzę, w najgorszym razie i tak duszyczka znajdzie się w czyśćcu, gdyż jak gdzieś wyczytałem, nie ma takiej, która by tam nie trafiła, tylko czas pobytu jest różny. Wszak grzech jest naszym chlebem powszednim, bez niego po prostu się nie da.

  Ku mojemu zdumieniu, okazuje się, że to wszystko nic nie znaczy, „to tylko zwykłe czynności kulturowe, nawyki przekazywane przez wiele pokoleń, podobne do tych, jak na przykład rodzinne spacery z psem do lasu lub coroczny urlop nad morzem”. Jak Bozię nie kocham tak nie pojmuję, regularne chodzenie do kościółka i przyjmowane sakramentów, to tylko tak jak wyjść z psem na spacerek (sic!) Teraz rozumiem dlaczego we mnie znikła potrzeba chodzenia do kościoła – przez pierwsze pół wieku życia nie miałem psa, więc i takiego nawyku nie wyrobiłem. Gdy nabyłem psa, byłem już zdeklarowanym ateistą. Żarty żartami, ciekawe są motywacje tak opisanego zwykłego katolika. Otóż ten zwykły katolik, o zgrozo!, zna sposoby leczenia coraz większej ilości chorób i korzysta ze zdobyczy współczesnej techniki. Wydaje mu się, że panuje na żywiołami, że można się w życiu wygodnie urządzić i..., i być czasami szczęśliwym bez Boga. Żyje taki jeden z drugim w ułudzie samowystarczalności. A wszystko przez szatana, którego autorka nazywa, nomen omen władcą tego świata.

  Polskiemu, zwykłemu katolikowi nie pozostaje nic innego, jak ponownie się nawrócić. Tak samemu to się nie da, trzeba czekać cierpliwie aż nadejdzie Boża miłość. Później w klimacie tej miłości, ze wszech miar odwzajemnianej: „(...) Bóg pokazuje po kolei to, co nie pasuje do życia z Nim, czego trzeba się pozbyć, wyrzec”. Od razu spieszę uspokoić, w tym wyrzekaniu się nie chodzi przecież o wystawne życie, otaczanie się bogactwem, o grzeszność, hipokryzję czy kłamstwo, o czym zaświadczają, nie tylko nasi, rodzimi hierarchowie Kościoła katolickiego. Tak naprawdę to ja nie bardzo wiem, czego On chce by katolicy się wyrzekli? Teraz już tylko moja konkluzja oparta na obserwacji życia Kościoła w Polsce. To pewnie chodzi tylko o to, aby się wyrzec miłości do innych, tu: niekatolików, niewiernych, genderowców i LGBT-owców. Uogólniając – do tak zwanego lewactwa. Przecież to zrozumiałe, że nie można kochać Boga i jednocześnie choćby tylko szanować lewaków. Jezus w tej materii ewidentnie się pomylił...




piątek, 22 listopada 2019

Czteropak operowy – w osiem dni


  Normalnie bakcyla operowego połknąłem i obawiam się, że tego się nie da wyleczyć. Ale, aby nie było, że łykam wszystko tylko dlatego, że nazywa się operą, w tej notce będzie kilka krytycznych uwag. Ja się po prostu wyrabiam w ocenie tego, co się na scenie dzieje, choć będę szczery do bólu – nikt się moimi krytycznymi uwagami nie przejmuje.

  Zaczęło się od najbliższej mi Opery Śląskiej w Bytomiu. Najbliższej sercem i odległością. Lekka i zabawna „Don Desiderio” Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego. W rolach głównych jeden z najlepszych barytonów w Polsce Adam Woźniak oraz Joanna Woś, sopranistka. Nie sposób nie wspomnieć o Adamie Sobierajskim w roli Federico i mojej ulubienicy Annie Boruckiej w roli Placidy. Było pięknie, wręcz cudownie, tym bardziej, że za kulisami ta ostatnia zgodziła się przyjąć zaproszenie do znajomych na fb. 

                                                            Z Anną Borucką

  Nazajutrz wypad do Teatru Wielkiego w Łodzi na „Człowieka z Manufaktury” Rafała Janika. Dla mnie pierwsza w życiu operowa porażka i to w skali totalnej. Taki współczesny postsocrealizm zarówno w warstwie muzycznej jak i na poziomie libretta. Na domiar złego, choć sam budynek opery prezentuje się okazale, przypomina całą swoją okazałością, na szczęście już minioną epokę socrealizmu. Nie lubię i nie rozumiem współczesnej muzyki poważnej, zaś opowieść o problemach kapitalizmu i socjalizmu tak pasuje do opery, jak seks do kościoła. Nawet mi się nie chciało iść za kulisy, nie lubię udawać zachwytu, gdy go we mnie nie ma. 


  Tydzień później Teatr Wielki w Poznaniu z „Faustem” Charlesa Gounoda. Tu już był zachwyt, choć nie bez odrobiny dziegciu. Kostiumy poza samym Faustem (Piotr Friebre) i Mephisto (Rafał Korpik) uwspółcześnione. Może to nowatorskie, ale coś mi tu zgrzytało. Ogólnie było dobrze, tym bardziej, że mam fotkę: dwóch diabłów, a pan Rafał okazał się być przystępny i rozmowny. Wybuchła też mała afera. Przyspawałem się w jednej z fotek do zespołu artystów i teraz ona krąży na Fecebooku, a melomani z całego kraju zadają sobie pytanie, co to za tajemniczy agent w tym tak zacnym gronie. Jedynym mankamentem tego wypadu była podróż. Blisko czterysta kilometrów w jedną stronę, a ja prowadziłem w obie, co w moim wieku można uznać za wyczyn. Młodzi przyjaciele, pasażerowie padali ze zmęczenia do tego stopnia, że wychodzili o drugiej w nocy z samochodu w stanie agonalnym..., a rano do pracy. Ok, ok, trochę przesadziłem z tą agonią.

