sobota, 30 czerwca 2018

Wirtualna rzeczywistość arcybiskupa

  Uprzedzam już na wstępie. Notka będzie o homilii, a kto takich nie lubi, może spokojnie sobie ją darować. Druga sprawa dotyczy pytania: dlaczego się czepiam arcybiskupa Stanisława Gądeckiego? Odnioszę się tylko do tej części jego homilii1, wygłoszonej w Poznaniu, która dotyczy przemian społeczno-kulturowych, nie tylko w naszym kraju, a która mnie po prostu bulwersuje.

  Zacznę z wysokiego „C”: „(...) totalitaryzm komunistyczny ustąpił miejsca ponowoczesności, gdzie w miejsce ustępującego komunizmu weszło społeczeństwo konsumpcyjne. Łatwo zauważyć, że obie te formy posiadają podobny do siebie materialistyczny charakter; obie eliminują sferę duchową człowieka”. Nie wiem do koga ta mowa, ale nie rozumiem jak można porównywać peerlowski komunizm do demokracji  po 1989 roku? W PRL-u Kościół spotykał się z prześladowaniami, po jego upadku mógł się w pełni odrodzić i rozwijać, co Mu się udało z nawiązką, zarówno poprzez odzyskanie dóbr materialnych, jak i wpływu katechetycznego na całe rzesze katolików, wreszcie na profitach wynikających z klerykalizmu kończąc. Jeśli już coś złego się stało, to tylko na życzenie samego Kościoła, który okazał się bezradny wobec rosnącego poczucia wolności obywateli (w tym wiernych). Nie potrafił znaleźć lekarstwa przeciw prawu do decydowania o sobie. Kolejny kwiatek: „(...) poprzez dyktaturę materii, przez umasowienie i pozbawianie osoby jej tożsamości i odpowiedzialności, prowadzi do podobnego celu”. Aż zapytam: jaki cel niesie w sobie dyktatura chrześcijańskiej duchowości, za którą optuje Kościół, zaś Kościół katolicki w szczególności? W mojej ocenie to nie jest tak, że materializm ma silniejsze podstawy niż wiara, choć różne – są takie same, problem jest taki, że Kościół nie ma już nic atrakcyjnego do zaofiarowania i wbrew słowom arcybiskupa, to On dobiera człowiekowi zarówno tożsamość jak i poczucie odpowiedzialność za siebie. W religii chrześcijańskiej człowiek to nie uniklana osobowość – człowiek to dzieło boże i Jemu przynależne.

  Dalej jest tak: „Idee, obyczaje i normy kulturowe zdają się dzisiaj być zaprzeczeniem tego, co obowiązywało jeszcze pół wieku temu”. I tu już wyraźnie widać jak bardzo arcybiskup nie rozumie pojęcie ewolucyjnego rozwoju społeczeństw. To nie jest zaprzeczenie przeszłości, szczególnie tej sprzed pół wieku, to jest rozwój. I choć trudno powiedzieć, że we wszystkich aspektach jest pozytywny, on się nie wziął z niczego, jeszcze inaczej, wbrew pozorom wcale nie wywrócił naszego życia do góry nogami, on pozwala ludziom mocniej na własnych nogach stanąć. Pół wieku temu w Polsce kwitł komunistyczny zamordyzm, którego doświadczył sam Kościół w całej Wschodniej Europie i nie chce mi się wierzyć, że arcybiskup tęskni za tymi czasami. A może jednak? Dyskryminowany i prześladowany Kościół cieszył się zdecydowanie większym poparciem niż dziś, kiedy nikt i nic nie przeszkadza Mu działać w obrębie obowiązującego prawa.

  Jeszcze jedno: „Rewolucja europejska rozpoczęła się od zmiany kultury, z której uczyniono narzędzie ideologii. Cała energia tej nowej ideologii jest przeznaczona na zniszczenie tradycyjnych struktur, które mają – rzekomo – zniewalać i alienować człowieka. (...) Religię np. pragnie się  zredukować do sfery prywatnej, czyli zmienić ją w zespół poglądów znaczących tyle co np. wegetarianizm”. I tu rodzą się się dwa pytania: Czy kultura chrześcijańska nie była narzędziem ideologii, podobno jedynie słusznej? I kiedy ta rewolucja nastąpiła, bo tego arcybiskup nie uściśla? Nasuwa się data: rok 1968,  kiedy to na gruncie sprzeciwu wobec wojnom i buntu przeciw konserwatywnym ideom ubezwłasnowolnienia jednostki, uzewnętrzniło się pokolenie dzieci kwiatów. Po zrzuceniu jarzma komunizmu, również za namową Jana Pawła II, chcieliśmy ku ideałom wolnej i zjednoczonej Europy. Przypomnę, już po dokonaniu się tej rewolucji obyczajowej. Tak to prawda, nauki Kościoła katolickiego przypominają dziś namowę na wegetarianizm, czyli do ascezy, tak jakby owa asceza miał nas w jakiś cudowny sposób uczynić szczęśliwszymi.

