piątek, 29 września 2017

Żona modna, czyli zła




  Przyznam, że ostatnio miałem kiepski nastrój i proszę mi wierzyć, że powód był. Odwiedziła mnie żona, z którą jestem w separacja i ta wizytacja trwała długie trzy tygodnie. Chyba pójdę do nieba za tę katorgę, przypominającą najgłębsze czeluście czyśćca. Niech poniższy tekst, przeznaczony przede wszystkim dla facetów, będzie przestrogą dla chcących zawrzeć sakramentalny związek małżeński.

  Na szczęście, po tych moich złych dniach, Marcin Jendrzejczak na portalu Pch24.pl, właśnie w tym temacie poprawił mi nastrój. Tylko szkoda, że nie pisał czterdzieści lat wcześniej, uniknąłbym wielu stresujących chwil, przez co pewnie byłbym i zdrowszy. Tytuł brzmi intrygująco: „Jak znaleźć dobrą żonę i wytrwać w małżeństwie (...)”1. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że sam nie ma się za speca w tej dziedzinie i opiera się na wskazówkach... Jana Złotoustego, czyli św. Jana Chryzostoma. Wprost trudno uwierzyć, że ten święty miał już w IV wieku naszej ery receptę, na to jak znaleźć doskonałą żonę i wytrwać w małżeństwie. Z drugiej strony równie mocno dziwi fakt, że już wtedy faceci mieli z tym wyborem dobrej żony tak poważne problemy jak dziś, bo mówi się, że to dopiero od niedawna, przez tę nowoczesność oni, faceci, są tak głupi, a żony tak złe. Przejdźmy jednak do sedna, czyli do sześciu rad na właściwy wybór dobrej małżonki i wytrwanie w małżeństwie.

  Po pierwsze, nie należy się z tym wyborem spieszyć, a już tym bardziej, gdy żądzą nami emocje, inaczej mówiąc – namiętność. W żadnej mierze nie powinno się z nią przed ślubem cudzołożyć. Żona powinna być wybrana z zimną kalkulacją. Trzeba się też konieczne zapoznać z konsekwencjami wstąpienia w związek małżeński, szczególnie zaś tymi, za które będzie rozliczał nas Bóg. Jeśli bowiem narazimy się prawu stanowionemu to nic takiego się specjalnie nie stanie, ale jak prawu Bożemu – czeka nas wieczne potępienie w ogniu piekielnym. Trudno się z tym nie zgodzić. Gdybym ja myślał o ożenku w tych kategoriach, pewnie miałbym otwarte wrota do nieba, z tej przyczyny, że na pewno zostałbym zakonnikiem, unikając grzeszności małżeńskiej.

  Po drugie, przy wyborze żony nie należy polegać na sobie. Tym bardziej na opinii rodziny, przyjaciół, znajomych, o swatach nie wspomnę. Jan Złotousty radzi: „zwróć się do Boga. On nie powstydzi się zostać twoim swatem2. I tu rodzi się problem. Gdybym ja czekał na opinię Boga (przypomnę, byłem gorliwym katolikiem) pewnie i tak zostałbym kawalerem. Nie miałem szczęścia, Bóg nigdy się do mnie nie zwrócił z żadną odpowiedzią na zadane pytanie, a już tym bardziej w kwestii małżonki. I ja Mu się właściwie nie dziwię. Gdyby się tak pomylił jak ja, miałbym winnego...

  Po trzecie, nie należy w żonie szukać urody. Uroda, jak wszystko, też przemija i nie jest żadną gwarancją szczęścia. Ta uroda małżonki też nam w końcu spowszednieje i będziemy czuć zawód. Jeśli weźmiesz sobie brzydką żonę, nigdy nie doznasz rozczarowań, a i seks będziesz uprawiał sporadycznie, po bożemu, czyli po ciemku, ku chwale Pana. Choć i tu istnieje pewne niebezpieczeństwo. Można wpaść w alkoholizm, bo po pijaku nie ma brzydkich kobiet, a w mężczyźnie budzi się ogier...

