sobota, 28 listopada 2015

A może tak pistolecik?



  Dziś Polak ma prawo do broni palnej, ale jest ono obwarowane wieloma przepisami. Najpierw badania psychiczne, opłata i z podaniem trzeba się udać do komendy policji. W podaniu trzeba podać powód, dla którego chce się tę broń mieć. Jeśli do samoobrony, trzeba udowodnić, że istnieje realne zagrożenie. Trochę inaczej jest przy posiadaniu broni myśliwskiej (ale nie łatwiej) czy sportowej (też). Jest jeszcze broń pamiątkowa, ale procedury są podobne. Czyli nie tak łatwo. Za to bez specjalnych przeszkód możemy sobie postrzelać na strzelnicy, tyle, że to nie jest prywatna broń.

  Piszę o tym nie bez kozery, bo oto znajduję coraz częściej artykuły, których autorzy uzasadniają, że każdy obywatel w tym kraju powinien mieć, bez tak restrykcyjnych obostrzeń, prawo do posiadania broni. Amatorów takiego rozwiązania nigdy nie brakowało, ale teraz się to nasiliło. Ja bym się nawet nie dziwił, gdyby nie fakt, że szczególnie mocno propaguje się to na portalach katolickich, np. http://www.pch24.pl/Mobile (sic!)

  Postanowiłem się przyjrzeć argumentom za posiadaniem broni palnej. Otóż najważniejszym ma być fakt, że skoro chcemy przyjąć do kraju uchodźców, a w śród nich będą na pewno terroryści, obywatel powinien móc się obronić sam. Innym jest spostrzeżenie, że Amerykanie mają łatwy dostęp do broni palnej, a jeszcze się nawzajem nie wystrzelali, ba, na dowód tej tezy znalazłem pewien zestaw statystyk, które mają sugerować, że im więcej broni wśród obywateli, tym mniejsza przestępczość. Wzięto pod uwagę dwa duże miasta: Chicago i Houston. Liczba mieszkańców zbliżona, w pierwszym nie ma prawa do posiadania broni, w drugim jest. W pierwszym dokonano 500 zabójstw, w drugim tylko 207(?!), to są dane za 2012 rok. Warto dodać, że w Warszawie (tylko trochę mniej mieszkańców), gdzie też nie ma pozwolenia na broń, w tym samym roku dokonano 20 zabójstw. Gdzież jest więc to bezpieczne  Houston? Jest jeszcze jeden mocny argument. Polska przez wieki była okupowana i to nasi okupanci zabraniali nam posiadania broni, aby łatwiej trzymać nas za pysk. Tak robi też dzisiejsza Unia Europejska(?!) A przecież, my Polacy, mamy zamiłowanie do tej „zabawki”, że przypomnę słowa piosenki: „Hej, szable w dłoń!”.

  Rozważmy te argumenty. Najpierw Stany Zjednoczone. Sprawdziłem średnią temperaturę w miesiącu styczniu w Chicago i Houston.  W pierwszym to - 0,5 stopnia C, w drugim +17,2.  Można by wysnuć całkiem logiczny wniosek, że im niższa temperatura, tym więcej zabójstw! W Warszawie jest chyba jeszcze chłodniej... A jak to się ma wobec zagrożeń terroryzmu? Terroryści atakują wiernych i niewiernych zdeterminowaną grupą, gotowi umrzeć za Allaha. Jeśli w pojedynkę, to tylko po to, aby dokonać aktu samobójstwa, więc tu jakby osobista broń ofiarom na nic się zda. Wyobraźmy sobie teraz szarego obywatela w zetknięciu z takim zagrożeniem, który ma przy sobie pistolet. Jeśli nawet zdoła go wyciągnąć, to nim wymierzy, zostanie rozstrzelany on sam i inni zakładnicy również. Bez pardonu. Nawet jeśli uda mu się trafić jednego, o ile w ogóle trafi, następni nie będą czekać biernie na swoją kolej. Oni są wyszkoleni, a szary obywatel jest tylko amatorem. Może również, tak profilaktycznie, zacznie strzelać do każdego napotkanego muzułmanina, bo być może ma pod ciuchami pas z materiałem wybuchowym? Ok, darujmy sobie muzułmanów i terrorystów. Weźmy pod lupę bandycki napad na nasz dom. I tu znów kłania się fakt, że zwykły zjadacz chleba i tak będzie tylko amatorem, który z prawdziwym bandytą nie ma żadnych szans. Będzie jednak gorzej. Ten drugi, mając świadomość, że każdy napadnięty może mieć broń, stanie się jeszcze bardziej brutalny i bezwzględny. Nawet wobec tych, którzy broni nie mają. 

