niedziela, 28 stycznia 2018

Negocjonaliści



  W polemice pod jedną z notek, moja Czytelniczka – Ania, podrzuciła mi link do pewnego wideoklipu1 na YouTube. W roli głównej George Coyne SJ, amerykański ksiądz katolicki i Richard Dawkins, którego w zasadzie nie trzeba przedstawiać. Jeśli ktoś myśli, że tam jest ostry spór ideologiczny, może się grubo pomylić. Obaj panowie rozmawiają w rzeczowy sposób o ewolucji, już nie jako teorii, ale o potwierdzonymi przez naukę faktach, przy czym obaj... wyrażają ten sam pogląd. Z dzisiejszego punktu widzenia ewolucji nie sposób podważyć.

  Aby było ciekawie przytoczę słowa G. Coyna SJ: „Najlepszym naukowym wyjaśnieniem jakie mamy na temat pochodzenia wszechświata i wszystkiego we wszechświecie, włączając w to wszystkie żywe systemy i nas samych jest, jak to nazywamy, neo-darwinistyczny ewolucjonizm. (...) Unikam słowa teoria, gdyż kojarzy się z wyobrażeniem, że to tylko teoria [podkreślenie moje]”. Tu dodam, aby nie było wątpliwości, ks. G. Coyno mówi jasno, że ta opinia nie jest oficjalnym stanowiskiem Kościoła, choć jest przez wielu oficjeli i teologów podzielana. I tu mam zastrzeżenie. Istnienie takiej grupy jeszcze trudno uznać za sukces. Na użytek tej notki posługuję się słowem negocjonaliści (nie ja go wymyśliłem), co nie ma żadnego związku z negocjowaniem, za to wiele z negowaniem. Negowaniem osiągnięć badań nad ewolucją. Negocjonaliści stanowią wciąż olbrzymią grupę, która nie jest w stanie przyjąć do świadomości, że człowiek wyewoluował z innych gatunków zwierząt. Owo pochodzenie od małpy jest oczywiście błędne, ale stanowi jeden z najważniejszych argumentów przeciw ewolucji i ich zwolennikom. Problem w tym, że nie ma żadnych dowodów na to, że człowiek powstał jako gatunek niezależnie od innych gatunków, za to jest sporo, zarówno w wykopaliskach jak i badaniach DNA, na pokrewieństwo człowieka ze światem zwierząt i nawet roślin.

  Antynaukowe nonsensy o nadzwyczajności rodzaju ludzkiego wynikają przede wszystkim z faktu, że ewolucjonizm wyklucza istnienie pierwszych prarodziców – Adama i Ewy – tym samym chwieją się podstawy zarówno „grzechu pierworodnego” jaki i wszystkich doktryn Kościoła, opartych na tym grzechu, że wspomną tylko o akcie chrztu, jako uwolnienie od niego. Tymczasem wciąż mamy do czynienia z faktami, kiedy to księża na ambonie, do tego grzechu się odwołują, szczególnie w kontekście moralnym. Sami wiedząc, że Księga Rodzaju jest alegorią i tylko alegorią, każą „owieczkom” wierzyć, że to słowa Prawdy, koniecznie przez duże „P”. Czy można mieć pretensje do zasiadających w lawach kościelnych za ich sprzeciw wobec ewolucji? Oczywiście, że nie, niestety to wina tych, którzy z pełną świadomością kłamią, wiedząc dziś, że to tylko bajki o stworzeniu, że to tylko wyobrażenie starożytnych, którzy nigdy nie zetknęli się z tematyką ewolucji. Ci wierni, nie mając świadomości tego, co w Biblii może być prawdziwe, a co jest tylko wymysłem autorów, wszystko będą brali za Prawdę.

