sobota, 31 lipca 2021

„Dziennik hipopotama”, czyli lektura obowiązkowa

 

  W zasadzie nie przepadam za pamiętnikami, ba, jest gorzej, gdyż ostatnim pamiętnikiem, jaki przeczytałem to „Dzienniczek” s. Faustyny Kowalskiej i on mnie wyleczył z tego gatunku literackiego raz na zawsze, choć nie do końca skutecznie. Podobny w układzie i sposobie relacji jest „Dziennik hipopotama” Krzysztofa Vargi, ale w tym przypadku już samo nazwisko zrobiło swoje, i forma, gdzie niektóre relacje zdarzeń z jakiegoś dnia spełniają rolę felietonu, w czym mój ulubiony współczesny pisarz jest wręcz rewelacyjny. Proszę zauważyć, że zdecydowana większość moich postów jest opatrzona etykietą „felieton”, z tym, że Vardze w życiu nie dorównam, a bardzo bym chciał.


  Lektura tej książki sprawiła, że oryginalna zakładka dostarczona wraz z książką, mówiła mi gdzie aktualnie czytam, zaś przeczytane strony są poprzekładane listkami papieru toaletowego, wskazujące na te najbardziej pasjonujące fragmenty tekstów. I powiem w sekrecie, że gdy dotarłem do końca, okazało się, że na te papierowe listki zużyłem ponad jedną rolkę. Chociaż tak między Bogiem a prawdą nie wiem po co, bo przecież ich przepisywał nie będę. Na potrzeby tej notki tylko jeden fragment, który Varga jakby mi ukradł z moich własnych przemyśleń: „Wychowany w cieniu traum narodowych, przygnieciony szantażem emocjonalnym, że mam się stale utożsamiać, przeżywać, identyfikować ze swoim krajem, coraz bardziej zmęczony jestem Polską i jej histerycznością, emocjonalnym rozwibrowaniem i deficytem trwałości. Nic tu się nie mogło zakorzenić i wyrosnąć na dekady czy stulecia. Zazdrościłem Francuzom ich dobrego samopoczucia, Niemcom ich samozadowolenia, dziedzictwa kulturowego Włochom, a oceanu Portugalczykom. (...) Z późno, za wiele lat tu żyję, na stałe już nie wyjadę, ale zastanawiam się, co by się stało, gdybym pod koniec lat dziewięćdziesiątych wyjechał do Francji i nie wrócił do Polski?”. Przez wiele lat to był mój osobisty dylemat, gdy już w latach transformacji po radosnym socjalizmie okazało się, że stać ten mój ojczyźniany kraj tylko na rodzime piekiełko, gorsze od piekła przygotowanego dla niewiernych przez Boga. Pierwszego doświadczam niemal codziennie, jak Varga, w drugie nie wierzę, też jak Varga.

  Warto też nadmienić coś o literackim języku autora. Trzeba przyznać, że choć to przecież Węgier z urodzenia posługuje się językiem polskim z taką wprawą, że niejeden Polak, literat, mógłby mu pozazdrościć. Długie zdania z szeregiem zdań podrzędnych są w pełni zrozumiałe, nie wymagają wysiłku, który wylewałby litry potu na czoło, zaś riposty i ironie są tak celne i jasne, że aż żal, że człowiek tak nie potrafi. Wprawdzie Varga wyśmiewa przede wszystkim naszą małostkowość i obłudę, ma też jednak konieczny w takich razach odpowiedni dystans do samego siebie. Potrafi narzekać, że zbyt mało ludzi przychodzi na spotkania autorskie, ale jednocześnie ma świadomość, że jego pisarstwo jest czasami zbyt kontrowersyjne, co nigdy nie przyniesie mu sławy wybitnych pisarzy. Potrafi się cieszyć jak małe dziecko z pochwał za felietony, a jednocześnie rozumie, dlaczego jego powieści już takiej opinii nie mają, choć wolałby, żeby akurat było odwrotnie.

  Książka ma twardą okładkę, gdyż taką musi mieć. W życiu nie miałem w ręku książki z tak delikatnego papieru, bardziej delikatnego niż najbardziej delikatny papier toaletowy. Nic więc dziwnego, że miałem problemy z przewracaniem kartek. Moje zgrabiałe palce sobie z tą czynnością nie radziły, a ślinienie palców potępiam bardziej niż zaginanie rogów. Ileż się nadmuchałem w te kartki, aby je rozdzielić, tego nawet sam nie jestem w stanie ocenić. Mimo to było w tej delikatności coś wspaniałego, jak nie przymierzając – pieszczenie delikatnej skóry młodej dziewczyny, jeszcze nieruszanej. Powiem wręcz – książka Vargi jest lepsza, bo ma mi coś ciekawego do powiedzenia, czego nie o każdej młodej dziewczynie dało się powiedzieć.

 

„Dziennik hipopotama” Krzysztof Varga, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2020, str. 632, twarda oprawa.