  Do tego dochodzi jeszcze to, że zabijanie tak naprawdę dobrze, prosto i sprawnie wygląda tylko w filmie. Normalny, psychicznie zdrowy człowiek będzie miał problem, by pociągnąć za spust. Może łatwiej przyjdzie mu zranić napastnika, ale należy pamiętać, że ranny bandyta będzie jeszcze bardziej wściekły i zdeterminowany. Bądźmy szczerzy, tak naprawdę łatwa dostępność do broni dozbroi przede wszystkim bandytów.

  I jeszcze jedno zagrożenie. Myśliwy, który ma zezwolenie, musi swoją broń trzymać  w pancernej szafie, a klucze do niej powinny być przez niego starannie strzeżone. Tyle teoria. W praktyce coraz częściej słyszy się o wypadkach z bronią palną wśród dzieci tychże myśliwych (również wśród innych posiadaczy broni). Nie należy zapominać, że dzieci są mniej świadome zagrożeń związanych z zabawą z prawdziwą bronią, często wydaje im się, że jak w grze komputerowej, mają do dyspozycji nieskończoną ilość żyć. Jeśli dziś tak trudno je uchronić przed innymi zagrożeniami (narkotyki, demoralizacją), jaką mamy gwarancję, że uchronimy je przed staniem się młodocianymi mordercami?

  Ja mam propozycję dla szerzycieli idei swobodnego posiadania broni. Jeśli tak bardzo jej pragną, niech sobie jadą do tych Stanów Zjednoczonych. Tam naprawdę poczują się bezpieczni i pełni swobód obywatelskich. Dla niewtajemniczonych dodam, że sam mam broń i to legalnie. Wprawdzie białą, szpadę, ale tak tępą, że mógłbym, co najwyżej, komuś guza nabić.  Ozdabia moją altanę..., bo kiedyś małżonka kategorycznie zabroniła mi ją trzymać w domu. I dobrze, choć ona miała do dyspozycji całą kolekcję wcale nietępych noży...

środa, 25 listopada 2015

Porno atakuje!



  Ten wpis, a właściwie felietonik, poświęcam nikomu innemu jak mojej ulubienicy, pani M. Terlikowskiej. Znów zabłysnęła ostrym (to ulubione określenie portalu Fronda.pl) artykułem o polskiej kulturze. Według niej, tę ogarnia porno w najgorszej z możliwych postaci. A to skutkuje, przede wszystkim przekleństwami wśród młodzieży.

  Mam na myśli, podobnie jak pani M. Terlikowska, kontrowersyjny spektakl „Śmierć i dziewczyna”. Przyznam szczerze, że dawno mnie tak ironiczny śmiech nie ogarnął. Pani M. Terlikowska i nie kto inny, jak minister kultury Gliński, dali się wkręcić  w aferę, której de facto nie było. Zrobili z siebie idiotów. Kolejny raz. Fakt, można mieć zastrzeżenia, co do obsady, czyli czeskich aktorów filmów porno, ale żeby zaraz tyle szumu?! Tłum fanatyków z różańcami i... wszystkie bilety wyprzedane!!! Lepszej reklamy nie trzeba.  Mam wrażenie, że trudno o bardziej dający się manipulować tłum, jak tłum świętoszków (nota bene też postać z sztuki teatralnej – światowej klasyki komedii).