  Ewolucja jest faktem nie tylko fragmentarycznym, jeśli jest potwierdzona w kilkudziesięciu aspektach, działa we wszystkich, choć nie wszystkie są naukowo udowodnione. Nie ma żadnych sensownych powodów jej negować. Trzeba być świadomy, że to, co kiedyś było tylko hipotezą dziś jest niezaprzeczalnym faktem. Negocjonalizm tu już nic nie pomoże, co najwyżej, jest ignoranctwem, a przez to powodem do śmieszności. Słowo „teoria” do pewnego czasu było pewnym kompromisem, dziś już nie ma najmniejszego sensu. Tu posłużę się słownikowym znaczeniem. „1 – całościowa koncepcja zwierająca opis i objaśnienia określonych zjawisk i zagadnień; 2 – teza jeszcze nieudowodniona lub nieznajdująca potwierdzenia w praktyce”. Negocjonaliści w stosunku do ewolucji będą się upierać przy drugim znaczeniu, choć jej zdecydowanie bliżej do pierwszego, też (ze względu na dowody) nie do końca trafnego.

  Już na koniec dwie kwestie. W wideoklipie jest mowa o nadprzyrodzoności, rozumianej jako element, którego ewolucja nie wyjaśnia. W mojej opinii nie musi, bo to są sprawy wykraczające poza zakres jej kompetencji. Nie znaczy to jednak, że owa nadprzyrodzoność (zmysłowość, intelekt, uczucia, myślenie) bierze się znikąd i ma być dowodem na istnienie niematerialnego a sprawczego. Druga rzecz dotyczy początku życia, lub nawet jeśli ktoś woli, początku wszystkiego. To, że ewolucjonizm nie ma dowodów na początek życia nie jest z automatu dowodem na to, że ten początek musiał dać Stwórca. Ale nawet jeśli przyjąć teoretycznie, że był jakiś stwórca, wszystko wskazuje na to, że nigdy więcej swoim „dziełem” już się nie interesował. A tego negocjonaliści już w żadnym wypadku ewolucji wybaczyć nie mogą.




wtorek, 23 stycznia 2018

Pustka



  Znalazłem w necie sarkastyczne zdanie (aforyzm?) „Kto odrzuca wiarę Kościoła Katolickiego,  ten musi wypełnić czymś pustkę”. Wręcz zdębiałem, zastanawiając się czy to groźba, czy bardziej pseudofilozoficzna myśl o życiu. Jak mało kto, mam za sobą dwa doświadczenia: wiary i niewiary, przy czym oba okresy bardzo długie i porównywalne w czasie. Na bazie tych doświadczeń śmiem twierdzić, że to bardziej groźba, choć i w pytaniu o życie też nic pozytywnego nie widzę.

  Na blogu Radomensella1 mój oponent, Gwidoneusz, stwierdził, że prawdziwą wolność da się rozpatrywać tylko w zbitce słownej „wolność do”, w domyśle, w dążeniu do prawdziwej wiary. W drugą stronę, „wolność od”, to już nie działa, bo przeczy nie tyle wolności, ile wywołuję pustkę i chaos. Jak swego czasu pisał kard. J. Ratzinger „Wiara zawsze zawiera coś z wielkiej przygody, zrywu i skoku [podkreślenia moje], bo zawsze jest ryzykiem, że się przyjmie jako rzeczywiste i podstawowe to, czego bezpośrednio nie widać2, co stoi w niejakiej sprzeczności zarówno do groźby pustki czy „wolności do”. Bo czymże jest owo ryzyko w dążeniu do czegoś czego nie widać, że użyję metafory, jeśli nie skokiem w przepaść, i to niekoniecznie porównywalnym z bungee, kiedy jest się przypiętym do rozciągającej się liny? W bungee wierzymy, że lina zabezpieczy nas przed fatalnymi skutkami zderzenia z ziemią, ortodoksyjna wiara w moc Boga zdaje się sugerować, że możemy się bez tej liny obejść.

