W zasadzie nie przepadam za pamiętnikami, ba, jest gorzej, gdyż ostatnim pamiętnikiem, jaki przeczytałem to „Dzienniczek” s. Faustyny Kowalskiej i on mnie wyleczył z tego gatunku literackiego raz na zawsze, choć nie do końca skutecznie. Podobny w układzie i sposobie relacji jest „Dziennik hipopotama” Krzysztofa Vargi, ale w tym przypadku już samo nazwisko zrobiło swoje, i forma, gdzie niektóre relacje zdarzeń z jakiegoś dnia spełniają rolę felietonu, w czym mój ulubiony współczesny pisarz jest wręcz rewelacyjny. Proszę zauważyć, że zdecydowana większość moich postów jest opatrzona etykietą „felieton”, z tym, że Vardze w życiu nie dorównam, a bardzo bym chciał.
Lektura tej książki sprawiła, że oryginalna zakładka dostarczona wraz z książką, mówiła mi gdzie aktualnie czytam, zaś przeczytane strony są poprzekładane listkami papieru toaletowego, wskazujące na te najbardziej pasjonujące fragmenty tekstów. I powiem w sekrecie, że gdy dotarłem do końca, okazało się, że na te papierowe listki zużyłem ponad jedną rolkę. Chociaż tak między Bogiem a prawdą nie wiem po co, bo przecież ich przepisywał nie będę. Na potrzeby tej notki tylko jeden fragment, który Varga jakby mi ukradł z moich własnych przemyśleń: „Wychowany w cieniu traum narodowych, przygnieciony szantażem emocjonalnym, że mam się stale utożsamiać, przeżywać, identyfikować ze swoim krajem, coraz bardziej zmęczony jestem Polską i jej histerycznością, emocjonalnym rozwibrowaniem i deficytem trwałości. Nic tu się nie mogło zakorzenić i wyrosnąć na dekady czy stulecia. Zazdrościłem Francuzom ich dobrego samopoczucia, Niemcom ich samozadowolenia, dziedzictwa kulturowego Włochom, a oceanu Portugalczykom. (...) Z późno, za wiele lat tu żyję, na stałe już nie wyjadę, ale zastanawiam się, co by się stało, gdybym pod koniec lat dziewięćdziesiątych wyjechał do Francji i nie wrócił do Polski?”. Przez wiele lat to był mój osobisty dylemat, gdy już w latach transformacji po radosnym socjalizmie okazało się, że stać ten mój ojczyźniany kraj tylko na rodzime piekiełko, gorsze od piekła przygotowanego dla niewiernych przez Boga. Pierwszego doświadczam niemal codziennie, jak Varga, w drugie nie wierzę, też jak Varga.
Warto też nadmienić coś o literackim języku autora. Trzeba przyznać, że choć to przecież Węgier z urodzenia posługuje się językiem polskim z taką wprawą, że niejeden Polak, literat, mógłby mu pozazdrościć. Długie zdania z szeregiem zdań podrzędnych są w pełni zrozumiałe, nie wymagają wysiłku, który wylewałby litry potu na czoło, zaś riposty i ironie są tak celne i jasne, że aż żal, że człowiek tak nie potrafi. Wprawdzie Varga wyśmiewa przede wszystkim naszą małostkowość i obłudę, ma też jednak konieczny w takich razach odpowiedni dystans do samego siebie. Potrafi narzekać, że zbyt mało ludzi przychodzi na spotkania autorskie, ale jednocześnie ma świadomość, że jego pisarstwo jest czasami zbyt kontrowersyjne, co nigdy nie przyniesie mu sławy wybitnych pisarzy. Potrafi się cieszyć jak małe dziecko z pochwał za felietony, a jednocześnie rozumie, dlaczego jego powieści już takiej opinii nie mają, choć wolałby, żeby akurat było odwrotnie.
Książka ma twardą okładkę, gdyż taką musi mieć. W życiu nie miałem w ręku książki z tak delikatnego papieru, bardziej delikatnego niż najbardziej delikatny papier toaletowy. Nic więc dziwnego, że miałem problemy z przewracaniem kartek. Moje zgrabiałe palce sobie z tą czynnością nie radziły, a ślinienie palców potępiam bardziej niż zaginanie rogów. Ileż się nadmuchałem w te kartki, aby je rozdzielić, tego nawet sam nie jestem w stanie ocenić. Mimo to było w tej delikatności coś wspaniałego, jak nie przymierzając – pieszczenie delikatnej skóry młodej dziewczyny, jeszcze nieruszanej. Powiem wręcz – książka Vargi jest lepsza, bo ma mi coś ciekawego do powiedzenia, czego nie o każdej młodej dziewczynie dało się powiedzieć.
„Dziennik hipopotama” Krzysztof Varga, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2020, str. 632, twarda oprawa.