piątek, 31 lipca 2020

Jak trwoga, to do Boga

  Mój ulubiony kaznodzieja, i to bez żadnej ironii, ks. Tomàš Halik stwierdził: „Człowiek zastanawia się, czy ateizm nie jest tylko luksusową iluzją, na którą mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy nie zaznali prawdziwego nieszczęścia, albo doświadczenie to woleli doskonale wyprzeć ze świadomości”. W gruncie rzeczy porównanie ateizmu do luksusowej iluzji nie wywołuje u mnie żadnych negatywnych emocji. Mam dokładnie takie samo mniemanie o wierze. Natomiast sprzeciw budzi stwierdzenie, że ateista nie zaznał prawdziwego nieszczęścia, w domyśle: i pewnie dlatego nie wierzy.

  Tu przypomnę, ks. Tomàš Halik urodził się w rodzinie niewierzących, dorastał w kraju, który do dziś nosi miano najbardziej ateistycznego w Europie, wtedy jeszcze nazywanego Czechosłowacją. W jednej ze swoich książek, „Przemówić do Zacheusza” (Kraków 2005 r.) opisuje, co nim kierowało, że przeszedł na katolicyzm, i to niejako, choć tylko w części tłumaczy opinię zawartą we wstępie notki. To dokładna odwrotność mojej konwersji na ateizm, ale nie przeciwieństwo. Konwersja, to konwersja niezależnie od tego, w którą stronę, coś jak odbicie w lustrze, gdzie lewa strona, staje się prawą. Jednym na pewno zjednał mnie ks. Halik, nie próbuje wmawiać nikomu, że stał się cud, że doznał objawienia, czy innego hokus-pokus. Kiedyś się przeraził pewnych wydarzeń, i stało się jak w owym porzekadle (tytule notki). Nie twierdzi, że oto Bóg mu w czymś realnie pomógł, to wiara w to, że jest ktoś, od kogo wszystko zależy, a która dodaje sił w pokonywaniu przeciwności. Jak to ujął św. Loyola: „Ufaj Bogu tak, jakby całe powodzenie spraw zależało wyłącznie od Niego; tak jednak dokładaj wszelkich starań, jakbyś ty sam miał wszystko zdziałać, a Bóg nic zgoła”. Rzekłbym: kwintesencja prawdziwej wiary, jej niezauważalna moc, pozwalająca wiernym pogodzić się z cierpieniem, niepowodzeniami, czy przeciwnościami losu. Mógłbym tak żyć, ba!, pewnie mógłbym tak dalej wierzyć, bo jak sam ks. Halik pisze: „Człowiek w takim momencie wie, że ta wiara nie jest żadnym alibi dla zaprzestania własnego działania, że człowiek nie może przestać wiosłować na wzburzonym oceanie”.

  Niestety, ks. Halik wpada tu w pewną pułapkę, choć pewnie widzi ją inaczej, a która mnie od wiary odrzucała: „Człowiek – przynajmniej na chwilę – po czymś takim zacznie cenić sobie życie jako nieoczywisty dar i ma bardzo silną potrzebę „podziękowania”, nie tylko za fakt ocalenia, ale i za życie w ogóle”. W mojej opinii, owa niby naturalna potrzeba „podziękowania”, a de facto koniecznej wdzięczności, wypacza, a nawet od zawsze wypaczała ideę wiary. Wdzięczność stała się ważniejsza niż sama wiara. Tę wdzięczność sprowadzono nie tylko do mało sensownych rytuałów, to za jej sprawą człowiek skazuje się na (w ujęciu metaforycznym) życie na kolanach, w pozycji pełnej bezwarunkowego poddaństwa i oddania. Narzuca się wręcz retoryczne pytanie: za co mamy być wdzięczni? Za „nieoczywisty dar życia”? Gdybyż to życie było sielanką, może bym się i z tą tezą zgodził. Ale nawet będąc najbardziej zaślepionym – takiej sielanki nie da się dostrzec, poza krótkimi chwilami przemijającego szczęścia, które na domiar wszystkiego samemu trzeba sobie sprawić. Jest gorzej, bo są i tacy kaznodzieje, którzy głoszą, że te chwile szczęścia to działanie diabła i w żadnej mierze nie powinniśmy ich pragnąć. Nie, nie zaliczam do nich ks. Halika, twierdzę tylko, że i takie bywają efekty tej „wdzięczności”, o której wspomina.