  Czym jest w takim razie rzekomy brak pustki tych, którzy nie odrzucili wiary Kościoła katolickiego? Jak pisze Dariusz Piórkowski SJ „Osłuchanie z teologicznym słownictwem czasem wpycha wierzącego w koleiny religijnej oczywistości. Wówczas znaczenia pobożnych słów zdają się być powszechnie czytelne i, konsekwentnie "bezdźwięczne". Nie wywołują już żadnego twórczego rezonansu w duszy, co najwyżej głuchy pogłos3. Niczego nie sugeruję, ale mnie się „głuchy pogłos” kojarzy tylko z pustką. Ok, może to nie jest tak do końca pustka w dosłownym tego słowa znaczeniu, według mnie, bardziej przypomina złożenie klapek na oczy, by podążać w jednym kierunku, na inne pod żadnym pozorem się nie oglądając. Już nie tylko strach przed bożym gniewem, przed wiecznym potępieniem, ale również strach przed rzekomą pustką. I co najbardziej ciekawe, a wręcz paradoksalne, ową pustkę, która podobno dopada odrzucających wiarę, opisują tylko ci, którzy nigdy nawet nie próbowali się z niewiarą zmierzyć, ani jej zakosztować.

  Ja bym się nawet nie czepiał, gdyby w ordynarny sposób nie zakłamywano niewiary i to przez ludzi, którzy podobno tkwią w Prawdzie wolności. Niejaki Ks. Mieczysław Piotrowski TChr pisze: „(...) ateizm nie rodzi się na poziomie intelektualnym, ale na poziomie woli i serca człowieka. To przez nieprawość ludzie nakładają prawdzie pęta. Jeśli ktoś ma upodobanie w grzechach, tkwi w nich i nie chce się z ich niewoli wyzwolić, to wtedy lekceważy Boże przykazania, odrzuca je, a w końcu zaprzecza nawet istnieniu Boga4. Prościej, aby poczuć pustkę niewiary trzeba koniecznie grzeszyć. Dogłębnie zdumiony, aż się zapytam, skąd te kolejki do konfesjonałów i czy na pewno w nich stoją ateiści? Takie prawdy jak ta ks. Piotrowskiego przypominają odgłos tam-tamów w afrykańskim buszu. Przypomnę tam-tamy jak wszystkie bębny, też są w środku puste. Mają głosić wolność, wiarę i miłość, ale zwiastują tylko nienawiść opartą na pustych frazesach o wyższości religijnych, sfanatyzowanych pseudointelektualistów, którym w swej pysze wydaje się, że są posiadaczami najprawdziwszej prawdy. Prawdy, która podobno przynależy tylko ich Bogu, a której nie mają szans zgłębić. 

  Rodzi się pytanie o ową pustkę. Cóż, tym razem będzie sarkastycznie i nie dlatego, że tak naprawdę myślę, ale ze względu na sarkazm zawarty w cytacie pierwszego zdania tej notki. Fakt, gdy się porzuca wiarę katolicką, trzeba czymś pustkę wypełnić, ale to świadczy bardziej o tym, że ta pustka bezrefleksyjnie wierzącym nie przeszkadza.

  




sobota, 20 stycznia 2018

Seks na boisku (piłkarskim)



  Seks na boisku piłkarskim, dodałbym – przy pełnych trybunach, ale to już raczej moja nadinterpretacja ciekawych refleksji księdza, którego nazwiska z pewnych względów nie wymienię, mogę jedynie zapewnić, że nie chodzi o mojego nowego, pierwszego kumpla w sutannie. Od razu też wyjaśnię. Owo boisko piłkarskie jest li tylko metaforą... małżeńskiej sypialni. I tu się należy autorowi za takie skojarzenie pięć punktów.