  Ale wróćmy jeszcze do pani M. Terlikowskiej.  Ta ubolewa, że jest w mniejszości i dlatego jej trudno. W tej mniejszości, która ma dużo dzieci. A mniejszość ma to do siebie, że jest zaganiana „do szafy”(?) Pani Małgosia lubi się stygmatyzować, więc skoro nikt jej za tę wielodzietność nie wyśmiewa, sama nią epatuje i znów się dziwi, że nikt jej tego nie ma za złe. Jaki to ma związek ze wspomnianą sztuką? Ano taki, że ona cierpi z powodu tej wielodzietności (choć tylko w swoim mniemaniu), a ci od sztuki teatralnej już jakby mniej. Im udaje się zdobyć popleczników, wzbudzić zachwyt, jej nie. Przyznam, że nie bardzo rozumiem, bo czyżby marzyła, aby prof. Gliński przyszedł do niej i zagroził, że za następne dziecko rozwiąże jej małżeństwo z T. P. Terlikowskim?

  Za to rozumiem, że pani M. Terlikowskiej porno się nie podoba. Nic to, że wspomnianej sztuki nie widziała, już sam fakt, że ktoś tam gdzieś o porno napomknął, jest po prostu oburzające. Już same plakaty są wstrętne i należałoby za to ukarać artystów grafików. I w tym miejscu mam wątpliwości, co do artystycznych upodobań pani Małgosi. Bo wprawdzie przyznaję, że plakat jest kontrowersyjny, ale zdecydowanie bardziej przyjemny dla oka niż rozszarpane części płodów, którymi z kolei ona się zachwyca. Oburza ją, że taki plakat mogą oglądać małolaty, ale te drastyczne, ociekające krwią są dla tych samych małolatów jak najbardziej wskazane. To się doskonale wpisuje w naszą kulturę, gdzie naga pierś lub kobiece udo lekko powyżej kolana budzi oburzenie i protesty, ale gdzie jednocześnie nikt nie ma nic przeciw, gdy w godzinach największej oglądalności promuje się filmy ociekające krwią i przemocą.

  Mogę się narazić, ale powiem, jak to na mnie działa, pod warunkiem, że feministki mi wybaczą. Gdy widzę plakat z pięknie eksponowaną golizną (nie mylić z hardporno), chętnie natychmiast i od razu poszedłbym do łóżka. Nawet z żoną. Gdy widzę krew i mordobicie na ekranie, zbiera mi się na wymioty i o seksie zapomnij. Teraz pytanko: co jest lepsze dla przyrostu demograficznego w tym kraju, nad którym tak ubolewa środowisko M. Terlikowskiej? Facet żądny seksu, czy żądny krwi?



poniedziałek, 23 listopada 2015

Toksyczność



  Dziś, dla rozładowania politycznego i ideologicznego napięcia, zupełnie inny temat. Za wstęp niech posłuży fragment zwierzeń pewnej pani: „Mam za sobą ośmioletnie okropne małżeństwo. Mój mąż gnębił mnie psychicznie. Potrafił sprowokować kłótnię, doprowadzić mnie do płaczu, a potem wyjść z domu, trzaskając drzwiami, mówiąc, że idzie sobie, bo nie ma ochoty spędzać wieczoru z ryczącą nudziarą. Nie wracał na noc, a ja zamiast zmienić zamki w drzwiach, nie spałam do rana, czekając, że wróci.” W podobnie utrzymanym tonie zalazłem jeszcze kilkanaście innych artykułów z puentą: „Na początku nic na to nie wskazuje - jest romantyczny [koniecznie „on” – dopisek mój], czuły, zabiega o nas, wręcz nadskakuje. Aż pewnego dnia staje się zdystansowany, obojętny lub wręcz okrutny.” Ma z nich wynikać, że faceci to świnie, co jest dość powszechnie propagowaną opinią o rodzaju męskim.