  Teraz coś mocnego, jakby na potwierdzenie ostatniego zdania poprzedniego akapitu: „Kulturę wyrzeczenia oraz ideały ma zastąpić kultura natychmiastowego spełnienia i przyjemności. Wolność ma odtąd oznaczać wyłącznie oswobodzenie się od nakazów i norm, skutkiem czego ma nastąpić zdanie się człowieka na władzę jego popędów, które będą nim rządzić, redukując go do stanu zwierzęcego”. Podobną frazę opisałem już w innej notce na tym blogu, ale tam została wypowiedziana przez jakiegoś nawiedzonego fanatyka religijnego. Usłyszeć takie słowa z ust arcybiskupa graniczy, nomen omen, z cudem. To jest po prostu odlot, świadczący o tym jak bardzo arcybiskup opiera się na wirtualnym świecie pobożnych życzeń, przy czym nie mam tu na myśli netu. I znów zapytam: czy Kościół uchronił się przed zezwierzęceniem, skoro szarpią nim do dziś skandale pedofilskie, homoseksualne i finansowe? Czym się Kościół różni od współczesnego społeczeństwa w pazerności na dobra doczesne? Chyba tylko w tym, że ta pazerność jest co najmniej dwójnasób większa...

  Już na koniec: „Tym razem narzędziem do osiągnięcia tego celu nie jest już tradycyjny terror, ale jego miękki odpowiednik, czyli coraz szczelniejszy system prawny stojący na straży ideologii oraz przemoc symboliczna, uprawiana przez media i ośrodki opiniotwórcze. Europa staje się miejscem miękkiej wersji totalitaryzmu”. Zaczynam rozumieć, choć ta narracja jest wręcz nie do pojęcia, więc z konieczności daję upust swojej fantazji. Arcybiskup ma żal, że w obliczu prawa stanowionego, nie ma już miejsca na tradycyjny terror – którym mógłby się posłużyć, mając w pamięci praktyki mienionych wieków. Tęskni też za przemocą symboliczną, kiedy to Kościół miał monopol na media (ambony) i Indeks Ksiąg Zakazanych, i co najważniejsze – za miękkim terrorem ideologii chrześcijańskiej, który tak nawiasem mówiąc stosuje bez kozery..



Przypisy:
1 - https://archpoznan.pl/pl/web/homilia/view/id/polonia-coepit-habere-episcopum - wszystkie cytaty pochodzą też z tej strony.



środa, 27 czerwca 2018

Wolność to krok w przepaść


  Muszę ze smutkiem przyznać, że coś mi się kompletnie pomieszało. To za sprawą dyskusji o wolności, ściślej, o tym czym jest wolność w rozumieniu liberalnym, widzianą od strony ideologii chrześcijańskiej. Nie wypada to dobrze, powiedziałbym, że wręcz fatalnie. W łeb sobie nie strzelę, ale kto wie czy od niepamiętnych czasów nie pójdę grzesznie się upić wysokoprocentowym alkoholem. W ramach erzacu tego strzelenie sobie w łeb – tak totalnie w trupa...

  Okazuje się, że moje rozumienie wolności to fetysz, który służy do bluźnierstw, kłamstw i szpetoty, które można zaliczyć do karygodnych ekscesów. Człowiek liberalny uznaje możliwość wyboru zła za przejaw wolności, co jest wypaczonym korzystaniem z rozumu i wolnej woli. Taki jak ja liberał, przypomina raczej narkomana, który aplikuje sobie kolejną dawkę narkotyku by ulec zezwierzęceniu. To zezwierzęcenie skutkuje syrenim śpiewem własnych namiętności (sic!). Wiadomo bowiem wszem i wobec, że zarówno sprawiedliwość jak i prawo (naturalne) sprzeciwia się istnieniu państwa bez Boga. KRS to niedawno potwierdziła: „RP to nie jest demokratyczne państwo prawno-liberalne. To jest państwo osadzone w kulturze chrześcijańskiej. Prawa stanowione muszą odpowiadać naszej chrześcijańskiej kulturze. Stanowimy prawo w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem”. Mało kto wie, że w sentencji „Cesarzowi, co cesarskie, Bogu, co boskie” jest ukryta głęboka myśl, z której wynika, że nawet ten cesarz powinien oddać Bogu, co Jego (gdyż wszystko, nawet władza pochodzi od Boga), a przecież Ewangelie nie dały cesarzowi żadnej dyspensy. Ponieważ wszyscy jesteśmy dziś cesarzami, co wynika z zasad demokracji katolickiej (?), nawet nasza wolność należy się Bogu. Wspólnota społeczna, jako dzieło Boże, pozostaje zależna od Stwórcy i powinno się tę zależność bezwzględnie szanować.

