wtorek, 27 października 2015

Uczucia cenniejsze niż wolność



  Będzie obszernie, więc zrób sobie kawę i się zrelaksuj... 

  Teza zawarta w tytule wydaje się bardziej złożona, niż by się mogło z pozoru wydawać. Ani pojęcie uczucia nie jest sprecyzowane, ani nie bardzo zdefiniowane to, co przez wolność należy rozumieć. Rzecz w tym, że uczucia możemy kierować względem jakieś osoby, względem rodziców, przyjaciół, do zwierząt, do bóstw lub idei. Można też żywić uczucie nienawiści, zazdrości, wstrętu itd., by nie wymieniać w nieskończoność. O wolności miałem już okazję napisać esej, w którym udowodniłem, jeśli nie innym, to przynajmniej sobie, że tej prawdziwej, niczym nieograniczonej tak naprawdę nie ma. Nie pozostaje mi nic innego jak skupić się na wybranym znaczeniu tego, co pod pojęciem uczuć możemy rozumieć, oraz na bardzo ogólnej definicji wolności; ściślej – na uczuciu zwanym miłością do konkretnej osoby i wolności jako możliwości decydowania o sobie, swoim postępowaniu, ograniczoną moralnością, bez względu na to, jak tę moralność traktujemy. I już na wstępie przyznam, że z postawioną w tytule tezą zupełnie się nie zgadzam. Muszę jednak uprzedzić, mój osąd ma charakter stricte osobisty, a co za tym idzie – czysto subiektywny. Jeszcze jedna uwaga: moje dywagacje przedstawię od strony mężczyzny, aby uniknąć mało atrakcyjnych zbitek słownych typu on/ona, ale zapewniam, że choć psychika kobiet i mężczyzn czasami dość istotnie się różni, szczególnie w temacie miłości, równie dobrze role można odwrócić, a treść tego tekstu będzie pasować do narratorki.

  Zacznę od wysokiego C. Zakochałeś się i to na całego. Nieważne czy od pierwszego spojrzenia, czy dałeś temu uczuciu opanować się powoli, choć z tym samym skutkiem. Jedni mówią na to chemia, inni traktują to jako apogeum ludzkich doznań mistycznych, ale to też jest nieważne. Liczy się tylko to, że nagle nie wyobrażasz sobie istnienia bez niej u swego boku, każdy dzień bez niej wydaje Ci się dniem straconym, tracisz na jej widok zmysły, choć akurat, co niektóre z nich masz wyostrzone jak nigdy dotąd. Tracisz też zdolność racjonalnej oceny, co jest szczególnie ważne. Udowodniono, że chwilami będziesz postępował irracjonalnie, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, czyli tak, jak nie postąpiłbyś w normalnych warunkach bez zakochania. Twój rozsądek jest w stanie silnie wskazującym. Nie widzisz jej wad, a nawet jeśli je dostrzegasz, wydają Ci się błahostką, jak kilka piegów na jej nosie, które dodają jej uroku. Ba, dzięki nim zyskujesz pewność siebie, bo masz świadomość, że sam nie jesteś idealny, więc nawet dobrze, że ona nie jest nieskazitelnym aniołem, bo nic tak nie denerwuje i nie przytłacza jak poczucie niższości. Dzieje się wówczas również coś z pozoru normalnego – oddajesz swoją wolność w jej władanie, bo jesteś przekonany, że ona czyni dokładnie to samo. A może Ci się tak tylko wydaje, może to tylko typowo życzeniowe pragnienie i zakłamywanie rzeczywistości? To jednak w takich chwilach nie jest dla Ciebie ważne, więc stawiasz na szali tę własną wolność, nie zdając sobie sprawy, jaką cenę przyjdzie Ci za to zapłacić.