  Powolutku wszystko wyjaśnię. To nie moje spostrzeżenie, ja tam innym do sypialni nie zaglądam, ale podobno część małżeństw katolickich ma problem z określeniem tego, co w tej sypialni jest boskie, a co już grzechem. Nie wnikam, podobno księża są najbardziej obeznani w tym temacie, w rozeznaniu, kiedy cienką granicę grzechu przekraczamy. W gruncie rzeczy, trudno w tematyce grzechu, a grzechu seksualności w szczególności, szukać innych, lepszych ekspertów. Ja im tego nie odbieram. Niemniej najbardziej zdumiewa mnie kreatywność, w jaki sposób unikać szczegółów i konkretów, by nie popaść w obsceniczność. Jedyne zagrożenie jakie z tej kreatywności wynika, to możliwość popadnięcia w śmieszność. Czy tak się stało w omawianym artykule? Nie wiem, nikomu nie polecam mojego toku myślenia, gdyż może się okazać, że w tym przypadku ksiądz faktycznie odrobinę popłynął.

  Artykuł nosi poważny tytuł „Moralność katolicka. Lista zakazów czy uczenie się życia według Ducha”. Już na wstępie kontrowersyjne do poruszanego tematu, pożycia seksualnego, wydaje się być stwierdzenie, że „chrześcijanin żyjący mocą Ducha św. – jest zdolny do życia podobnego do życia Jezusa Chrystusa”. To podobieństwo mnie zdumiewa z uwagi na fakt, że Jezus nie posiadał małżonki. To zdanie wyrwałem z  kontekstu, gdyż de facto chodzi o całościową moralność. Z tej perspektywy, podobno przez wypełnianie i przestrzegania nauk Jezusa, niekoniecznie można się rozwijać duchowo(?) I tu zaczyna się tytułowe boisko piłkarskie. „(...) nowy, piękny sposób życia można wyjaśnić za pomocą metafory futbolowej. Jeżeli piłkarz – symbol chrześcijanina, chce rozegrać dobry mecz musi wiedzieć po co wychodzi na boisko”. Cóż, to trochę dziwne porównanie, bo gdy ja wchodziłem z żoną do łóżka, z reguły wiedziałem po co. Możliwości były tylko dwie, albo się wyspać, albo uprawiać seks, co i tak finalnie skutkowało pierwszym.

  Trzeba przyznać, że ciężko przebrnąć przez te metafory. O tym, że aby być dobrym zawodnikiem, trzeba dużo i intensywnie trenować to wiadomo wszem i wobec. Ale jak to wytłumaczyć żonie, którą akurat boli głowa, co w miarę upływu lat zdarzało się jej coraz częściej? Ją nie obchodziły moje ambicje zastania królem strzelców (akurat tu wszelkie skojarzenia są wskazane). Czytam: „Podstawowym pytaniem moralnym zarówno piłkarza jak i chrześcijanina nie jest: „co wolno a czego nie wolno robić na boisku?”, ale co zrobić, aby następny rozegrany mecz był jeszcze piękniejszy, co trzeba zrobić, aby zwyciężyć? Życie chrześcijanina nie może być ograniczone do zachowywania zasad i reguł, bo ma być czymś o wiele wspanialszym - nieustanną przygodą, coraz to nową akcją” i przyznam nieskromnie, że ta nieustanna przygoda i coraz to nawa akcja, przemawiają do mnie najbardziej. Równie celne wydaje się być spostrzeżenie: „Cel życia nie jest minimalistyczny – nie faulować, nie grzeszyć, ale maksymalistyczny, dokładnie taki sam jak cel gry w piłkę – trzeba zwyciężyć, trzeba strzelić jak najwięcej goli!”. Już ja widzę jak moja małżonka, w nie budzącym wątpliwości geście, puka się znacząco w czoło, na taką perswazję płynącą z moich ust, namawiając ją do pójścia do łóżka kilka razy na dobę. 