  Otóż ja protestuję, stanowczo i dobitnie! Ten pogląd ma na celu tylko i wyłącznie usprawiedliwić własną niedoskonałość, dobitniej – ułomność rodzaju żeńskiego. To, że rodzaj męski różni się zdecydowanie od żeńskiego jest jakby wszystkim znane i przez wszystkich akceptowane. Zresztą nie da się inaczej, bo natura daje temu jednoznaczny dowód. To nie tylko różnice wynikające z budowy anatomicznej, to również różnice w sferze uczuć i odczuwania. Problem w tym, że ów rodzaj żeński, choć te różnice dostrzega, i tak uznaje swoją odmienność za jedynie słuszną, prawidłową i możliwą do zaakceptowania. To wynika z drugiego cytatu, pisanego zresztą przez kobietę. Facet ma być romantyczny, czuły i opiekuńczy, co w gruncie rzeczy nie jest mu obce, ale nie stanowi credo jego osobowości. Może taki być, ale na bogów, nie jest to jego naturą, nie będzie taki non stop. Jeśli się taki staje, od razu zyskuje opinię zniewieściałego i to opinię kreowaną przez te sam rodzaj żeński, który chce, aby takim był. Perpetuum mobile.

  Taka postawa, chcieć i nie chcieć, jest na tyle toksyczna, że musi skutkować niedomówieniami, kłótniami a w konsekwencji rozstaniem. „Biedny” rodzaj męski nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest możliwe iść do przodu i jednocześnie się cofać. Jak być twardzielem, a jednocześnie czułym. Jak to jest być romantycznym, a jednocześnie twardo stąpać po ziemi. Do tego dochodzą inne sprzeczności i dziwy. Jak to jest mieć pełną szafę ciuchów, w której nie ma już miejsca na jego jedyny garnitur i powiedzieć, że nie ma się w co ubrać?! Jak to jest mieć ochotę na coś ekscytującego i jednocześnie żądać kolacji sam na sam, koniecznie przy świecach. Facet nie rozumie, jak to jest mieć przyjaciółkę i jednocześnie cieszyć się z jej niepowodzeń. Facet nie zrozumie dlaczego opuszczona klapa sedesu wygląda lepiej niż nie opuszczona. Można się ostatecznie przyczepić do walających się skarpetek, ale czy tak aby postępują wszyscy faceci? Bo już na przykład nie rozumiem dlaczego zamknięty i niewidoczny w szafie sweter wygląda lepiej niż powieszony na krześle, ale już na przykład tuzin majtek i staników wiszących w łazience jest widokiem pięknym, nawet jeśli się nie jest fetyszystą? Albo, dlaczego nagle przebudzony, zobaczywszy maseczkę na twarzy ukochanej mam, powiedzieć z niekłamanym zachwytem „pięknie wyglądasz kochanie”, a nie krzyczeć przerażony „rany boskie!”? A już kompletnie nie rozumiem, dlaczego mam ubolewać nad jej bólem głowy, gdy mam ochotę na seks, a jednocześnie zrezygnować z pasjonującego meczu, gdy ona na ten seks ma akurat ochotę?

  Najgorszym jest jednak fakt, że kobieta ma prawo mówić, co jej się nie podoba, co ją denerwuje i wkurza. Nawet na wyrost i spuchliznę. Jeśli facet napomknie, że zupa jest przesolona, od razu zyskuje miano tyrana. Gdy nie zauważy nowej bluzki (a jak ma zauważyć, skoro w szafie jest ich kilkadziesiąt), staje się z miejsca obojętnym i nieczułym. Jeśli facet spóźni się z pracy, od razu są podejrzenia, że ma pewnie jakąś lafiryndę na boku.