  Pozwolę sobie odnieść do jeszcze jednej myśli ks. Halika. Pisze: „W obliczu takiego przeżycia, które budzi głęboką wdzięczność za życie w ogóle, okazuje się, że nie ma tak wielkiej różnicy, czy byliśmy przedtem wierzący czy niewierzący, czy słowa takie jak Bóg i wiara były czy nie były zadomowione w naszym słowniku. Albowiem dopiero jako „ocalony” człowiek zaczyna pojmować albo przynajmniej inaczej „rozumieć” to, co kryje się za słowami takimi jak zbawienie, Bóg, wiara czy łaska”. O ile to może działać, to tylko w jedną stronę – w konwersji z ateizmu na wiarę – w drugą już nie działa. Gdy sobie uświadomisz, że życie jest takie, jakie jest w rzeczywistości, nie jest żadną „łaską”, czy „darem”, ani tym bardziej hamletowską alternatywą „być albo nie być” (po śmierci) – nie musisz nikomu być za nie wdzięczny i pełen pokory. Najwyżej egoistycznie swojemu „ja” za to, że z nim sobie radzisz, raz lepiej, raz gorzej.

  Tu wreszcie mogę się odnieść do głównego motywu, który skłonił mnie do napisania tej notki, czyli wyłuszczyć jedyny pozytywny wymiar wiary, przede wszystkim chrześcijańskiej. Ateizm niejako wymusza pewien rodzaj egoizmu. Nie można liczyć na wybaczenie i nagrodę za to, że miłuje się niematerialną istotę. Tymczasem wiara pozwala łatwiej pogodzić się z cierpieniem, przeciwnościami losu i z pewną bezsilnością nas samych wobec tych zjawisk. Ba, pozwala wierzyć, że gdzieś jest sprawiedliwość poza samym faktem śmierci. Pewnie dziś to już nie ma takiego znaczenia, o czym świadczy coraz mniejsza ilość wierzących w zbawienie, ale dla przeszłych pokoleń stanowiło cel życia i jego sens. Dzięki temu ludzie mogli przetrwać wszelkie upokorzenia.

 

 

Przypisy:
- cytaty z: https://deon.pl/wiara/jak-trwoga-to-do-boga-w-tych-godzinach-modlilem-sie-inaczej-niz-zwykle,943660

 

środa, 29 lipca 2020

Obiektywnie o chrześcijaństwie (współczesnym)

  Padł zarzut, że nie stać mnie na obiektywizm wobec chrześcijaństwa, szczególnie zaś jego katolickiej odmiany. Nie mam sobie nic do zarzucenia, niemniej postaram się udowodnić, że podważanie mojego obiektywizmu jest bezzasadne. Akurat trafił mi się świetny artykuł ks. Przemysława Szewczyka o świętym Kościoła katolickiego, mnichu Szarbelu. Życiorys można znaleźć w Wikipedii, od siebie dodam tylko, że nie obfitował w zbyt wiele dramatycznych wydarzeń. Wyróżnia go pustelnicze życie i na potrzeby wspomnianego obiektywizmu nie będę takiego życia oceniał.

  Jak pisze ks. Szewczyk „Szarbel stał się chrześcijaninem dużo szybciej niż każdy z nas, nasze „wierzę, chcę, pragnę” w nim było „widzę, kosztuję, posiadam”1. Dodaje też, że „Szarbel niczego nie nauczał, nic nie napisał, nie założył ruchu religijnego czy społecznego, nie przyniósł programu działania, nie ogłosił żadnego manifestu. Dał się poznać światu nie jako maronita, ale jako obywatel nieba”. Trudno mi jednoznacznie określić, dlaczego Kościół uczynił go świętym, więc ograniczę się do znanych faktów. Z kamiennego grobowca zaczęła sączyć się lepka ciecz (cudownie ozdrawiający olejek), a gdy otwarto grobowiec, okazało się, że ciało świętego jest w nienaruszonym stanie po 52 latach od dnia śmierci. Niestety, to sprawdzanie stanu jego zwłok mu nie służyło, gdyż w 1976 roku pozostał już tylko szkielet.