  Wyolbrzymiam? Wystarczy spojrzeć na statystyki. W naszym kraju w ubiegłym roku rozwiodło się 35 proc. małżeństw, a w takiej Belgii – 70 proc.(sic!) Ci, co się nie rozwodzą, w przewadze żyją jak przysłowiowy pies z kotem, a rozwód odkładają na bliżej nieokreślony czas, bo ich na niego nie stać, bo są małe dzieci lub boją się presji środowiska, w którym żyją. Ta tendencja jest zwyżkowa, więc raczej nie należy się spodziewać, aby ktoś znalazł panaceum na to zjawisko. I miej świadomość, że zalążkiem tych rozwodów są drobne wady, Twoje i Twojej partnerki, które z początku kompletnie ignorujesz. Na początku w ogóle nie przyjmujesz do świadomości, że Tobie może się nie udać i śmiało, bez żadnych skrupułów ślubujesz przed kapłanem lub urzędnikiem stanu cywilnego coś, czego nie masz żadnej gwarancji dotrzymać. Nawet nie chcesz myśleć, że te jej cudowne wady i Twoje niby nic nie znaczące słabostki, kiedyś będą doprowadzać Cię do szału. Ba, przecież nie wiesz, czy ona przypadkiem nie ma w zanadrzu jeszcze innych wad, o których nic nie wiesz. Pewnie sam wszystkich swoich jej nie wyjawiłeś. To w dniu składania tej przysięgi, która między innymi przekreśla twoją wolność, nie ma dla Ciebie żadnego znaczenia. Twoja wolność w tym dniu jest Ci kompletnie zbędna. Ale spokojnie, ona w końcu i tak się o siebie upomni. Nie ma innej opcji.

  Swego czasu miałem przyjemność przeczytać książkę Tomasza Mazura „Fiasko, podręcznik nieudanej egzystencji”. Posłużę się słowami narratora, z którymi niekoniecznie trzeba się zgadzać, ale które warto przemyśleć. „Albo jesteśmy zakochani i romansujemy, albo czekamy, aż się zakochamy i zaczniemy romansować. Nie ma innych stanów. Mój brat chwilowo się łudzi, z patosem i namaszczeniem gra rolę wiernego małżonka. Ale to mu prędzej czy później przejdzie. To tylko jego sposób na przeczekanie okresu bez zakochania”.  Mówisz swojej oblubienicy, że ją kochasz jak nigdy dotąd, że nigdy wcześniej żadna nie była tak cudowna? Przypomnij sobie, ile razy mówiłeś to wcześniej innej kobiecie? Jeśli to jest twoje pierwsze zakochanie, gwarantuję, że powiesz to samo innej, jeśli z tą Ci się nie uda. W tych sprawach jesteś a priori kłamcą, choć być może sobie z tego sprawy nie zdajesz. Szaleńcza, dozgonnie szczęśliwa miłość zdarza się w romansach, w życiu niezwykle rzadko, więc  bez wątpienia mam rację, przynajmniej tak na dziewięćdziesiąt procent.

  Teraz dla odmiany trochę przewrotnie. Ilu nas, tyle interpretacji tego, co zwykliśmy nazywać miłością. Chemia chemią, ale i tak mamy wobec tego uczucia, miłości, pewne oczekiwania, mimo że każdy doda temu uczuciu przymiotnik – bezinteresowna. A on pasuje do niej jak pięść do nosa. Wystarczy zapytać, czym się powinna charakteryzować Twoja partnerka. Pominę tak ważne, choć nie pierwszoplanowe czynniki jak uroda, seksualność, wrażliwość czy jej charakter. Tego ujednolicić się nie da. Ale na pewno mi powiesz, że ma być szczera, wierna, oddana, wyrozumiała i pełna troski o Twój i Wasz wspólny byt. I nieważne, co o tych cechach ktoś myśli, istotnym jest to, że jest to przejaw Twojej postawy roszczeniowej. Więc jeśli ktoś mówi o bezinteresownej miłości, to albo nie ma pojęcia, co to znaczy, albo... kłamie jak z nut. Rozumiem, większość i tak mi powie, że to forma niepisanej umowy, zawartej w samej definicji miłości. Tylko czy jesteś pewien, że ta definicja jest właściwa? Problem w tym, że na tym się to nie kończy. Pewnie powiesz mi jak większość, z pełnym przekonaniem, że Twoje uczucie jest wyrazem pragnienia szczęścia ukochanej. Prawda, że wzniosłe i piękne? A przecież Ty nigdy tak do końca nie poznasz, nie możesz wiedzieć, jakie jest jej pragnienie szczęścia. Może w ogólnym zarysie, na tyle na ile ona zechce Ci powiedzieć. Ja Ci gwarantuję, że tak do końca to ona sama nie wie. Dziś zadowoli ją Twój uśmiech i delikatne muśnięcie wargami jej ust. Jutro, jak jej nie powiesz z samego rana, że ją wciąż kochasz, uzna, że pewnie łazisz do jakieś innej zdziry. Dziś, gdy obdarujesz ją jednym kwiatem, dopadną ją prawdziwe motyle; za kilka lat, jak nie dostanie z okazji rocznicy poznania złotego pierścionka z brylantem, uzna, że jesteś sknerą albo wydajesz lewą kasę na tę samą zdzirę. Bo nie wolno Ci ani na moment zapomnieć, że kobieta zmienną jest.  Jeśli zapomnisz, masz jak w banku: kłótnie, dąsy i trudne do opanowania konflikty. Ale sam też nie jesteś aniołem. Nagle zacznie Ci przeszkadzać niedosolona zupa, papiloty na jej włosach, maseczki na twarzy, wieczne gderanie, że nie opuszczasz klapy w ubikacji, że wszędzie pałętają się Twoje śmierdzące skarpetki itp., itd. Na dłuższą metę nie wytrzymasz. Chyba, że zaczniesz ślepnąć i głuchnąć.