  A mnie się te metafory księdza podobają, choć i budzą zdumienie. Na przykład ta: „Gdy wychodzimy na boisko naszego życia możemy z niego [seksu – dopisek mój]  stworzyć żałosny i nudny spektakl, jak i piękne i pasjonujące widowisko. Oglądając mecze [wszystkie podkreślenia moje] widzimy wyraźnie różnicę w stylu, taktyce, szybkości, zgraniu zawodników, finezji gry…”. Domyślam się, że to sprawka szatana, ale w kontekście tematyki artykułu, to drugie zdanie kojarzy mi się z oglądaniem porno, bo podglądanie sąsiadów w czasie ich meczu, raczej nie wchodzi w rachubę. To byłaby już perwersja. Chyba, że chodzi o seks przy kamerce, wtedy siebie będziemy analizować i oglądać już po. Albo to: „Wielu młodych, dobrze zapowiadających się piłkarzy [małżonków – dopisek mój], aby osiągnąć sukces i sławę, musi włożyć dużo wysiłku w swoje przygotowanie: doskonalić technikę, uczyć się współpracy w zespole, pracować nad szybkością, ograć się w meczach o dużą stawkę, pracować nad swoją osobowością, zdrowo się odżywiać”. Proszę księdza, w jakim zespole?! Ja bym się w życiu swoją małżonką nie podzielił, a seks grupowy w ogóle nie wchodzi w rachubę. Gorzej, gdybym ja w te klocki był za szybki, następnego dnia obiadu bym nie dostał. A już o seksie za duże stawki (pieniężne?) – uchowaj Panie! Choć tu warto się zastanowić. Oddawałem żonie całą wypłatę... I już na koniec nie tyle pochwała metafory, co bezgraniczne zdziwienie: „Gra wiąże się z wielkim wysiłkiem fizycznym i psychicznym, ale też staje się pasją, dla której warto poświęcić siły. Podobnie wielu małżonków dopiero z czasem odkrywa współżycie seksualne jako piękny dar od Boga, którym pragną się ze sobą dzielić. Im lepszy zawodnik tym wyraźniej widzi, że boisko, na którym gra, daje mu wiele jeszcze niewykorzystanych możliwości: zmiany strategii, pozycji i inne ciekawe rozwiązania”. Proszę księdza, z pełnym szacunkiem, ja kocham tę pasję, chętnie szukam nowych pozycji i ciekawych rozwiązań, ale z wiekiem podobno libido słabnie, o czym przekonałem się osobiście na przykładzie mojej małżonki, gdy mówiła do mnie: „Stary ramolu, w tym wieku jeszcze ci się głupot zachciewa?!”. A boisko mieliśmy naprawdę piękne...

  Jak bardzo myliłem się w ocenie metafor księdza, dowiedziałem się dopiero z końcówki artykułu. Może ja jestem faktycznie w tych sprawach zboczony? Księdzu chodziło o to, żeby w czasie seksu na boisku, sorry, meczu w łóżku, zresztą już sam się pogubiłem, nie bać się strzelić bramek, żeby nie wybijać piłki w aut (sic!) Okazuje się też, że pod żadnym pozorem nie powinno się stosować dopingu, choć tu już ksiądz nie precyzuje o jaki doping chodzi. Może to zabrzmi dziwnie, ja nie odbieram racji księdzu wynikających z końcowych konkluzji na temat seksu małżeńskiego, dla katolika mogą być bardzo ważne i cenne. Ale proszę księdza, w czasie lektury tak sformułowanych treści trudno to zagadnienie traktować inaczej, jak dobry skecz w maratonie kabaretowym. Warto mieć świadomość, że seks jest dla dorosłych i o seksie trzeba mówić bezpośrednio i na poważnie. Małżonkowie, to nie dzieci w przededniu pierwszej komunii świętej.



PS. Ciekawskich i zaintrygowanych tekstem księdza odsyłam do źródła, skąd pochodzą również wszystkie cytaty pisane kursywą: http://bswp.pl/index.php/pl/meska-tozsamosc/seksualnosc/91-moralnosc-katolicka-lista-zakazow-czy-uczenie-sie-zycia-wedlug-ducha




poniedziałek, 15 stycznia 2018

Stał się cud pewnego razu...