  Równie niedobrze jest z moim rozumieniem wolności słowa, kolejnym bożkiem liberalizmu. Otóż, publiczna władza jest od tego, aby kłamliwe opinie, które są skierowane przeciw duchowi (świętemu) i obyczajności chrześcijańskiej, pilnie stłumić, aby nie zdążyły się rozpowszechnić. Wprawdzie „wolność słowa” ładnie wygląda na papierze, ale trzeba zejść z wyżyn abstrakcji liberalnej, bo przeciw słowom ledwie słyszalnego kaznodziei występuje olbrzymia, medialna i liberalna zaraza. Nie sposób nie dostrzec, że przejawem największego rozpasania jest Internet, gdzie ta zaraza rozprzestrzenia się najbardziej. W takiej sytuacji niezbędne wydaje się roztropne i umiarkowane ograniczenie wolności słowa, gdyż w sporze Ewangelii z liberalizmem największą siłą jest argument materialnej przewagi pieniądza środowisk przeciwnych chrześcijaństwu. W tej wolnej amerykance wolności słowa zwyciężają przede wszystkim rozwiązania łatwe i przyjemne, w zdecydowanej przewadze zaś niemoralne.

  Nie inaczej jest z wolnością nauczania. Liberalna wolność przywłaszcza sobie swobodę nauczania czegokolwiek, ścierając się z rozumem i zrodziła się z zamiarem przewrotu w umysłach ludzi prawych. Władza publiczna, oparta na niezbywalnych wartościach chrześcijaństwa, przez swój obowiązek nie może dopuścić do takiej swawoli. Swoboda akademicka już dawno przestała być aktualna i twórcza. Nie można dopuścić, aby pod jej przykrywką dochodziło do manipulacji, czy ideologicznego prania mózgów. Nie można traktować wolności słowa czy nauczania jako ideał. Wprawdzie Kościół nie jest wrogiem wolności, ale broni ludzkość przed tyranią liberalnego grzechu, dekadencji i przed hedonizmem, który prowadzi do nihilizmu egzystencjalnego. Bo też taka liberalna tyrania nie ubiera się w czarny habit, lecz przywdziewa tęczową szatę i niewinny uśmiech bezbożności.

  Chciałoby się powiedzieć: Uf!!!, wreszcie wiem czym jest wolność. Chciałoby się, ale jakoś tak chyba zrobił mi się jeszcze większy mętlik. Nie tylko z powodu zaćmy, mam teraz obraz wolności rozmazany, pomieszany i poplątany. Z tych słów powyżej wynika, że wolność jest, ale tylko na tyle, na ile pozwala religia i państwo jej całkowicie podporządkowane. Ponieważ religia właściwie nie pozwala na nic, nasza wolność ogranicza się do wyboru konkretnej modlitwy (czasami do krytyki liberalnych poglądów), w której będziemy głosić absolutne poddanie Panu i Jego ziemskim przedstawicielom w koloratkach. Aby nie było, że sam te brednie wymyśliłem, targany liberalną wolnością i uczciwością wspomnę, że praktycznie całość notki jest oparta na artykule wskazanym w przypisach. Sam zaś artykuł opiera się na słowach papieża Leona XIII, który w drugiej połowie XIX wieku już przewidział jak groźna będzie ta liberalna wolność człowieka.
Prorok, czy cóś?!





wtorek, 19 czerwca 2018

Rodzina strasznie zagrożona


  Jak twierdzą konserwatywno-prawicowo-katolickie środowiska, nasza narodowa tożsamość opiera się na tradycyjnie pojmowanej rodzinie, a to pojmowanie wynika z chrześcijańskich fundamentów i korzeni Europy (sic!) Ta z pozoru mądra definicja budzi we mnie niekłamane zdumienie, gdyż jest w niej odniesienie do Świętej Rodziny – przypomnę niezorientowanym: Józef wdowiec z gromadką dzieci, Maryja dziewica i do końca życia czysta, oraz Jezus, którego przyjście na świat trudno racjonalnie wytłumaczyć jeśli się nie uzna, że był Bogiem. Pozostawmy jednak ten rodzinny niuans samemu sobie. Mnie do niczego niepotrzebny.