  A może przydałaby się odrobina tolerancji, tak ostatnio, nie tylko w relacjach damsko-męskich, pogardzanej?

sobota, 21 listopada 2015

Cuda ogłaszają...



  Cud (z łac. miraculum) oznacza rzecz niespotykaną. Bardziej ogólnie – to zjawisko, zdarzenie paranormalne, z różnych przyczyn niemożliwe do wyjaśnienia w sposób naukowy. Z tej prostej przyczyny, nauka cudów nie uznaje. Jeśli o mnie chodzi, sprawa jest oczywista, jednoznaczna i niepodlegająca dyskusji. Jeśli nawet w jakimś stopniu spotykamy się ze zjawiskami naukowo niewytłumaczalnymi, to tylko dlatego, że nic o nich nie wiemy, ale co nie znaczy, że kiedyś być może się dowiemy.

  Ponieważ temat jest zbyt obszerny, postanowiłem się skupić tylko na tych „cudach”, które występują w medycynie, choć z góry uprzedzam, nie mam wykształcenia medycznego, aczkolwiek kilka kursów pierwszej pomocy przeszedłem (to z przymrużeniem oka). Pamiętam opinię, że każdy Polak to lekarz od urodzenia. Z tym jest coś na rzeczy, bo gdy tylko wspomnę o jakieś dolegliwości, zaraz wszyscy mi mówią, co jest dobre na tę dolegliwość i jakie są jej przyczyny. Ponieważ ze mnie sceptyk i tak pójdę do prawdziwego lekarza.
Ale do rzeczy, ściślej, do pewnego artykułu1, gdzie mnie niejaki dr Pietro Gerardo Violi przekonuje, że połączenie nauki, wiary i cudów należy uważać za fundamentalne w naszym życiu, a jeszcze ważniejsze w życiu lekarza (sic!). Coś być może jest w tym na rzeczy, bo gdy idę do tego wyuczonego lekarza, to wierzę, że dokona cudów, aby mnie wyleczyć. Tyle, że wspomnianemu wyżej dr Pietro Violi nie o taką wiarę i nie o takie cuda chodzi.

  Otóż dr Violi ma pretensje, że naukowo pojmowana medycyna nie chce uznać cudownych uzdrowień, choć te są obostrzone wieloma barierami, co ma wykluczyć oszustwo. Ja wymienię tylko dwie: choroba musi być niezbicie stwierdzona a prognoza lekarska nie zakłada powrotu do zdrowia, oraz cudowne uzdrowienie musi mieć charakter trwały, potwierdzony przez kolejne komisje lekarskie. W kontekście już chociażby tych dwóch warunków, wiele uznanych kiedyś cudownych uzdrowień, należałoby dziś poddać w wątpliwość. Wiemy na jakim poziomie ta medycyna była w przeszłych czasach i nie ma potwierdzeń kolejnych komisji, których zazwyczaj wcale nie było. Czy dziś jest inaczej?

  Weźmy pod lupę głośne cudowne uzdrowienie Floribeth Mora Diaz za wstawiennictwem Jana Pawła II. Oficjalna wersja głosi, że w szpitalu po trzydniowej intensywnej terapii lekarze stwierdzili u niej nieusuwalny nowotwor – tętniaka mózgu2. I tu już pierwsza poważna wątpliwość, a wręcz jakaś niezrozumiała ignorancja. Tętniak mózgu to nie jest nowotwór. Owa Floribeth po obejrzeniu transmisji z beatyfikacji Jan Pawła II miała w cudowny sposób ozdrowieć. Przeprowadzono rezonans magnetyczny, który wykluczył istnienie nowotworu (lub tętniaka?). I tu rodzi się druga wątpliwość. Ten nowotwór/tętniak miał być w części mózgu niedostępnej do inwazyjnego działania. Na jakiej postawie orzeczono, że jest, skoro wcześniej takiego rezonansu magnetycznego nie przeprowadzono, a jego istnienie stwierdzono na podstawie zabiegu i zdjęć rentgenowskich? Do tych wątpliwości dochodzą daty. Krótka i gwałtowna w przebiegu choroba miała miejsce w maju 2011 roku, Floribeth zaczęła rozpowiadać o uzdrowieniu dopiero w lutym 2012 roku, a cud ogłoszona za ważny w lipcu 2013 roku. Kanonizacja Jana Pawła II w kwietniu 2014. Ten ciąg dat świadczy tylko o tym, że potrzebowano cudu, więc go znaleziono.