  Prawda, miłość to także umiejętność radzenia sobie z takimi konfliktogennymi drobiazgami i również zdolność do łagodzenia już powstałych konfliktów. Czy jednak jesteś pewien, w dniu, w którym chcesz się oddać jej w niewolę, że oboje jesteście doskonałymi dyplomatami? A, że z tym bywa różnie, jeszcze raz odwołam się do przedstawionych wyżej statystyk. Już na koniec poruszę jeszcze jeden drażliwy, subtelny wręcz problem, który stanowi niejako puentę całego tego wywodu. Gwarantuję, że w każdym z nas drzemie potrzeba odrobiny prywatności czy intymności, które chcemy zachować wyłącznie dla siebie. To nawet konieczność, to taki wentyl bezpieczeństwa. Jeśli nie chcesz sprawić przykrości partnerce, nie będziesz jej mówił, że podoba ci się jej koleżanka, nawet jeśli nie masz wobec niej żadnych zamiarów. To tak samo działa w odwrotną stronę. Ciekawe czy Cię nie zaboli, gdy ona powie, że Twój najlepszy kumpel jest wyjątkowo przystojny, bo faktycznie jest. A to tylko czubek góry lodowej, która odwrotnie do praw przyrody, będzie rosła. Zechcesz oglądać mecz ulubionych drużyn i nie życzysz sobie, aby w tym samym momencie Twoja ukochana poprosiła Cię od odkurzenie sypialni, gdzie akurat telewizora nie ma. Już widzę jej minę, gdy zatopioną w lekturze pięknego romansu poprosisz ją, aby zrobiła Ci kawę lub kanapkę. Gorzej, z biegiem czasu poczujesz zagrożenie, właśnie ze strony tej odrobiny prywatności, którą dajesz partnerce, a do której sam masz pełne prawo. Przynajmniej tak uważasz.

   Wiem, to wyolbrzymianie z pozoru nieistotnych spraw, i nawet gdybym użył najpotężniejszych głośników, gdy Cię dopadnie to uczucie, i tak będziesz na mój głos kompletnie głuchy. Oddasz się w niewolę, choć ona Cię przytłoczy. Rzecz w tym, że miłość, ta gorąca i namiętna z reguły przemija, wolności będziesz pragnął zawsze. Sam wieszcz Mickiewicz pisał o zdrowiu: „(...) ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto cię stracił”. To dotyczy również wolności. Wolność możesz odzyskać, ale bądź pewny, że to będzie bolało. Was oboje.

sobota, 24 października 2015

Mam ubaw :)



  Skoro cisza wyborcza, to postanowiłem, że nawet w myślach tematu wyborów nie poruszę, a to wcale nie takie łatwe. Bo nawet moją ulubioną frondę.pl zalewa masa politycznych artykułów, oczywiście o jednym zabarwieniu – głosuj na PiS. Ale aby nie było, znów mnie nie zawiodła. Prawdziwą perełką, prawdziwy miód na moją ateistyczną, sceptyczną i amoralną (podobno) duszę.