  Czytam: „Rodzina jest grupą podstawową, co oznacza, że stanowi środowisko socjalizacji, wychowania i kulturalizacji, tworząc grupę. Osobowość rodziców, ich ideały, postawy życiowe — wszystko, co kochają, ich zaangażowanie się w określony rodzaj życia — są dla dziecka filtrem, przez który przechodzą jego myśli, ideały, zachowania i działania. Reprezentowane przez rodziców systemy wartości stanowią dla dziecka swoisty kodeks norm określających co dobre, a co złe, co wolno, a czego nie wolno czynić1. Właściwie trudno byłoby się z tą opinią nie zgodzić, ja jednak mam poważne wątpliwości i to w dwóch kwestiach. Po pierwsze, tak pojmowana rodzina skutkuje wartościowaniem jej członków, inaczej, już w założeniu firmuje pewne zależności i na przekór wszelkiej logice, czyni najważniejszymi... dzieci (dla siebie będziemy mieli czas na starość, pesymistyczne: nad grobową deską). Niby decyzje należą do rodziców, ale bardziej na zasadzie obowiązku i odpowiedzialności względem potomstwa. Jesteś dziećmi, równie krótko młodzieżą, ale z chwilą ożenku wszystko podporządkowane ma być kolejnemu pokoleniu dzieci, nawet tych nienarodzonych. Druga kwestia wynika po części z tej pierwszej. Ja już pominę własne doświadczenia, ale niejednokrotnie słyszę i czytam, ileż to te dzieci muszą włożyć wysiłku by... wyzbyć się ideałów i postaw życiowych rodziców. Jest to o tyle zastanawiające, że im większy wysiłek wkładają rodzice w przekazywanie swoich moralitetów, tym większy bunt ich dzieci, gdy osiągają dojrzałość. Nie wnikam w to, czy ów bunt jest zasadny i korzystny, stwierdzam fakt jego istnienia i to praktycznie w każdym pokoleniu. Oczywiście są wyjątki, kiedy to dzieci wręcz idealnie powielają zachowania i poglądy swoich rodziców, ale to i tak są tylko wyjątki, w moim odczuciu, albo dokładnie zindoktrynowane, albo pozbawione chęci tworzenia własnej, niepowtarzalnej indywidualności.

  Jednak największe zdumienie budzi we mnie narracja, z której ma wynikać, że zagrożeniem dla rodziny mają być idee zgniłego Zachodu, a w tym wręcz absurdalny zarzut, usankcjonowanie innych związków (partnerskich i homoseksualnych). Bez względu na argumenty, które mnie nie przekonują, wydaje mi się, że ma to związek z utratą monopolu na decydowanie o tym, jaki układ można nazwać małżeństwem i rodziną, tak jakby to była sprawa być albo nie być gatunku ludzkiego. Sytuacja jest na tyle kuriozalna, że dwoje ludzi bez formalnego papierka (konkubinat), a mających własne dzieci, już na miano prawdziwej rodziny nie zasługuje. Aż zapytam, co to w takim układzie jest? Skoro katolicyzm w Polsce niemal krzyczy o potrzebie wolności, dlaczego taką wolność formy związku piętnuje?