  Po czwarte, nie należy robić hucznego wesela. Jak się bractwo spije, wymyśla grzeszne zabawy i diabeł się cieszy, gdyż na dzień dobry oddajemy się w jego władanie. Wprawdzie Jezus w Kanie Galilejskiej uczynił swój pierwszy cud, gdy na weselu wodę zamienił w wino, ale ja to składam na karb pewnego niedoświadczenia. Na początku kariery łatwo popełnić błąd. Jan Złotousty przytacza bardziej godny przykład wesela: „Popatrzmy teraz, w jaki sposób (Izaak) urządził wesele po tym, jak ją (Rebekę) zabrał. Czy sprowadził cymbały, piszczałki, bębenki, flety, czy urządził tańce i inne temu podobne zabawy? Nic z tych rzeczy nie uczynił, lecz wziął ją samą i odszedł mając przy sobie anioła, towarzysza podróży, którego jego pan wyprosił u Boga, gdy wysyłał sługę z domu”. Jakież to praktyczne, żadnych wydatków na bezbożną zabawę. Choć ja nie wiem, czy chciałbym towarzystwo tego anioła. Przypomniała mi się bezbożna fraszka Sztaudyngera: „Aniele Boże, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój. Lecz gdy Anioł spojrzał na Jadzię, zamiast stanąć... się kładzie”.

  Po piąte, gdy mimo dostosowania się do poprzednich wskazówek, żona i tak okaże się jędzą..., nie należy popadać w rozpacz. Zamiast szukać innej, lepiej (i taniej) zostać pantoflarzem lub zmienić jej paskudny charakter: „chociażby twoja małżonka wielokrotnie zgrzeszyła przeciwko tobie, wszystko jej przebacz i idź jej na ustępstwa. Jeśli ożenisz się z krnąbrną, przemień ją w cnotliwą i łagodną, tak jak Chrystus Kościół”. I tu mam wątpliwości. Bycie pantoflarzem czyni nasze, męskie życie gehenną. Natomiast jeśli wziąć przykład z Chrystusa, który narobił rabanu w Świątyni..., wcale mnie teraz nie dziwi, dlaczego ten dzisiejszy Kościół jest przeciw Konwencji antyprzemocowej.

  Wreszcie po szóste, jeśli już nic nie pomaga (sic!), też nie należy popadać w rozpacz. Wciąż trzeba kochać tę żonę, a Bóg hojnie nas wynagrodzi za „wytrwałość, okazaną ze względu na jego bojaźń poprzez to, że znosiliśmy w spokoju jej złość, jak nieuleczalną chorobę”. To stąd bierze się moje przekonanie, że za ostatnie trzy tygodnie, jak i poprzednie lata, pójdę w butach do nieba.





poniedziałek, 25 września 2017

Droga od ateisty do katolika



  Na katolickich portalach nie brak opowieści o tym jak ateista porzucił swój grzeszny światopogląd i nawrócił się na katolicyzm. Czasami czytam, aby zrozumieć tę przyczynę, choć mierzi mnie, że nie opisuje się znacznie większej ilości przypadków konwersji w drugą stronę. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że większość tych relacji jest po prostu zmyślona. Tym razem trafiłem na prawdziwą opowieść Sama Guzmana1.

  Ten faktycznie z ateisty stał się katolikiem i na tym się doskonale lansuje, nie tylko w Polsce. Rzecz w tym, że przyczyna tej transformacji wydaje się odrobinę dziwna i kontrowersyjna. Można by bowiem rzec: stało się to za sprawą pornografii i masturbacji (sic!) Sam G. przyznaje, że od czasu, gdy chodził do liceum, będąc oczywiście ateistą, wyrobił w sobie zwyczaj pożądania kobiet za pośrednictwem pornografii. Tylko nie do końca wiadomo, czy to przez liceum, czy bardziej przez ów ateizm? Można by wnioskować, że bardziej przez to drugie, gdyż kładzie na to silny nacisk, choć w grę wchodzi także nocne słuchanie radia, kiedy to jakaś młoda gospodyni (audycji radiowej, więc nie wiem skąd przekonanie, że młoda?) tłumaczyła mu, że pornografia i masturbacja są... dobrem i samym zdrowiem. Wtręt: nie będę już w tym tekście używał owego (sic!), bo musiałbym chyba po każdym zdaniu.