  Już sam tytuł wzbudza podziw: „Koniecznie przeczytaj!!! Udowodnione wskrzeszenia zmarłych”. Mogłem coś pomieszać, bo oczy mam załzawione ze śmiechu. Ten artykuł może nie tyle jest recenzją pewnej książki ile jej bezkrytyczną pochwałą cudu wskrzeszenia umarłych. I czytam: „Przypadków cudownego przywracania zmarłym życia nie trzeba jednak przyjmować na wiarę – są to fakty znajdujące potwierdzenie w dokumentach historycznych [podkreślenie moje]. Zebrane w niniejszej książce relacje – ujmowane jako całość – pokazują, że tym cudom nie można zaprzeczyć. (...) Zaprzeczanie dokonaniom takich postaci historycznych [tych, którzy dokonywali wskrzeszeń – dopisek mój] to policzek wymierzony rozumowi”. W tym miejscu szczęka mi opadła. Bo ja, widać nie do końca mądry, również w tym miejscu, chciałbym zapytać o sens wskrzeszenia umarłego, skoro pewne jest, że wskrzeszony i tak w końcu umrze?! Nie ma zmiłuj się. Wszyscy, podobno wskrzeszeni i tak umarli...

  Autor hymnu pochwalnego na temat książki o. Alberta J. Heberta  „Wskrzeszeni. Udokumentowana historia czterystu przywróceń do życia”, nieznany z nazwiska, bo się nie odważył podpisać, przedstawia „dowody”, które nic wspólnego z dowodami, nawet tymi osobistymi, nie mają. „Najmocniejsze” to cytat z Biblii [Mat 10,8] oraz cytat z dokumentu Soboru Watykańskiego I z 1870 roku (sic!), który pozwolę sobie przytoczyć we fragmencie: „(…) aby posłuszeństwo naszej wiary pozostawało w zgodzie z rozumem, dla poparcia swego Objawienia Bóg raczył połączyć z wewnętrznymi pomocami Ducha Świętego zewnętrzne argumenty, którymi są dzieła Boże, przede wszystkim cuda i proroctwa, które – choć wybitnie pokazują wszechmoc i nieskończoną wiedzę Boga – są najpewniejszymi znakami Bożego objawienia i odpowiadają zdolności rozumienia wszystkich ludzi”. Z przykrością stwierdzam, że mnie to nie dotyczy, gdyż ja wciąż sensu tych wskrzeszeń nie rozumiem, a z treści tego przytoczonego fragmentu wynika, że ktoś wskrzesza kogoś jak przysłowiowy magik wyciągający królika z cylindra... 

  „Hahahaha – zaśmiał się pan hrabia po francusku, bo był biegły w tym języku” – to dokładnie taki sam dowód, jak te, na wskrzeszenia umarłych. Bo ja się spodziewałem, że autor przynajmniej powoła się na jakieś kopie z dokumentacji medycznej, nawet jeśli sfałszowane. Ale zapomnij, nic z tych rzeczy. Bo czymże mają być owe dokumenty historyczne? Biblią? Opisem relacji średniowiecznych bajarzy? Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy nie zamówić wspomnianej książki, wszak lubię trudne wyzwania. Po chwili zastanowienia zrezygnowałem, bo trudne, to nie znaczy idiotyczne. Nasunęła mi się jedna refleksja. Skoro z definicji wiary wynika, że coś przyjmuje się na wiarę, po co próba szukania dowodów? Jakże krucha musi być ta wiara, skoro trzeba ją podpierać cudownymi wskrzeszeniami, uzdrowieniami, i jeden (nomen omen) Bóg wie czym jeszcze? W jakimś sensie zrozumiałbym pospólstwo, ale ojcowie Kościoła?


p.s. W nawiązaniu do notki zatytułowanej „Religii nigdy za wiele”. Czytam sobie, że ósmego września w Janowie Podlaskim trzy szkoły odwołały zajęcia szkolne. Powód? Odpust w miejscowym kościele (sic!)

środa, 21 października 2015

I znów aborcja!



  Na temat aborcji padło ledwie kilka zdań w debacie liderów poszczególnych partii, ale to wystarczyło, aby ponownie wzburzyć i zmusić do zabrania głosu... no, zgadnijcie kogo?

