Moim skromnym zdaniem najgorsze, co może
człowieka płci męskiej spotkać to katolicka feministka. W porównaniu z nimi,
te ateistyczne wojowniczki, co to za aborcją i równym traktowaniem, to po
prostu łagodne owieczki. W dodatku wiadomo konkretnie czego chcą i biorą za to
pełną odpowiedzialność. Tymczasem życie z katolicką feministką musi skończyć
się koszmarem. Wprawdzie ona a priori
przysięga przed ołtarzem bezwarunkowe posłuszeństwo mężowi, ale bądź pewny
męski człowieku, że nie ma nic za darmo. Wrócisz jej to z nawiązką i nawet
napić się ze zgryzoty nie będziesz miał prawa. Płacz też nic nie pomoże. Od ateistycznej feministki uciekniesz, od katolickiej w żadnym razie.
Czytam na jednym z portali: „Jestem z mężem ponad czterdzieści lat. Były
wiele razy kryzysy, ale pokonywaliśmy je wspólnie, chociaż muszę przyznać, że
wiele razy, owe kryzysy były powodowane przeze mnie. Mieszkamy sami, często,
kiedy wychodzę do kościoła, mąż jest niezadowolony, nie mogę o Bogu z nim
rozmawiać. Czuję się samotna, On też czuje się nieszczęśliwy i próbuje mnie
przekonywać, że można się modlić w domu. Ja bardzo potrzebuję być blisko Boga,
uczestniczyć we wspólnej modlitwie w kościele. Niemniej jednak wiara i miłość
do męża choć trudna daje mi nadzieję i ufam, że Pan Bóg pozwoli nam jeszcze wspólnie
modlić się do Niego i uczestniczyć w Eucharystii”. Czujecie bluesa?
Prowokowała kryzysy małżeńskie, by zmusić niewierzącego męża do przyjęcia wiary
i chodzenia do kościółka. Tak mi się chce zapytać: po co kobieto wychodziłaś za
niewierzącego męża, skoro tak bardzo ci to przeszkadza? Z nimi jest tak jak z
pijakami – daremny twój trud, nie sprowadzisz ich na drogę cnoty... Okazuje się
jednak, że takich kobiet jest multum, pełnych nadziei, że ich katolicki
feminizm uszczęśliwi niewierzącego małżonka. Choć przyznaję, może być różnie, o czym poniżej.
Katolickie feministki mają swojego guru w osobie
niejakiego ks. Sławomira Kostrzewy, który choć młody, wielce się zna na problemach
tych feministek. Miałem okazję zapoznać się z jego wykładem1: „Co
robić, aby doprowadzić niewierzącego męża do wiary?” (sic!) Blisko godzina i trzydzieści minut, ale proszę mi się nie dziwić. Mam
czas, nie mam wierzącej żony, więc nic mi nie groziło, za to zaspokoiłem
ciekawość. I powiem szczerze, jak na spowiedzi, nie wiem kogo mi bardziej żal:
tych mężów, którzy rzekomo mają się nawrócić za radami księdza, skierowanymi do ich żon, czy tych
wierzących żon, które te rady muszą stosować, aby dopiąć swego. Gdy dodatkowo
sobie uzmysłowić, że ten sukienkowy jest po prostu zdrajcą rodzaju męskiego, mobilizując
katolickie feministki do walki – deprecha pewna jak amen w pacierzu. Aby nie
przynudzać, tylko pobieżnie o sposobach jakimi można męża zmusić do nawrócenia.
Po pierwsze, nic na siłę, po drugie, cierpliwość, po trzecie, dawać trzeba przykład
dobrej i usłużnej żony. We wszystkim. To przed wszystkim dobre, urozmaicone
jedzenie, zadbany i czysty dom, pełna akceptacja zachowań, zainteresowań i..., i
zachcianek męża. Aha, nie wolno pod żadnym pozorem ostentacyjnie kultywować
swoich nawyków religijnych. Te trzeba wprowadzać w życie małżeńskie bardzo
powoli i ostrożnie, aby zbyt szybko nie spłoszyć małżonka. Wszystko po to, aby
on się przekonał, że ma wspaniałą, wręcz cudowną żonę, by nabrał przekonania,
że bez niej jego życie stanie się katorgą. Żaden zmanierowany przez księżną książę, którego
wręcz nosi w lektyce, nie zechce dobrowolnie oddać się brudnej robocie, tu – robocie domowej.
Tak urobionemu, choć jeszcze niewierzącemu mężowi można
już powolutku podsuwać literaturę i filmy o treści religijnej, aby z wiarą się
oswoił. Można już częściej oddawać się praktykom modlitwy przy mężu, choć
trzeba pilnie śledzić jego reakcję. Jeśli nie budzi to w nim złych emocji, dopiero
na tym etapie można przystąpić do właściwej ofensywy – prosić o wspólną
modlitwę i wspólne wyjścia do kościółka. Biedny i ogłupiały facet
będzie teraz potulny jak baranek i..., i właśnie o to chodzi. Lata wyrzeczeń,
jakie były udziałem katolickiej feministki, przyniosą w końcu oczekiwane owoce. A i św. Piotr w kajeciku zapisze jej na plus nawrócenie niewiernego, na jedynie słuszną i prawdziwą wiarę.
Właściwie nie rozumiem takich par narzeczeńskich,
których różni światopogląd. Może to i dobrze, że Kościół, udzielając im ślubu
piętrzy formalne schody. Niemniej apeluję w tym miejscu do młodych, jeszcze nieżonatych
i niewierzących facetów: strzeżcie się jak ognia słodkich jak miód, cnotliwych i bogobojnych
narzeczonych, nawet jeśli wam obiecują zarówno niczym nie skrępowaną wolność światopoglądową, jak i
raj na ziemi w małżeństwie. Szczególnie to drugie...