  Wreszcie dotykam sedna problemu. Konserwatyści chętnie uznaliby konwencję antyprzemocową za nieważną, a przed jej formalnym odrzuceniem powstrzymują ich tylko profity z Unii Europejskiej. Pani Beta Szydło jawnie cieszy się z faktu, że góral spod samiuśkich Tater też jest przeciw, bo przecież nikt mu nie będzie dyktował jak postępować po katolicku ze swoją babą i dzieckami. Nieco innym tropem poszło Ordo Iuris przedstawiając swój projekt Konwencji Praw Rodziny2. Tu uwaga!, ta organizacja ma nadzieję, że ten projekt przyjmie nie tylko polski parlament ale i cały cywilizowany świat (sic!) Się poświęciłem na dokładną lekturę tego dokumentu. Wszystko w zasadzie jest ok, poza kilkoma kontrowersyjnymi definicjami:
- „„małżeństwo” to dobrowolny i trwały związek kobiety i mężczyzny, który podlega szczególnej ochronie prawa krajowego” (pojedynczy człowiek już na szczególną ochronę nie zasługuje?);
- „„płeć” to zespół cech biologicznych, w tym genetycznych, pozwalających na obiektywne rozróżnienie między kobietą a mężczyzną” (możemy udawać, ze pojęcie płciowości jest tak proste jak w tej definicji, ale ono a priori i wbrew faktom wyklucza osoby transpłciowe);
- „„dobro dziecka” to ogół warunków niezbędnych dla jego prawidłowego rozwoju osobowego, duchowego i intelektualnego” (a co to znaczy prawidłowego i kto o tej prawidłowości ma decydować?);
- „„przemoc domowa” to jednorazowe lub powtarzające się umyślne działanie naruszające prawa innej osoby, stanowiące czyn zabroniony przez prawo Państwa, skierowane przeciwko życiu, zdrowiu, nietykalności cielesnej, wolności lub mieniu, do którego dochodzi w rodzinie lub gospodarstwie domowym, między byłymi małżonkami lub osobami pozostającymi we wspólnym pożyciu, niezależnie od tego, czy sprawca i ofiara dzielą miejsce zamieszkania, czy nie” (pojawia się ukryte pojęcie konkubinatu, ale tylko w odniesieniu do przemocy domowej, i mimo wszystko górale też będą stawiać opór).
 

  Największy problem budzi owa trwałości w definicji małżeństwa. Konia z rzędem temu, kto potrafi ją zagwarantować i określić  Najprościej mi się jest w tej materii odnieść do głośnych przykładów z ostatnich miesięcy. Jeden z posłów, uważający się za autorytet moralny w sprawach świętości rodziny, okazuje się mieć kochankę, inicjując nowy rodzaj zdrady małżeńskiej: na asystentkę, oraz drugi, równie święty, choć już tylko w randze radnego, traktujący małżonkę jak przedmiot spełniania erotycznych i sadystycznych wynaturzeń. W tym miejscu pozwolę sobie na parafrazę pewnej kabaretowej piosenki:
Rodzina, rodzina, rodzina, ach rodzina
rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest
za to szczęśliwy jesteś jak sielska wieś..
.”
Aby nie było, że taki ze mnie egoista–oryginał:







poniedziałek, 11 czerwca 2018

Na wszelki wypadek


  W czasach gdy nastąpił gwałtowny wzrost produkcji broni atomowej, Amerykanie, tak na wszelki wypadek i na potęgę, budowali swoje prywatne schrony przeciwatomowe. To było trochę na wariackich papierach, bo gdyby ta wojna faktycznie wybuchła, ten schron stałby się grobem dla żywych. Promieniowanie radioaktywne nie znika tak z dnia na dzień, a ile dałoby się wytrzymać w tym schronie? Rok, dwa, może trzy?

  Będę sobie dworował, więc wrażliwi mogą spokojnie sobie darować dalszą lekturę. Mój sławetny kolega Jasiu, gdy gruchnęła wieść, że w strasznym tempie szerzy się Aids, na wszelki wypadek już z nikim nie witał się przez podanie ręki. Ba!, własną żonę przestał całować. Ale powiem wam, że to wszystko mały pikuś. Ostatnio znalazłem instrukcję1 na wszelki wypadek, gdyby któregoś z domowników opętał diabeł (sic!) Nie, to nie jest żaden żart, skoro autorem jest niejaki o. Bogdan Kocańda OFMConv – cokolwiek te literki po nazwisku znaczą (natomiast kompletnie nie wiem, co znaczy literka „o” przed nazwiskiem). Biorąc pod uwagę fakt, że niektórzy katoliccy księża i zakonnicy coraz częściej straszą nas tym opętaniem, postanowiłem się zapoznać, choć w istnienie diabła nie wierzę. I tu jest największy ból, czyli przysłowiowy bies (nie mylić z psem) pogrzebany. Podobno ten, kto w diabła nie wierzy, na pewno jest przez niego opętany. Więc czytam tę instrukcję nie po to, aby wiedzieć jak postępować w takich razach, ile mieć świadomość tego, co mnie czeka, gdy klerykalizm stanie się faktem, a mnie zakwalifikują do opętanych. Będzie w punktach:

  Goście opętanego. „Każdy kontakt opętanego z osobą żyjącą w grzechu lub zajmującą się okultyzmem, bądź należącą do sekty, nie sprzyja procesowi wyzwolenia, a może nawet prowadzić do pogłębienia stanu zniewolenia” – należy takie kontakty bezwzględnie ograniczyć, nawet nie do minimum, a do zera. Właściwie nie stawiałbym w takich razach oporu. Jakoś nie pałam chęcią kontaktu z sekciarzami, czy wielbicielami wróżby i wywoływania duchów. Problem w tym, że ograniczono by mi również rozmowy telefoniczne, co w odniesieniu do pozostałych punktów, też nie jest specjalnie uciążliwe.