  Wróćmy jeszcze do przekonań dr Violi. Stwierdza, że nauka ma trudności, aby uwierzyć w cuda, ponieważ przekraczają one prawa natury. Przekonuje, że Bóg poprzez cuda nie zawiesza praw, ale ich działanie. To dość pokrętne tłumaczenie daje się obalić pytaniem: dlaczego działa w ten sposób tak rzadko, tak wybiórczo i najczęściej na potrzeby uznania kogoś świętym? Do tego dochodzi drugie pytanie: jak traktować „cudowne” uzdrowienia w innych, niemonoteistycznych religiach? To, że zdarzają się trudne do wytłumaczenia przypadki uzdrowień, nie jest znów takim ewenementem. Ktoś, kto chce je uznawać za ingerencją Najwyższego jest słabej wiary (wiara z definicji dowodów nie potrzebuje). Zmuszanie nauki, w tym przypadku medycyny, do szukania pierwiastka Boga, jest niezrozumieniem pojęcia nauki w ogóle .

1 - http://www.fronda.pl/a/jak-medycyna-patrzy-na-cud-przeczytaj,60128.html
2 - http://ekai.pl/wydarzenia/temat_dnia/x77835/floribeth-mora-diaz-o-swoim-uzdrowieniu-za-wstawiennictwem-jana-pawla-ii/


czwartek, 19 listopada 2015

Coraz mniej...



  Coraz mniej mam zaufania, choć i tak miałem mało, do poczynań PiS-owskiej większości w Sejmie. To, co się stało z sejmową Komisją sprawiedliwości i praw człowieka, delikatnie mówiąc, budzi niesmak. Ściślej, chodzi o wybór przewodniczącego – pana Stanisława Piotrowicza.

  Internauci wyszukali, a mainstreamowe media (? – znak zapytania, bo większością u władzy jest już ktoś inny) potwierdziły, jaką „chlubną” przeszłość ma ten człowiek. Oficjalnie przez dwie kadencje senator. Już mniej oficjalnie wiadomo, że w latach 80-tych, jako członek PZPR, był oskarżycielem z ramienia władzy wobec opozycjonistów. Zasłynął jednak czym innym. Długo i skutecznie, jako prokurator bronił w 2001 roku pedofila w sutannie z Tylawy. Dwa jego zdania z tamtego okresu: „Czyny księdza [wkładanie rąk do majtek dziewczynek, wkładanie palca do krocza, kąpiele, pocałunki – dopisek mój] nie miały podtekstu seksualnego. (...) Bo to nikogo w tym środowisku nie raziło.”, „Takie zachowanie księdza było wyrazem ojcowskiej czułości.” (sic!)

  Właściwie powinienem pozostawić to bez komentarza, ale nie potrafię. Bo nie rozumiem jak człowiek, który nie widzi nic złego w pedofilii, może być przewodniczącym, nawet li tylko członkiem Komisji sprawiedliwości i praw człowieka. Chyba, że mamy na myśli sprawiedliwość sukienkowych pedofilów i innych zboczeńców. To już nie jest hipokryzja, to wręcz zboczenie, bo nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego taki człowiek ma decydować o prawach ludzi moralnie stojących wyżej przynajmniej w takiej proporcji jak profesor do analfabety.

  Ktoś sobie ohydnie zakpił ze zbitki słów – prawo i sprawiedliwość, ale to już mnie jakby mniej dziwi...