  Wróćmy do naszego biednego Sama. Biednego, bo cierpiał straszliwe męki z powodu tej pornografii i masturbacji. Popadł w chorobę lękową, ataki paniki i wreszcie w depresję. A ponieważ działo się to już w czasie studiów, to go już w tym momencie nie rozumiem. Będąc świadomym przyczyn tych zdrowotnych dolegliwości wciąż lgnął do tych nieczystych uciech? To już raczej ściemnianie, bo zafascynowany seksem pewnie już zaliczył niejedną panienkę. Jeśli nie, to albo był chorobliwie nieśmiały, albo szkaradnie brzydki. Patrząc na jego fotki oraz czytając jego teksty wykluczam i jedno, i drugie. Na szczęście dla niego znalazł trójkę przyjaciół, warto zaznaczyć – protestantów, którzy wytłumaczyli mu, że oglądanie pornografii jest grzechem. I tak po roku tej znajomości, Bóg wyciągnął go... najpierw tylko z ateizmu. Bo będąc ateistą nie miał najmniejszych szans wyrwać się z grzesznego nałogu oglądania pornografii i oddawaniu się masturbacji. Ale to nie koniec jego kłopotów, bowiem protestantyzm w terapii do czystości też okazał się mało przydatny. Poznał jakiegoś kolegę, baptystę, a ten w chwili szczerości też się przyznał do podobnych „przypadłości”, mimo że obaj się wspierali, pornografia i masturbacja wciąż ich mocno trzymała w swoich szponach. Dopiero gdy poznał i zaczął spotykać się z pewną katoliczką, gdy przeszedł na katolicyzm, i gdy odkrył „Elementarz teologii ciała” Jana Pawła II – z nałogów masturbacji i pornografii się wyzwolił. Prawda, że zdumiewające? Choć jak na mój rozum trochę zbyt skomplikowane. 

  Gdy byłem jeszcze katolikiem, w wieku nawet odrobinę młodszym niż ów Sam G, pornografia była trudno dostępna. O necie nikt nie słyszał, a „świerszczyki” z Niemiec były przywożone w takiej ilości, że „załapać się” na jakiś egzemplarz, było szczytem szczęścia i marzeń. Po kilku tygodniach wędrówek z rąk do rąk, kartki ledwie trzymały się razem, a i zdarzały się tragedie, gdy komuś przez nieuwagę rodzice taki skarb zarekwirowali. Ba! wstydem przed kolegami byłoby się przyznać, że się nie masturbujesz. Takich traktowano jak lekko niedorozwiniętych. Wszystko mijało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy człowiek, wciąż młody i niedoświadczony, poznał dziewczynę, z którą pieszczoty nie kończyły się tylko na pocałunku. Pieszczoty, gdyż na prawdziwy seks trzeba było jeszcze poczekać, bo jednak baliśmy się niechcianej ciąży, jeszcze bardziej przedwczesnego ojcostwa. W to pewnie trudno dziś uwierzyć, ale swój pierwszy raz zaliczyłem dopiero mając dziewiętnaście, a może nawet dwadzieścia lat. Nie pamiętam też, czy wśród moich kolegów był jakiś ateista, to raczej wątpliwe. Niemniej jestem przekonany, że jego ścieżki doznań erotycznych byłyby takie same.

  Ktoś powie, że dziś jest wszystko na głowie z powodu netu, gdzie zalewa nas(?) fala pornografii. Tylko, że mnie się wydaje, iż ta opinia krąży za sprawą pewnych dewotów, którzy sami namiętnie oglądają porno, i wszystkich wokoło, a szczególnie młodzież o to posądzają. Wprawdzie mrzonką byłoby zaprzeczać, że mało kto z pornografią się nie zetknął, albo że ludzie, nawet dorośli, nie uciekają się do autoerotyzmu, ale nie róbmy z tego tragedii. To istniało chyba od zawsze a ilość seksoholików jest wprost proporcjonalna do ilości ludzi żyjących na tym ziemskim padole. Nasunęła mi się jeszcze jedna refleksja. W tamtych (moich) czasach żaden ksiądz katecheta na lekcjach religii (w salkach katechetycznych po za murami szkoły) nie wciskał nam kitu o grzechu nieczystości, nikt też nie zadawał nam pytań, czy oglądamy swoje zakryte części ciała, gdy szliśmy do I Komunii świętej. Pewnie było przez to normalniej. Owszem, kiedyś wychowawczyni w szkole podstawowej narobiła afery, że zbyt często trzymamy ręce w kieszeniach spodni, ale coś mi się zdaje, że tylko ona miała w związku z tym jakieś dziwne skojarzenia.





poniedziałek, 18 września 2017

Bóg cię kocha...