  Muzyka i telewizja. „Osoba opętana, przebywając w domu, będzie chciała wypełnić swój czas jakimś zajęciem. Wypełnienie wolnego czasu jest dla niej bardzo trudne. Pozostaje wówczas telewizor i muzyka. Osoba opętana bardzo chętnie ogląda programy telewizyjne, ukazujące przemoc, zło, pornografię, czy też audycje poświęcone walce z Kościołem katolickim”. Tu mam problem, bo za telewizją nie przepadam, nawet jeśli jest program o walce z KK, ale: „Nie należy nakłaniać osoby zniewolonej do oglądania programów katolickich, ze względu na możliwość szybkiego wystąpienia manifestacji demonicznych”. Cóż, może nie w telewizji, za to w necie często czytam artykuły katolickie (tak jak ten omawiany) i wtedy zazwyczaj dopada mnie rozbawienie, co chyba też świadczy o opętaniu(?) Niestety, już pod żadnym pozerem nie będzie mi wolno słuchać muzyki religijnej, co mnie zdumiewa, bo z reguły, o ile to nie jest a capella w moim kościółku, gdzie każdy śpiewa jak (nie)umie, to takiej muzyki słucham chętnie i bez żadnych objawów opętania.

  Sprawy intymne. Nie wiem jak kto, ja tam w łazience podczas własnej toalety, czy załatwiania potrzeb fizjologicznych, za towarzystwem nie przepadem, chyba ze chodzi o miłosne igraszki z partnerką w wannie. Czytam: „W przypadku osoby opętanej, należy zwrócić uwagę, by w łazience nie było ostrych przedmiotów, którymi w razie manifestacji demonicznej może się posłużyć”. Jakoś tak w okresach nawet największego nasilenia tego opętania, gdy do nasiadówki na klopie czy kąpieli w wannie zabieram się za lekturę dzieł Dawkinsa, nigdy myśli samobójczych nie miałem. Czasami, gdy mi wyłączą prąd, przez co nie mam nawet wody, dopadają mnie najwyżej mordercze zapędy, tyle że winowajców akurat w łazience nie ma. Ale jest gorzej. Autor proponuje by drzwi łazienki pozbawić jakichkolwiek zamków i rygli, tak aby mnie w każdym momencie można było skontrolować! No chyba bym się wściekł...

  Izolacja. Tu powiało lekkim optymizmem: „Człowiek zniewolony duchowo dalej dysponuje prawem do wolności, nie można go zatem zamykać jak zwierzę w klatce. Towarzyszący osobie uciemiężonej duchowo winni w pierwszej kolejności uwierzyć, że Jezus Chrystus jest Alfą i Omegą każdego czasu, również czasu nocnego czuwania”. Słusznie, kto śpi nie grzeszy. Ale...

  Sypialnia. „Pokój w którym będzie nocny spoczynek powinien być do tego odpowiednio przygotowany. Koniecznie należy z niego usunąć wszelkie ostre przedmioty, które w razie manifestacji złego ducha mogłyby posłużyć do samookaleczeń lub napadów na inne osoby. Należy wcześniej wymontować szklane drzwi z meblowych segmentów oraz wynieść wszelkie szklane przedmioty. Obrazy świętych i krzyże, by nie uległy profanacji winny być zdjęte ze ścian, również figury z półek meblowych”. I tu jestem prawie całkowicie spokojny. Nie mam żadnych świętych obrazków, krzyża ani figurek. Jedyne szkło to klosz lampy i nocnej lampki, tylko jak się poruszać w ciemnej sypialni?

  Błogosławieństwo przed snem. „Należy pamiętać, by przed spoczynkiem nocnym osoba opętana przez złego ducha świadomie przyjęła Boże błogosławieństwo wypowiedziane przez kapłana, a gdy jest to nie możliwe, (...) nie wymaga się tego, by przed każdym spoczynkiem kapłan nawiedzał dom osoby zniewolonej. Wystarczy, że telefonicznie udzieli kapłańskiego błogosławieństwa” (sic!) Powiem szczerze, jak na spowiedzi, gdyby mi przed każdym zaśnięciem ksiądz udzielał błogosławieństwa, a szczególnie telefonicznie, objawy mojego opętania  przybrałyby kuriozalny, wręcz niewyobrażalny charakter. Wtedy już bez wątpienie sam poprosiłbym o wymontowanie oświetlenia... Niemniej, podobno należy pytać mnie o zgodę, i to z premedytacją(!), co bez wątpienia skutkowałoby dosłownie tym samym.