  Za wstęp niech posłuży parafraza pewnej ludowej przyśpiewki:
Stał się cud pewnego razu – łoj,
Asmo zbeształ księdza zrazu– łoj.
Wtedy ksiądz użył słowa – łoj,
Taka był ich rozmowa – łoj, łoj, łoj.

Asmo księdza wylął pasem, wylął pasem, wylął pasem
A ksiądz Asmo bęc obcasem, bęc obcasem, bęc
.1

  Już wyjaśniam, choć na tej przyśpiewce mógłbym zakończyć. Znany jestem przede wszystkim ze swego antyklerykalizmu i choć ja uważam go za wybiórczy, mam łatkę nieprzejednanego wroga całego kleru, czemu właściwie się nie dziwię, wszak pozytywnie o klerze się raczej nie wypowiadam. I stał się właśnie tytułowy cud, bo dziś będzie zdecydowanie pozytywnie. Stali czytelnicy pewnie przypominają sobie notkę zatytułowaną „Krytyka czy hejt”, w której opisałem ks. Mateusza Tarczyńskiego jako wroga krytyki, krytykanctwa i hejtu. Poddałem krytyce pewne wypowiedzi Księdza, szczególnie te odnoszące się do krytyki i nawet dziś zdania nie zmieniam, choć zastrzegam, że wcale nie roszczę sobie pretensji do twierdzenia, że muszę mieć w tej kwestii absolutną rację.

  Ku mojemu największemu zdumieniu otrzymuję mail od ks. Mateusza! Taaak, tego ks. Mateusza. I to uważam za właściwy cud, o którym piszę na początku. Mail z zarzutami i pretensjami, wyrażony nie jako reprymenda, lecz jako kreatywna polemika z moją krytyką. Tu dodam, że ks. Mateusz nie jest czytelnikiem mojego bloga, ba, przebywa gdzieś we Włoszech, poświęcając się pracy naukowej. Świat stał się paskudnie mały i nie problem w tym, że ktoś mu tę moją notkę podrzucił, a ja z tego powodu mam się czuć bardziej zagrożony czy ograniczony. Wniosek raczej taki, że jeśli kogoś krytykuję personalnie, a tak mi się zdarza najczęściej, muszę być świadomy, że bohater mojej pisaniny do tej krytyki dotrze, dokładnie tak, jak to opisałem w omawianej notce i jak to miało miejsce w tej konkretnej, wręcz nieprawdopodobnej sytuacji. Wątpię czy ja powstrzymam się przed krytyką kleru i Kościoła, ale na pewno będę unikał uogólnień jak ognia. Nie będzie łatwo, skoro poczynania tego naszego rodzimego kleru mają często właśnie charakter ogólny, w którym trudno wyodrębnić pozytywne jednostki. Pozytywne, które są w dodatku niesłyszalne i niezauważalne, tym bardziej, że zdarza się Kościołowi zamykać im usta. Dopiero wtedy stają się głośne.

  Najbardziej jednak istotnym jest to, że od kilku dni mam nowego kumpla w osobie ks. Mateusza, gdyż za pomocą maili wyjaśniliśmy sobie w sposób merytoryczny i kulturalny nasze stanowiska. Nie wiem, jak długo potrwa to kumplostwo, wszak nasze światopoglądy są diametralnie różne, by nie napisać, że pozostają do siebie w opozycji, ale ks. Mateusz oznajmił mi, że jemu to nie przeszkadza. Mnie też, bo ja niekoniecznie osoby konsekrowane postrzegam jako „diabły wcielone”. W przytoczonej notce odnoszę się również do kazań. I tu kolejne zaskoczenie. Okazuje się, że ks. Mateusz praktykuje rozmowy ze słuchaczami, gdzieś w zakrystii lub kruchcie o swoich kazaniach. Gdyby taka praktyka była w naszych kościołach powszechna, kto wie czy nie zacząłbym znów do kościoła chodzić.