  Na wszelki wypadek uprzedzę – to tylko moje postrzeganie Bożej miłości. Potrzebowałem sporo czasu by przebrnąć przez kilkadziesiąt artykułów związanych z tym tematem, przy czym zaznaczam, że były to tylko artykuły z portali katolickich. Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: na czym to przekonanie o miłości Boga do ludzi się opiera? Przekonanie skierowane nawet do ateistów: ty sobie nie wierz w Boga, On i tak cię kocha, co przejawia się w tym, że pozwolił ci w siebie nie wierzyć. Przestaje kochać tylko w jednej sytuacji – jeśli się zgrzeszy przeciw bożemu miłosierdziu, co ma wynikać z lekceważenia miłości Boga. Innymi słowy, jeśli nie wierzy się w tę miłość, przebaczenia nie ma. I tu mi się przypomina owa scenka rodzajowa z szarpaniem płatków kwiatka: kocha, nie kocha, kocha, nie kocha... itd.

  Nawet rozumiem tych, którzy mówią i piszą, że kochają Boga bezgranicznie, choć mnie to przypomina, proszę o wybaczenie za porównanie, miłość nastolatek do swoich, najczęściej muzycznych lub filmowych idoli, w których kochały „się na zabój”. Różnica jest. Tych idoli kocha się w młodości, i to przemija. Boga w podobny sposób kocha się w późniejszym wieku, i to przeważnie... już nie przemija. Ale ja nie o tej stronie zakochania, ja o tej mającej działać w drugą stronę. De facto nie ma jednej, ściśle sprecyzowanej definicji miłości, mimo że wszyscy podobno wiemy czym ona jest. Jedno jest pewne, nie można  mylić miłości międzyludzkiej z tą miłością boską, dla szczególnego wyróżnienia nazywaną często Agape, choć wcześniej to określenie nie miało charakteru religijnego. Ale skoro już ma, pozostańmy przy nim, aby uniknąć pomyłek.

  Wypisałem sobie kilka opisów tego jak jest ta Agape postrzegana. W Księdze Jeremiasza są takie słowa wciśnięte w usta Boga: „Ukochałem cię odwieczną miłością, dlatego zachowałem dla ciebie łaskawość” [Jr 31,3] Dziwna ta odwieczna miłość i łaskawość, bo jak w niej zmieścić np. Potop, historię Hioba, jak również niemal ciągła poniewierka ukochanego (wybranego) ludu (czytaj: „Rozproszę was więc jak plewy roznoszone podmuchem wiatru pustynnego” [Jr 13,23-24])?  Tę dziwność tłumaczy inny fragment Biblii: „Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje” [Hbr 12,5b-6]. To też ma swoje wytłumaczenie, nomen omen, przyrównując Agape do miłości rodzica do dzieci. Też karzemy krnąbrną latorośl, choć trzeba uczciwie przyznać, że nawet nie w części tak surowo jak Bóg, co nie powinno dziwić, wszak Bóg we wszystkim jest niedościgniony. Ok, być może tylko ja opacznie rozumiem tę Agape, miłość Boga do ludzi. Postanowiłem sprawdzić jak to wygląda na katechezie dla młodzieży szkolnej, bo sam już zapomniałem. Czytam pewne wypracowanie (proszę bez skojarzeń z humorem z zeszytów):
- Pan Bóg, kiedy wygnał ludzi z raju, to nie pozostawił ich samym sobie, tylko dalej się nimi opiekował, a nawet zrobił im odzienie ze skór;
- Bóg nas kocha i daje nam możliwość życia na pięknej planecie Ziemi;
- Wkrótce zabierze nas do siebie;
- Strzeże nas od diabła i innych złych duchów;
- Nie pozwala aby stała nam się krzywda2.