 

środa, 28 lipca 2021

Podstęp i przedawnienie

 

  Z pewnych względów muszę pociągnąć temat zakonu Dominikanów. I uprzedzam, że będzie ostro. Prowincjał Paweł Kozacki OP odpowiedział1 na zarzuty Pauliny Guzik, a jakże – zarzutami – bo autorka opowieści o gwałconych kobietach pominęła pewne fakty, choć on podobno „nie ma zamiaru się bronić” (sic!).  Wśród nich są takie, jak:
- wprawdzie nie rozmawiał z s. Małgorzatą, ale za to rozmawiał z jej przełożoną w zakonie;
- nie będzie rozmawiał o zadośćuczynieniu (finansowym) inaczej niż przez swojego prawnika, skoro poszkodowane też z usług prawników korzystają;
- Prowincjał deklarował finansowanie pomocy psychologicznej, ale zgwałcone kobiety nie chciały z niej skorzystać;
- wprawdzie nie wyznaczył żadnego pełnomocnika do rozmów z gwałconymi, ale na stronie internetowej jest dostępny sposób skontaktowania się z Prowincjałem.
I teraz najważniejsze:
- „Weronika w rozmowie ze mną stwierdziła kiedyś, że żałuje teraz, że nie oddała sprawy do sądu, gdy jeszcze była nieprzedawniona”. Prowincjał również żałuję. Wolałbym, by o wysokości zadośćuczynienia zdecydował sąd.

  Nie będę polemizował z Prowincjałem Kozakiem, za mnie zrobiła to doskonale pani Paulina Guzik i gorąco polecam tę lekturę2. Tu pozwolę sobie tylko odnośnik do żalu Prowincjała, że sprawa się przedawniła. Otóż w świetle prawa cywilnego dłużnik (tu: dominikanie) może zrzec się zarzutu przedawnienia  – przy rozpoznaniu powództwa lub w ugodzie (art. 117 § 2 Kodeksu cywilnego). Jest to proste „sprawdzam” dla Prowincjała: można złożyć oświadczenie o rezygnacji z zarzutu przedawnienia. Pokrzywdzone będą mogły wówczas rozmawiać o zadośćuczynieniu także w sądzie, a Prowincjał też już nie będzie miał żalu. Osobiście nie wierzę w takie honorowe rozwiązanie problemu zadośćuczynienia ze strony Prowincjała. To mogłoby Dominikanów strasznie zaboleć..., również finansowo. 

  Napiszę szczerze, strasznie zabolał mnie pewien komentarz pod poprzednią notką, choć wiem, że autor tego komentarza czasami palnie coś tylko po to, aby się droczyć. Przytoczę: „Dominikanin wykrył sprawę a kobiety zaczęły się domagać zadośćuczynień? To może za to że zakon im zabrał tego jurnego braciszka?”. Ja przypomnę słynną wypowiedź nieżyjącego już Andrzeja Leppera: „Nie można zgwałcić prostytutki”. Mogę jeszcze inną, tym razem faceta o nienachalnym intelekcie, Korwina-Mikke: „W małżeństwie dopuszczalny jest gwałt i bicie żony. Jeśli żona robi awanturę o chleb, to zapewne nie chodzi jej wcale o chleb, tylko o to, że jest zaniedbywana – zwłaszcza seksualnie”. Od siebie dodam, że mimo odsunięcia od przewodzenia owej grupie charyzmatycznej i rzekomej izolacji, Paweł M. dalej działał w swoim „interesie” i to skutecznie, choć już z innymi kobietami, a jego współbraciszkowie i przełożeni byli tego świadomi. Przytoczę też artykuł 197 § 1 Kodeksu Karnego, który penalizuje doprowadzenie przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem drugiej osoby do obcowania płciowego. Art. 197 § 2 K.K. określa drugą postać zgwałcenia, polegającą na doprowadzeniu przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem do poddania się lub wykonania innej czynności seksualnej. Innym słowy, nawet jeśli ów braciszek był jurny, a kobiety czuły stratę po nim – doszło tu do gwałtu przez podstęp, między innymi z wykorzystaniem sakramentu spowiedzi świętej. Ktoś dopisał pod komentarzem: „He, he, dobre, widać, że urlop służy, bo skojarzenia całkiem, całkiem…”. Pominę kilka dni bardzo złego samopoczucia z powodów zdrowotnych, ale naprawdę potrzebowałem tego czasu, aby te komentarze „przełknąć i przetrawić”. Składam je na krab letniej kanikuły i fatalnych upałów, które wcale nie muszą skutkować błyskotliwością intelektu.

  Aby była jasność, nie wymagam od komentujących pełnej powagi, sam uciekam się często do ironii. Chce tylko wierzyć w to, że opinie na temat podstępem zgwałconych kobiet da się jeszcze raz przemyśleć i zweryfikować.