  Nocne czuwanie. Pominę większość aspektów tego czuwania, bo tego dużo, skupię się na jednym. „Należy zatem mieć w świadomości to, iż jak w Kościele katolickim godzina 15.00 zyskała miano godziny miłosierdzia, tak dla satanistów 3.00 w nocy jest godziną diabła. Z tego powodu towarzyszący winni w tych właśnie chwilach wzmóc swoją aktywność, szczególnie na płaszczyźnie duchowej, trwając na modlitwie (odmawiając różaniec, koronkę do Bożego miłosierdzia, bądź litanię do Krwi Chrystusa)”. Powiem tak: mam bardzo czujny sen, więc gdyby mi tak o trzeciej nad ranem, ktoś zaczął mamrotać te modlitwy, niewykluczone, że objawy mego opętania osiągnęłyby taki sam rozmiar jak owo telefoniczne błogosławieństwo. Ale tu gorzej, bo o ile autor błogosławieństwa jest poza moim zasięgiem, tak tego modlącego nie chroni już właściwie żadna odległość.

  Przebudzenie. „Należy również zwrócić baczną uwagę na sam moment przebudzenia. Zły duch może bowiem wprowadzić osobę opętaną w stan podobny do śpiączki. W takim przypadku, należy za pomocą modlitwy o uwolnienie, zwracając się bezpośrednio do Jezusa Chrystusa, poprosić o łaskę przebudzenia”. O nic nie trzeba prosić. Ze mną będzie jak w punkcie powyżej, gdy tylko ktoś zacznie się przy mnie modlić w czasie mego snu.

  Dziś obudziłem się wyjątkowo wcześnie. Śniłem koszmar, że faktycznie uznano mnie za opętanego... Gdy uzmysłowiłem sobie, że to tylko sen, że nikt mi nie zabrał nocnej lampki i nikt się obok mnie nie modli, że nikogo nie spotkam w łazience, uśmiechnąłem się sam do siebie. Życie jest piękne, nawet gdyby te demony istniały naprawdę. A może być, że właśnie dlatego...?







środa, 6 czerwca 2018

Ten mój wstrętny antyklerykalizm


 

  Nie mam zamiaru zaprzeczać – jestem antyklerykałem – choć pewnie większość nie rozumie tego pojęcia. Nawet ci, którzy się za antyklerykałów uznają. W mojej ocenie trzeba tę postawę rozróżnić na dwie odrębne. Pierwsza to antyklerykalizm właściwy (patrz poniżej) oraz populistyczny, oparty wyłącznie na, delikatnie mówiąc, nagannie moralnych czynach księży i zakonników. Ten populistyczny antyklerykalizm najczęściej demonstruje swoją niechęć do całego kleru. Sam niejednokrotnie byłem o to posądzany, wystarczyło, że napisałem jakiś felieton o wywodach księdza, z którym się zupełnie nie zgadzałem. Przyjęto, że skoro atakujesz jednego księdza, pewnie nienawidzisz wszystkich. A księża to ludzie, mają prawo do błędów, jak wszyscy inni. To niemal święta prawda, choć niezupełnie...

  Dawno nie było nic z Frondy.pl ale odezwał się mój ulubieniec O. Jacek Salij OP, który porównał antyklerykalizm do... antysemityzmu (sic!), a to jak dla mnie jest przekroczeniem pewnych, możliwych do przyjęcia argumentów. Przedstawia to tak: „Argument [że księża sami dają powód do krytyki – dopisek mój] ma idealnie tę samą strukturę, co klasyczny argument antysemitów. (...) Antysemityzm — tak jak antyklerykalizm — zbudowany jest na przesądzie, że hołdowanie zasadzie odpowiedzialności zbiorowej jest postawą słuszną i racjonalną”. Antysemityzm faktycznie wynika z przesądów ale przede wszystkim z nabytych uprzedzeń, nabytych nie przez doświadczenie, a przez szerzone mity. Natomiast antyklerykalizm bierze swój początek w bezpośrednim doświadczeniu, o których J. Salij OP sam zresztą wspomina: „(...) wśród duchowieństwa zdarzają się, niestety, również ciężkie grzechy obyczajowe, pijaństwo, przestępstwa ekonomiczne”. Aż zapytam: czy antysemita jest dlatego antysemitą, że zetknął się z przejawami  ciężkich grzechów obyczajowych, pijaństwa i przestępstwa ekonomicznego Żydów, czy może opiera swe poglądy na podstawie sfabrykowanych mitów, krążących pocztą pantoflową? Niestety, nawet jeśli zalewa nas potok informacji o tym, co dzieje się w środowisku kleru i tak nie wiemy jaka jest prawdziwa skala tych zjawisk. Ale od razu wyjaśnię: choć jest wielu antyklerykałów opierających swoją niechęć tylko na takich argumentach, to jest to grupa, którą można śmiało nazwać – populistyczną, rozciągającą swoją niechęć do kleru na wszystkich bez wyjątku.