  No dobrze, nie będę krytykował tych naiwności, wszak przeznaczone dla młodzieży młodszej. Przejdźmy więc do poważniejszych tez. „Człowiek jest obrazem miłości Boga. Nie może się zrealizować poza Nim. (...) Bóg jest miłością. Dlatego chciał, by więź między Nim a człowiekiem opierała się na miłości. A jest to miłość czysta, święta i bezinteresowna. Niestety człowiek zerwał więź z Bogiem. (...) To dramatyczne odrzucenie(?) miłości Bożej przez naszych prarodziców nazywamy grzechem pierworodnym. Popełniając go, człowiek decyzją swej woli zniszczył więź łączącą go ze swym dobroczyńcą. Wypadł z orbity Bożej miłości”3. Innymi słowy, za jedno przewinie, wcale nie tak ciężkie jakby z pozoru mogło się wydawać, a które już na pewno nie było próbą odrzucenia miłości Boga, ta boska miłość prysnęła jak mydlana bańka. Tak, już wtedy! Bóg wydał wyrok śmierci na swoje najdoskonalsze dzieło. W dodatku poprzedzając tę śmierć katorgą i cierpieniem: „Do niewiasty powiedział:  Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą. Do mężczyzny zaś [Bóg] rzekł: «Ponieważ posłuchałeś swej żony i zjadłeś z drzewa, co do którego dałem ci rozkaz w słowach: Nie będziesz z niego jeść - przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie po wszystkie dni twego życia. W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz!” [Rdz 3, 16-19]. Tak mi przyszło na myśl, że ten marny człowiek, niejednokrotnie wybaczy nawet największą zdradę, wszak błądzić jest rzeczą ludzką. Bóg miał wyjątkową okazję w tym Raju pokazać czym jest prawdziwa miłość, która wybacza. I nie skorzystał.

  Najtrudniej było mi się zmierzyć z podobno największym przejawem Bożej miłości. Oto zsyła na ziemię swojego jedynego Syna, który przyjmując ciało człowieka dobrowolnie poddaje się straszliwej śmierci przez ukrzyżowanie, aby odkupić nasze wszystkie grzechy i zapewnić nam zbawienie. Już sama idea jest dziwna. Przecież mógł swoją wszechwładną mocą, zastosować jakiś absolutny akt łaski – Bożej abolicji. Skutek byłby ten sam, tu nie potrafię uciec od ironii, czyli żaden. Bo niby co się zmieniło po męczeńskiej śmierci Jezusa? Ludzkość, jak grzeszyła, tak grzeszy nadal, teraz jakby łatwiej, bo przecież wszystkie grzechy wobec Dekalogu mogą być darowane lub odpokutowane czyśćcem. Nawet porobiło się gorzej, bo oto na miejsce jednej religii, Braci Starszych w wierze, pojawiła się nowa, chrześcijaństwo, które też nie uniknęło rozłamów, do tego stopnia, że dziś ich nikt nie ogarnia. W dodatku każda mówi, że tylko ona zasługuje na prawdziwą miłość Bożą. Na domiar wszystkiego Jezus, który podobno kocha nas tak samo jak Bóg ojciec, dołożył niewybaczalność i wieczne potępienie za odrzucenie Jego miłości. Obdarzył wiernych wiecznym życiem, zbawieniem, choć oczywiście nie wszystkich (tylko tych, którzy wierzą w Jezusa – czyli na pewno nie Żydzi, Muzułmanie oraz innowiercy i niewierzący), a podobno kocha wszystkich bez wyjątku. Tylko stawia warunek. Musisz w Niego bezgranicznie wierzyć i Go kochać ponad wszystko, choć to jakoś nie za bardzo pasuje do tej bezinteresowności. Jeśli w świecie jest jedna trzecia chrześcijan, to dwie trzecie każdego pokolenia jest skazane na wieczne potępienie (sic!) To wręcz niewyobrażalne liczby, ale Bóg kocha wszystkich...