                                                                    Mephisto i Asmodeusz

Drugi od lewej Franck Chastrusse Colombier (dyrygent), za nim Rafał Korpik (Mephisto), Ilona Krzywicka (Margarite), Piotr Friebre (Faust), całkiem z prawej - wspomniany agent.

  Wreszcie po jednym dniu przerwy Opera Wrocławska i moja ulubiona „Traviata”. Trochę inna niż oglądana wcześniej w Bytomiu. Sam gmach Opery i jej wnętrze budzą podziw i warte są obejrzenia. Za to Ewa Majcherczyk w roli Violetty i Andrzej Lampert w roli Alfredo doskonali. Reżyserowała, nie kto inny jak sama Grażyna Szapołowska. Panu Adamowi Banaszakowi (dyrygent) jeszcze przed przedstawieniem podpowiedziałem, aby dodał muzyce więcej ikry i trzeba przyznać, że prośbę spełnił, bo też muzyka Verdiegio jest przepiękna.


  Na koniec niespodzianka. Ponieważ nie mam oryginalnego nagrania mojego ulubionego duetu "Brindisi" z pierwszego aktu Traviaty, przedstawię inne, w moim przekonaniu dość oryginalne:




sobota, 16 listopada 2019

Wziął i umarł


  Nie potrafię inaczej określić tego zdarzenia jakim była śmierć abp Juliusza Paetza – po prostu wziął i umarł. Pewnie jeszcze na koniec swoim wrogom zagrał na nosie, ale na to świadków nie ma. Jeden z moich hajterów był ciekaw, czy coś napiszę. Ja życzeń takich komentujących nie spełniam, ale z tą śmiercią wyszło dość ciekawie, i prawdę powiedziawszy, może się okazać jeszcze ciekawiej.

  Właściwie jego życiorysu w związku ze skandalem seksualnym, nie trzeba przybliżać. Jest dość znaną postacią w Polsce. Zwrócę uwagę na dwa aspekty w jego życiu. Pierwszy, to oskarżenia o współpracę z SB, którym stanowczo zaprzeczał. I choć są dowody na spotkania z oficerami wywiadu, nie ośmielę się jednoznacznie ich oceniać. Tak jak nikogo, kto się w archiwach UB znalazł. Nie wierzę tej skompromitowanej organizacji zarówno, co do metod, jak i prawdziwości tworzonego materiału, mającego skompromitować przyszłych decydentów. Drugi, to ów skandal seksualny. Teoretycznie abp Paetz też jest tu niejako „czysty”, przecież pedofilem nie był. Jeśli zaś klerycy (a to nie bezbronne dzieci) dali się mu molestować, to ich problem. Praktycznie trudno jednak to zachowanie uznać nawet za obojętne, ze względu na zajmowane stanowiska i ideologię, którą reprezentował, a ta jest przecież zdecydowanie przeciw związkom i zachowaniom homoseksualnym. Jeszcze trudniejszym jest do zrozumienia ów pęd do życia liturgicznego mimo zakazu Watykanu, który wielokrotnie naruszył.

  Teraz polski Kościół ma zagwozdkę. Jak informuje Archidiecezja Poznańska: „Miejsce pochówku, jak również forma pogrzebu, zgodne z normami Kodeksu Prawa Kanonicznego (kan. 1178, kan. 1242), zostały ustalone w wyniku konsultacji ze Stolicą Apostolską i Nuncjaturą Apostolską w Polsce oraz Rodziną Zmarłego”. Owe kanony, 1178 i 1224 dają bowiem możliwość pochowania abp Paetza w archikatedrze poznańskiej. I tu się trzeba zastanowić, czy to przypadkiem nie jest profanacja owej katedry, większa niż gdyby pojawiły się na niej obrzydliwe napisy sprayem? Napisy można usunąć, czy będzie można usunąć trumnę arcybiskupa? Dla wandali nienawidzących Kościoła (nie mylić z antyklerykałami) będzie to doskonały argument. Skoro bowiem w ten sposób profanuje się kościoły, że daje się miejsce pochówku dla wątpliwie moralnych indywiduów, jaki problem z obsmarowywaniem samych murów? Na razie trudno przesądzać sprawę, być może ci hierarchowie przyjdą po rozum do głowy.

  Na koniec już nieco w bardziej luźnym tonie. Gdy sprawdzałem różne portale katolickie w kontekście tej śmierci, znalazłem wiele tego rodzaju modlitw: „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci. Niech odpoczywa w pokoju. Amen”. I ogarnia mnie najwyższe zdumienie. Homoseksualizm urósł do rangi najcięższego grzechu, wręcz do szatańskiej ideologii, tymczasem autorzy tych artykułów nie mają skrupułów życzyć mu wiekuistej światłości i wiecznego odpoczynku w pokoju. Czyżby owa orientacja seksualna w wykonaniu kościelnego hierarchy, uchodziła już, nomen omen za cnotę? Bo to, że przestał molestować kleryków nie wynikało z jego wewnętrznej potrzeby, a z powodu skandalu jaki wywołał, nałożonej na niego kary, a na koniec odosobnienia w klasztorze prowadzonym przez..., Zgromadzenie Sióstr Służebniczek (bez podtekstów).