  Oczywiście, chodzi o panią Małgorzatę Terlikowską, kto się domyślił od razu, ma ode mnie szeroki uśmiech... uznania. Ja bym to pominął milczeniem, bo to aż nudne, gdyby nie dwa znamienne fakty. W swoim, niby drwiącym artykule, drwiącym z pani Ewy Kopacz (choć osobiście mi jej nie żal), Terlikowska ucieka się do dwóch argumentów: jeden jest sofizmatem, drugi kłamstwem.
Pani Kopacz miała powiedzieć, że jak PiS dojdzie do władzy uczyni zakaz aborcji bezwzględnym, przez co skrzywdzi kobiety. Z kolei pani M. Terlikowska stwierdza, że nie skrzywdzi kobiet a ochroni nienarodzone dzieci. Dla niej kobieta jest wszak po to, aby rodzić bez względu na wszystko. I tu właśnie nie mogę się z tą drugą panią zgodzić. Sam Kościół uparcie twierdzi, że dzieci są owocem miłości dwojga osób płci przeciwnej. Tylko gdzie ta miłość, gdy ciąża kobiety jest wynikiem gwałtu? A co, jeśli w wyniku zaburzeń ciąży kobiecie grozi śmierć? Ta miłość skończy się tragicznie i na dziewięćdziesiąt pięć procent dziecko umrze również. W całkowitym zakazie aborcji jest uprzedmiotowienie kobiet, które przestają być właścicielkami swojego ciała.  I to jest właśnie ów sofizmat. Na razie pominę trzeci przypadek dopuszczalnej aborcji. Jeszcze się pojawi.

  M. Terlikowska na potwierdzenie swej tezy, o wyższości bezwzględnego zakazu dokonywania aborcji, posługuje się przypadkiem z 2008 roku, kiedy to czternastolatka zaszła w ciążę. Według Terlikowskiej, to rodzice dziecka, które miało urodzić dziecko, również lekarze, tak długo namawiali córkę, aż ta uległa, choć chciała urodzić - poddała się zabiegowi aborcji. I to jest właśnie kłamstwo. Może mnie pamięć mylić, ale jak sobie przypominam, owa chęć urodzenia wynikała z akcji „Pro Live”, która tę rodzinę nękała i zastraszała. W efekcie, musiano skorzystać z pomocy rządu, aby w tajemnicy przed tym ruchem w końcu zabiegu dokonać. Za tu już lepiej pamiętam przypadek jedenastoletniej dziewczynki, zgwałconej przez kuzynów, od której też domagano się porodu. Istniała groźba, że jedno dziecko może umrzeć tylko dlatego, żeby drugie mogło się narodzić. Klasyczny przykład źle pojętego utylitaryzmu, o którym pisałem w poprzedniej notce.

  Wrócę do trzeciego przypadku możliwej aborcji, czyli sytuacji, kiedy jeszcze nie do końca dziecko, jest tak kalekie, że jego życie w realnym świecie jest praktycznie niemożliwe, lub możliwe tylko przy stałej opiece osób trzecich, bez możliwości decydowania o czymkolwiek. Tu głośny przypadek dr. Chazana. Ja wiem, większość jest zdania, że każdy ma prawo żyć. I ja się z tym zgadzam pod warunkiem, że rozumiemy to samo pod pojęciem życia. Bo to, że komuś bije serce i nie ma kompletnie tego świadomości a na dodatek straszliwie cierpi, trudno życiem nazwać. Można się na to oburzać, zmieszać mnie z błotem, ja się nie obrażę, bo to mój osobisty pogląd i nikt nie musi się ze mną zgadzać. Ale ja odwrócę przysłowiowego kota do góry ogonem. Przeciwnicy aborcji wywodzą się przede wszystkim z osób wierzących. I to do nich kieruję pytanie, na które nikt mi jeszcze sensownie nie odpowiedział. Skoro dobry Bóg powołuje życie, dlaczego dopuszcza taką sytuację w wyniku gwałtu i dlaczego tchnie życie w komórki, które albo zagrożą życiu matki, albo życiu i rozwojowi tych kalekich komórek? Czy to ma wynikać z mądrości, czy ze sprawiedliwości, czy też z miłosierdzia?