  Jeśli dodam, że dostałem zaproszenie do polemiki na temat jego kolejnych artykułów, właściwie nic dodawać nie trzeba.


Przypisy:
1 – dla tych, którzy oryginału nie znają:
„Stał się cud pewnego razu – łoj,
dziad przemówił do obrazu – łoj,
obraz nie rzekł ani słowa – łoj
Taka był ich rozmowa – łoj, łoj, łoj.
Ojciec syna wylął pasem, wylął pasem, wylął pasem
a syn ojca bęc obcasem, bęc obcasem, bęc ”.


czwartek, 11 stycznia 2018

Anioły



  Tak naprawdę miało być bulwersująco i skandalizująco, notka czeka od miesięcy, ale nie mogę się zdecydować. Będzie za to o Aniołach, duchach uznawanych za stworzenia idealne, które mogą nas uczyć posłuszeństwa wobec Boga, abstrahując od tych zbuntowanych z Szatanem na czele. Najciekawsze jest to, że my ich bezpośrednio zobaczyć nie możemy, a jednak jest pewna „nauka”, zwana angelologią, która wie o nich wszystko, podobnie jak demonologia wie wszystko o diabłach (sic!)

  Nieomylny w sprawach dusz, nie tylko ludzkich, Kościół (nie tylko katolicki) uznaje ich byt za tak oczywisty, jak byt ludzi. U ludzi dusza połączona z ciałem stanowi osobę. U aniołów osobą jest sam duch. Duchową naturę aniołów potwierdza szereg soborów powszechnych, jak np.: laterański IV (1215), lyoński II (1274), florencki (1431-1435) czy watykański I (1879-1870). Istnienie aniołów należy do prawd wiary, które są niepodważalne, bo o nich pisze Biblia. To tam można znaleźć pierwsze wzmianki o ich wręcz kastowym podziale, w zależności od funkcji. Dziś uznaje się, że „wiedza o tym, ile jest chórów anielskich, jak się nazywają czy po której stronie lata nasz anioł stróż, jest bardzo ciekawa i czasem dobrze się czegoś tu dowiedzieć”. Tak przynajmniej dowiedziałem się od autora pewnego artykułu1 na portalu katolik.pl. Mnie właściwie ciekawość o nich już minęła, gdy okazało się, że ten mój anioł stróż nie do końca mnie strzegł, powiedziałbym wręcz – strasznie się zaniedbywał, gdyż co chwilę jakiś nieszczęścia mi się przytrafiały. A to niedostateczne oceny, a to dostawałem linijką po dłoni, a to jakieś drobne kontuzje, a to dostawałem cięgi, gdy postawiłem się silniejszemu od siebie, a to... itd., itp. Zamiast służyć mi radą, sam musiałem się uczyć przez doświadczenie, co jest dobre, a co złe. A Tomasz Powyszyński, autor, twierdzi, że „Dobrze jest więc spojrzeć na aniołów jako na kogoś, kto może nas czegoś nauczyć2. Spojrzeć, choć są niewidoczni (sic?)

  „W swoim "Dzienniczku" św. Faustyna napisała o św. Michale Archaniele, że „nie miał przykładu w pełnieniu woli Bożej, a jednak spełnił wiernie życzenia Boże”. Według tradycji on był tym pierwszym, który wystąpił przeciwko zbuntowanym aniołom. Wcześniej nie było żadnego stworzenia, z którego można by wziąć przykład”. Rodzi się pytanie, gdzie był Bóg, ale nie wnikam. Tak się zastanawiam, czy ona, św. Faustyna była tego świadkiem, czy też tylko wydedukowała? I tu na arenę wkraczają święci. Jest ich podobno tyle, że starczy kilku na jeden dzień w roku. Okazuje się, że oni też mieli problem z tymi aniołami. Taki św. Bernardyn z Sieny ma chronić przed czkawką, gdyż anioły nie bardzo chciały. Św. Hubert wziął na siebie obowiązek radzenia sobie z nieposłusznymi psami, bo aniołów to nie interesowało. Taki św. Gummar  podobnie, gdyż podobno jest w stanie obronić nas przed złośliwymi żonami (sic!) Że ja go wcześniej nie znałem... Jeszcze wspomnę o św. Drago, który podobno chroni przed brzydotą. Gdzie on był, jak miałem kompleksy na tym punkcie? Mógłbym tak jeszcze, ale nie chcę zanudzać.