  Aby zrozumieć czym jest właściwy antyklerykalizm, trzeba się najpierw zapoznać z definicją klerykalizmu. Za Wikipedią: „Klerykalizm to dążenie do uzyskania instytucjonalnego wpływu duchowieństwa na życie społeczne, polityczne oraz kulturalne aż do podporządkowania go duchowieństwu i Kościołowi. Najwyższym stopniem klerykalizacji jest teokracja – doktryna, według której władzę w państwie sprawuje kapłani”. Takie dążenia, nawet w chrześcijańskiej, średniowiecznej Europie  budziły stanowczy opór, nic więc dziwnego, że tym bardziej dziś, nawet jeśli te dążenia ograniczają się do wpływu na prawo stanowione, nawet jeśli za nimi stoją zamiast księży świeccy wierni. Innymi słowy, antyklerykalizm jest w pełni uzasadnionym sprzeciwem wobec klerykalizmu. Skoro więc J. Salij OP ma pretensje o zbyt daleko idące uogólnienia, znów warto zapytać o skalę zjawiska, jakim jest chęć wpływu na sprawy polityczne i społeczne, nie mające nic wspólnego z wolnością religijną i wyznania. W naszym kraju pewnie trzeba by szukać ze świecą księży, o hierarchach nie wspomnę, którzy są wolni od takich dążeń.

  Jeśli J. Salij ma odwagę przyrównywać antyklerykalizm do metod Hitlera, który rzeczywiście organizował histerię antyklerykalizmu, to ja się zastanawiam do czego porównać histeryczne metody polskiego katolicyzmu w walce z nowoczesną Europą? Czemu służy skrajnie propagandowy język o mordowaniu nienarodzonych, kuriozalna walka z ustawą antyprzemocową, szerzenie skrajnej paniki z powodu laicyzacji, powoływanie się na iluzoryczne wartości chrześcijańskie, które nie mają pokrycia w życiu, skąd to piętnowanie ateizmu i sekularyzmu (który, nawiasem mówiąc, jest skutkiem hipokryzji i fałszywej moralności kleru i wiernych), szerzenie strachu przed uchodźcami, czy grożenie parlamentarzystom ekskomuniką? Czemu służy propagowanie kultu szatana, jako tego, który ma zagrażać świętemu życiu? Czy aby nie temu, aby zawładnąć bez reszty krajem, w który wciąż jest najwięcej katolików, choć w większości są to katolicy tylko z przypisania i nazwy.

  Mój bohater posunął się jednak jeszcze dalej. Powołując się na jakąś znajomą pisze: „(...) tak się jakoś składa, iż w jej środowisku na księży najgłośniej nadają ludzie, którzy albo żyją w drugim lub trzecim małżeństwie, albo mają na sumieniu nie odżałowany grzech aborcji czy jakieś inne ciężkie rozminięcie się z Bożymi przykazaniami”. Skądś ja znam tę narrację – jeśli ktoś cię krytykuje, pewnie jest strasznym grzesznikiem, a najpewniej mordercą nienarodzonych. Tak jak w mojej notce pisałem o pośle Pięcie w narracji redaktorów wPolityce.pl: my go nie usprawiedliwiamy, ale...”. I tu mi się przypomina najnowszy dowcip antyklerykalny: Kaplani jak posłowie, to wspaniali ludzie. Za ich dobroć należy całować im stopy. Byle nie po piętach...


Przypisy:
Notka oparta na: http://www.fronda.pl/a/antyklerykalizm-jest-jak-antysemityzm,110964.html
Wszystkie cytaty, jeśli nie jest zaznaczone inaczej, pochodzą z tego artykułu.