  W dodatku jest w tej męczeńskiej śmierci coś potwornego, coś, co wskazuje na to, iż starotestamentowy Bóg w niczym się nie zmienił. Wystarczy sobie przypomnieć przypowieść o Abrahamie, któremu Bóg nakazał złożyć w ofierze swojego ukochanego syna [Rdz 22, 1]. Fakt, w ostatniej chwili wstrzymuje okrutną egzekucję, ale nie życzę największemu wrogowi tych dni, kiedy Abraham musiał „przetrawić” czekające go morderstwo swojego syna. Bóg nie ma z tym żadnych uczuciowych problemów, nawet wtedy, kiedy Jego Syn woła na krzyżu: „Eli, Eli, lema sabachthani?” [Mt 27, 46]. Znajduję jednak takie słowa: „Jego miłość jest nieskończona, jest doskonała. We wszystkim, co było życiem Jezusa na ziemi przejawiała się Boża miłość”4, słowa potwierdzone na wielu innych portalach chrześcijańskich. Aż chce się zapytać, gdzie ona jest, gdy Jezus wstąpił do Nieba? Prześladowania, choroby, kataklizmy i cierpienie nigdy ludzkości nie opuszczją. A do tego sami sobie zadajemy śmierć i ból, i nie omija to wierzących.

  Na koniec przykład pytania z kartkówki na lekcji religii w podpoznańskiej szkole: „Na co zasługuje człowiek niewierzący?”. Odpowiedź dziecka: „Na śmierć” i... dostało ocenę dobrą5. Bóg cię kocha dziecko.




poniedziałek, 11 września 2017

Nieśmiertelna dusza



  Dawno nie było nic z Frondy, bo też dawno nie było tam nic tak „mocnego” jak artykuł ks. Michała Kaszowskiego zatytułowany: „Jak wygląda istnienie człowieka po śmierci. Czyli o nieśmiertelnej duszy ludzkiej”1. Nim jednak przejdę do omówienia, drobna, choć istotna uwaga. Na problem duszy, ze zrozumiałych powodów, patrzę z zupełnie innej perspektywy niż ludzi wierzący, niech więc nikt nie myśli, że próbuję go przekonać do swojej koncepcji. Wyrażam tylko swój stosunek do treści wspomnianego artykułu. Jest też problem z definicją duszy, nawet chrześcijaństwo ma z nią problem i to od samego zarania.

  Nie będę się rozwodził nad chrześcijańska duszą w ujęciu historycznym. Nadmienię tylko, że w końcu Kościół potępił niebezpieczeństwo dualizmu, istnienie dwóch niezależnych bytów – ciała i duszy. Przynajmniej w czasie życia na ziemskim padole. To jest jednak i tak wciąż lekko pogmatwane, gdyż niektórzy wierzą w możliwość bilokacji (podobno była udziałem św. ojca Pio), co jest już klasyczną dualnością. Wrócę do treści artykułu ks. Michała. On to nawet obrazowo wytłumaczył. Jeśli rozpuścić sól w wodzie otrzymujemy wodny roztwór soli, który jest substancją jednorodną. Tak ma wyglądać związek duszy z ciałem za życia. Ten roztwór można jednak rozdzielić poprzez wyparowanie wody lub destylację, co jest odpowiednikiem fizycznej śmierci człowieka. Po jakimś czasie będzie można znów te dwa składniki połączyć, co ma nastąpić w dniu Sądu Ostatecznego, kiedy to ciała powstaną ze zmarłych. Niby wszystko logiczne, ale...