  Koronnym argumentem przeciwników aborcji jest piąte przykazanie „Nie zabijaj”. A może jednak szóste? Pytam nie bez kozery, bo pierwowzór Dekalogu umieszcza je jako szóste.  Zmiany dokonali teologowie już po pobycie Jezusa na ziemi. Zlikwidowano drugie przykazanie, które brzmi: „Nie uczynisz sobie obrazu rytego ani żadnej podobizny tego, co jest na niebie w górze i co na ziemi nisko, ani z tych rzeczy, które są w wodach pod ziemią. (...)”. I teraz uwaga: dlaczego katolicy tak skrupulatnie trzymają się przykazania „Nie zabijaj”, a już kompletnie ignorują to oryginalne drugie?

poniedziałek, 19 października 2015

Zamknięty w granicach śmierci



  Fronda mnie ostatnio rozczarowuje. Do znudzenia dwa dyżurne tematy: islamizacja Europy i fetowanie zwycięstwa PiS-u. W dodatku ewidentnie jest przedłużeniem „Gazety Wyborczej”, bo jeśli pojawi się w tej drugiej jakiś news, natychmiast jest powtarzany na Forndzie, choć w innym, skrajnie przeciwnym kontekście. Przypadkowo trafiłem na pewien felieton na portalu Katolik.pl (sic!) Ten przynajmniej coś wnosi.

  Niejaki ks. Jacek Salij wyjaśnia mi, że zamknięcie się w granicach śmierci, czyli uznanie, że po śmierci nie ma nic, to nic innego jak hedonizm, utylitaryzm i nieuchronna dehumanizacja. Nie mogłem się powstrzymać od lektury jego argumentów, bo sam właśnie zamknąłem się w granicach śmierci. Dobrowolnie, bez przymusu. Ja niejednokrotnie z podobnym poglądem się spotkałem, i z wnioskiem, że opętał mnie diabeł, tylko sam sobie nie zdaję z tego sprawy. Swoją drogą ten diabeł okazuje się całkiem przyjemnym gościem, bo skoro jestem już zaklepany na wieczne potępienie, nie musi mnie namawiać do złych czynów, i co najważniejsze, nie protestuje, gdy zdarzam mi się popełnić dobry uczynek. Nawet pozwala mi wejść do kościoła na mszę z jakieś tam okazji nie powodując żadnych dziwnych drgawek i nie zmusza do wypowiadania bluźnierczych słów. Z tym diabłem wierzący miewają czasami gorzej... choć jednocześnie pozwala im się usprawiedliwiać, że diabeł go podkusił.

  Ale wracając do sedna. Ja nie bardzo rozumiem skąd przekonanie ks. Jacka, że niewiara w życie po życiu musi skutkować hedonizmem (uznający przyjemność za najwyższe dobro) lub dehumanizacją (zanik cech kulturalnych u człowieka). Hedonizm jest mi obcy, bo wychodzę z założenia, że przyjemność jest możliwa do zaznania tylko wtedy, gdy stykamy się i doznajemy nieprzyjemności. To bardziej cecha wierzących, którzy uznają, że w Niebie spotka ich tylko przyjemność i szczęśliwość i do tego dążą. A dehumanizacja? W końcu to chrześcijaństwo hołubi i wychwala miernotę kulturalną, maluczkich i biednych. To nie moja opinia a samego Krzysztofa Kłopotowskiego – jak najbardziej katolickiego publicysty. To chrześcijanie nie dyskutują o „tajemnicy wiary” i dogmatach, zatracając krytyczne myślenie (to też opinia Kłopotowskiego).


  Pozostaje jeszcze ów nieszczęsny utylitaryzm. Koncepcja uznająca, że każde działanie uznawane jest za dobre jeśli służy jednostce ale również ogółowi. Celem człowieka powinno być szczęście jak największej liczby osób. Czy taka postawa może stać w sprzeczności z chrześcijaństwem? Ano może. Wymyślili taki przypadek przeciwnicy utylitaryzmu. Wojna, w piwnicy chroni się przed zbrojnymi, żadnymi krwi oddziałami ludobójców kilkadziesiąt osób. Mały niemowlak drze się w niebogłosy i w żaden sposób nie można go uciszyć, chyba że udusić. Jego krzyk może ściągnąć wroga, co grozi unicestwieniem wszystkich, łącznie z niemowlakiem. Dla utylitarysty wybór mniejszego zła jest usprawiedliwieniem, choć z moralnego punktu widzenia ten czyn i tak jest ohydny. Rzecz w tym, że takich przypadków można wymyślać bez końca, w rzeczywistości zdarzają się bardziej niż rzadko. A mimo to utylitaryzm jest potępiany, choć nikt nie zagwarantuje, że chrześcijanin nie postąpiłby tak samo.