  Większość z nas wie jak trudno panować nad emocjami i uczuciami, jeszcze trudniej się ich w ogóle pozbyć. A przecież wystarczy wziąć przykład z aniołów. Te duchy są podobno w tych kwestiach bezduszne, choć to trochę sprzeczne w kwestii miłości do Boga. Klasycznym przykładem ma być twarz Michała Archanioła, na której nie ma żadnych emocji, gdy z podniesionym nad głową mieczem szykuje się do zadania śmiertelnego cisu. Wyjaśnił to św. Augustyn (tu drobna dygresja: te anioły bez tych świętych miałyby ciężkie życie), który stwierdził autorytatywnie, że muszą „bez gniewu karać tych, których odwieczny wyrok Boży karać poleca, i bez współczucia dla nieszczęścia [uwaga!] wspierać nieszczęśliwych”. Ta ich beznamiętność, tylko nam ludziom, może się wydawać odrażająca, ale nie wolno zapominać, że to nie są ludzie. To po części wyjaśnia, dlaczego tak olewali to strzeżenie mnie przed nieszczęściami.

  Jest jeszcze jedna ważna rzecz, której możemy się uczyć od aniołów. Nazywa się pokorą, gdyż „nie szukają oni dla siebie uznania czy poklasku. Aniołowie są istotami duchowymi, doskonalszymi od nas, a jednak nam służą”. Po pierwsze, ja bym to nie tyle nazwał służebnością wobec ludzi ile świeceniem przykładem pokory, jaką oddawano starożytnym i średniowiecznym władcom. Po drugie, mam ich nie tyle za stróżów ile za, tu proszę z góry o wybaczenie, donosicieli. Jak oni nam służą, skoro nieszczęścia nas nie omijają? Za to na Sądzie Ostatecznym będą zdawać relację z naszego życia. Zabawnie, choć raczej nieświadomie to ujął autor pisząc: „Ja w każdym razie swojego anioła stróża podziwiam – nie musi tego robić, ale lata za mną krok w krok lub raczej: skrzydło w rękę, i ogląda to wszystko, co wyprawiam”. Przy czym owo skrzydło przypomina raczej gęsie pióro do spisywania grzechów. Wiem, wiem, to wyrwane z kontekstu, gdyż Powyszyński dodaje coś o pomocy, ale ja w tym nie widzę przejawu żadnej pokory. Gorzej, bo dodaje: „w dodatku często jako ktoś ignorowany i prawie niezauważany, a mimo to niesie pomoc, gdy tylko on sobie o nas przypomni”. Temu mojemu się to praktycznie w ogóle nie zdarzało.

  Na koniec ostatni cytat, który mnie autentycznie zastanawia: „Bóg stworzył aniołów, żeby niejako za kulisami pomagały Mu ogarniać wszechświat”, bo w tym zdaniu jest pewna religijna herezja, odbierająca Mu absolutną wszechmoc. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziano aniołów, ani tego, jak wyglądają i jak działają. Skąd więc pewność nie tylko o zadaniach, które jeszcze można sobie domniemywać, ale i o tych działaniach?


Przypisy:
1 - http://www.katolik.pl/czego-mozemy-nauczyc-sie-od-aniolow-,28727,416,cz.html
2 – wszystkie cytaty pochodzą z tego artykułu