  Według doktryny chrześcijańskiej dusza ożywia ciało (o co mógłbym się spierać), ale gdy ciało obumiera (do czasu zmartwychwstania?) może istnieć jako byt samodzielny, nieśmiertelny, wolny, świadomy i zdolny do poznania. Jest jednak jeden szkopuł tej doktryny, gdyż rodzi się pytanie: po co duszy w ogóle jest potrzebne ciało, skoro może istnieć samodzielnie, bez cierpienia związanego z tym połączeniem? Idea próby na grzeszność jest bezprzedmiotowa, bo nawet dusze mają podobno wolną wolę i mogą grzeszyć bez ciała (przykład Szatana i upadłych aniołów). Trzeba by się zastanowić, za czym w takim razie tęskni człowiek obdarzony duszą? Mając na uwadze obietnicę zmartwychwstania ciał i ponownego z nim połączenia, odpowiedź może być tylko jedna – za życiem ziemskim, choć już podobno bez cierpień fizycznego ciała i na niczym niezmąconą wieczność. I tu już nic nie gra. Ani pod względem logicznym ani fizycznym. Jeśli bowiem życie ciała podlega regule rozwoju i degeneracji, czy to przyszłe ciało będzie tym samym ciałem i będzie podlegać tym samym regułom? Ale nie wnikajmy aż tak daleko, ja tylko przytoczę pewien charakterystyczny cytat: „W śmierci, będącej rozdzieleniem duszy i ciała, ciało człowieka ulega zniszczeniu, podczas gdy jego dusza idzie na spotkanie z Bogiem, chociaż trwa w oczekiwaniu na ponowne zjednoczenie ze swoim uwielbionym ciałem” (KKK 997). Pominę pewną niedorzeczność tego cytatu, bo niby jak można uwielbiać zniszczone i rozkładające się ciało, ale rozumiem, że chodzi o ciało przed zamianą w proch (z prochu powstałeś, w proch się obrócisz), choć nie wiadomo, czy te w chwili śmierci (szczęśliwcami będą umierający młodo), czy w dowolnie wybranym przez nas stadium? Wybrałbym czasy beztroskiego dzieciństwa bez odpowiedzialności...

  Mnie zadziwia jeszcze jedna koncepcja tego fenomenu: „Z chwilą śmierci zanikają w ciele wszystkie przejawy życiowe. Nie zanikają one jednak w samej duchowej duszy, która nie traci po śmierci ciała takich swoich cech jak: rozumność, zdolność do miłowania lub nienawidzenia (...) Człowiek z chwilą śmierci traci jedynie te zdolności poznawcze, które posiadał dzięki swojemu ciału, a więc umiejętność zmysłowego widzenia, słyszenia, dotykania itp.”. I tu jest prawdziwa zagwozdka, której w żaden sposób pojąć nie mogę. Utraciwszy zdolność widzenia, słyszenia i dotykania, co możemy widzieć w tej niematerialnej otchłani? Ani jej usłyszeć, ani dotknąć, ani zobaczyć. Nawet jeśli przyjąć istnienie po śmierci tej rozumowości, na czym będziemy ją opierać, jeśli nie tylko na wyobrażeniach? A przecież możemy sobie wszystko wyobrazić, nawet Królową Śniegu, by nie zanudzać krasnoludkami.

  Autor zwraca uwagę na jeszcze jeden problem związany z rozdzieleniem duszy od ciała. Ma na myśli utratę przytomności i... śmierć kliniczną! Pisze: „Otóż istnienie po zakończeniu ziemskiego życia w niczym nie przypomina śmierci klinicznej. Nie jest stanem braku przytomności, nie jest snem”. Może nie zwrócił na to uwagi, ale tym samym podważa wszystkie dowody na istnienie życia po życiu, które właśnie miały potwierdzać podobno wiarygodne relacje tych, którzy byli w stanie śmierci klinicznej. Popełnia jednak dość kardynalny błąd, gdy powołuje się na ową utratę świadomości, jako dowód na nieśmiertelność duszy. Otóż stwierdza, że przez chwilową utratę świadomości nasza pamięć się nie wymazuje. I trudno byłoby się z tym nie zgodzić, gdyby nie fakt, że tak samo ma być po właściwej śmierci. W stanie braku świadomości (przytomności) mózg nie umiera, natomiast śmierć faktyczna skutkuje również śmiercią mózgu. Z tego stanu się nie wraca, więc nie ma żadnego dowodu na to, że i dusza, ta w rozumieniu chrześcijaństwa, nie umiera. Wracamy do punktu wyjścia – wszelkie dywagacje na temat istnienia duszy po śmierci są tylko... domniemaniem, bardziej pobożnym życzeniem, niż stwierdzonym faktem.

  Jest w tym domniemaniu pewien paradoks. Wierzący, tak bardzo chcą wierzyć w nieśmiertelność duszy, że gotowi są uznać możliwość dostania się do piekła, byle tylko żyć wiecznie.