 

Przypisy:
1 - https://wiez.pl/2021/07/22/pawel-kozacki-pominiete-fakty/
2 - https://wiez.pl/2021/07/26/byc-krzykiem-skrzywdzonych-paulina-guzik-odpowiada-prowincjalowi-dominikanow/

 

piątek, 23 lipca 2021

Dominikańskie historie prawdziwe

 

  Jest dostępny artykuł będący niejako podsumowaniem afery o przewodniku duchowo-seksualnym grupy charyzmatycznej przy zakonie dominikanów z marca bieżącego roku, brata Pawła Malińskiego OP (nazwisko podała Komisja Terlikowskiego). Od razu dodam, że wcale nie chodzi o „Wyborczą”, choć uczciwie przyznam, że wśród katolickich portali „Więź” może uchodzić za „Wyborczą bis”. Pewnie dlatego lubię tam zaglądać. A artykuł jest wręcz sensacyjny i to w dwóch wymiarach.

  Pierwszy wymiar dotyczy szczegółów manipulacji zakonnika i opisu jego metod „uzdrawiających” grzesznice, członkinie grupy charyzmatycznej, które prowadził ku zbawieniu przez Ducha Świętego. I tu napiszę wprost, mnie trudno uwierzyć w to, że te młode kobiety potrafiły być w dzisiejszych czasach tak głupio naiwne. Są tylko dwa wyjaśnienia. Primo – mimo swojego wieku ich edukacja seksualna była na poziomie przedszkola, jeśli w ogóle była. Na wszelki wypadek nie będę twierdził, że teraz wiem, dlaczego Kościół tak bardzo się tej edukacji sprzeciwia. Secundo – indoktrynacja religijna jest dlatego niebezpieczna, że czyni w mózgach straszliwe spustoszenie, szczególnie w kwestii oceny osobistego niebezpieczeństwa. Tu wręcz chciałoby się krzyczeć: drogie parafianki, żaden Bóg, żaden Duch Święty, żadna Matka Boska, ani tym bardziej jakiś porąbany zakonnik nie obroni was przed zboczeńcami. Nie pomoże też żadna modlitwa, tu potrzebny jest instynkt samozachowawczy. Oszczędzę sobie i Wam tych dość szczegółowych opisów działania terapeuty duchowego, kto jest ich ciekawy niech sam zajrzy na wskazany link w przypisach. Lektura jest w tej materii dość obszerna i drastyczna.

  Niemniej już nie potrafię uciec od drugiego wymiaru, tematu zadośćuczynienia za krzywdy oszukanych, otumanionych i gwałconych kobiet. Jeszcze w marcu, tuż po upublicznieniu informacji o „działalności ewangeliczno-leczniczej” w grupie charyzmatycznej dominikanina Pawła M., prowincjał zakonu Paweł Kozacki publicznie obiecywał pomoc pokrzywdzonym i mówił: „Gdybyście czegokolwiek potrzebowały, dawajcie znać. Prosząc o wybaczenie deklaruję, że jeśli w jakikolwiek sposób możemy pomóc, to jesteśmy gotowi bezwarunkowo udzielić każdej pomocy, która byłaby przydatna”. Prawda, że pięknie? Otóż można to uznać za żart prima-aprilisowy, bo te słowa zostały wypowiedziane około 1 kwietnia. Dziś prowincjał zamilkł jak zaklęty otaczając się rzeszą prawników „SMM Legal” (jedna z najlepszych kancelarii prawniczych), mających studzić roszczenia pokrzywdzonych i chronić sam zakon przed wścibskimi. A prawnicze procedury wymagają od ofiar Pawła M. ponownego przeżywania tamtych wydarzeń, bo..., bo zakon dominikanów w ogóle nie dbał o dokumentację, choć ją miał. Ofiary już się przekonały, że ich los jest dla prowincjała zupełnie obojętny. Nie powołał nawet jednego rzecznika z ramienia zakonu, który informowałby pokrzywdzone, na jakim etapie jest sprawa, i który zainteresowałby się obecnym losem kobiet. Ledwie trzech dominikanów (wymienionych z nazwiska), zupełnie prywatnie, ma kontakt z ofiarami i próbuje okazać im empatię, wstydząc się tego jak się zachowują władze zakonu. Owe władze potrafiły kiedyś zatroszczyć się o Pawła M., zapłacić za jego doktorat, utrzymywać go przez tyle lat mimo, że znały jego skłonności, a jego ofiary dziś zbywa milczeniem i nie bierze odpowiedzialności za szkody fizyczne, psychiczne i moralne.

  W całym tym religijno-erotycznym bajzlu, świeckim też, przestałem rozumieć sens instytucji przedawnienia. Za puentę niech posłużą słowa s. Małgorzaty, jednej z ofiar: „Oni codziennie sprawują i przyjmują Eucharystię, nauczają, głoszą. A potem knują, żeby PR-owo ładnie wyszło. Wynajmują drogą kancelarię, żeby dać jak najmniej. Czasem sobie myślę, że ich patron, św. Dominik, to się w relikwiarzu przewraca. Jeśli mój Kościół nie potrafi mnie obronić, to kto mnie obroni?”. Mój komentarz jest w takich okolicznościach całkowicie zbędny.

 

Przypisy:
Całość i cytaty za: https://wiez.pl/2021/07/20/dla-czystego-wszystko-jest-czyste-dominikanskie-historie-prawdziwe/