  Teraz obiektywne fakty odnośnie tego, jak wygląda kult tego świętego. Za ks. Szewczykiem: „W rodzinnej wiosce mnicha słynącego z heroicznego posłuszeństwa ludzie odmówili posłuszeństwa zaleceniom sanitarnym związanym z epidemią koronawirusa. Dziś wioska jest jednym z centrów epidemii w Libanie”. To właściwie nie dziwi, wszak nawet niektórzy wykształceni ludzie nie wierzą w istnienie pandemii. Jedną z praktyk pielgrzymów przybywających do klasztoru świętego Szarbela jest jedzenie ziemi z jego grobu, zaś najcenniejszy jest olej wypływający z tego miejsca. Aby zachować obiektywizm nie napiszę złego słowa o tych praktykach, ocenę, mam nadzieję obiektywną, zostawiam Czytelnikom. A w Polsce? W Polsce kult świętego ma się dobrze. „NaszDziennik” opisuje wiele cudów tego świętego, wśród nich ten: „Święty Szarbel w 1993 roku zoperował 52-letnią wówczas Libankę, matkę 12 dzieci. Zostawił też przesłanie: Zoperowałem cię, aby ludzie się nawracali, widząc, że zostałaś cudownie uzdrowiona2. Też dla obiektywizmu nie skomentuję, choć wydaje mi się, że święci nie mają możliwości czynienia cudów, mają możliwość wstawienniczą, czyli prosić o cud Boga, ale to jakby już nie moja sprawa.

  Na koniec pozwolę sobie na subiektywną puentę ks. Szewczyka: „(...) trudno oprzeć się wrażeniu, że w Kościele w Polsce Szarbel jest przyjmowany, kochany i czczony jako cudotwórca a nie mnich, jako dawca zdrowia ciała a nie przewodnik do przebóstwienia duszy, jako bóstwo opiekuńcze naszych doczesnych planów a nie jako człowiek bardziej zanurzony w wieczność niż doczesność”. Dla zachowania obiektywności też pominę moją opinię na ten temat.
Cóż, niech będzie jedna, tym razem moja osobista refleksja. Bardzo starałem się być obiektywny, mimo to przypuszczam, że po lekturze tej notki wierzący, jak również poplecznicy katolicyzmu uznają jednogłośnie, że obiektywizmu nie ma tu za grosz. Tylko dlaczego?

 

Przypisy:
1 - jeśli nie jest zaznaczone inaczej, wszystkie cytaty pochodzą z: https://deon.pl/wiara/duchowosc/co-robimy-z-szarbelem,947281


niedziela, 26 lipca 2020

(Re)Chrystianizacja w praktyce


  Kilka zdań wstępu w formie cytatu: „Na fali protestów ruchu Black Lives Matter, władze miasta Ventura w Kalifornii usunęły pomnik św. Junipera Serry, franciszkańskiego misjonarza i założyciela amerykańskiego miasta San Francisco. To kolejna kuriozalna decyzja podjęta pod presją liberalnych i lewicowych organizacji. Pomimo wielkich zasług dla rozwoju społeczeństwa [podkreślenia moje], miasta i rozwoju duchowego wiernych, od kilku tygodni ten święty zakonnik stał się obiektem ataków. Warto przypomnieć, że św. Juniper Serra został beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II w 1988 roku1. Ze mną nie tak łatwo, więc mówię sprawdzam, i stąd dzisiejsza notka.

  Z netem też nie jest łatwo. Musiałem się przebić przez dziesiątki artykułów gloryfikujących tego świętego. Nawet cioteczka Wiki mi nie pomogła. Św. Junioper Serra to prawdziwy święty misjonarz, niosący oprócz Słowa Bożego również oświatę i cywilizację chrześcijańską pogańskim Indianom, którzy na takiego właśnie misjonarza czekali przez całe wieki. Taka jest powszechna narracja. Fakty historyczne jakby temu zaprzeczają, ale jak to w porzekadle jest powiedziane – tym gorzej dla faktów. Warto się przyjrzeć tym faktom, ale przedtem jeszcze jedna laurka: „Siał ziarna chrześcijańskiej wiary w momencie fundamentalnych zmian, które przyniosło przybycie Europejczyków do Nowego Świata. To zadanie misyjne wymagało cierpliwości, wytrwałości, pokory a także wizji i odwagi”. To słowa Jana Pawła II podczas mszy beatyfikacyjnej w San Carlos.  Trudno o większe bluźnierstwo z ust któregokolwiek z papieży w drugiej połowi XX wieku, gdyż JP II znał, musiał znać dokumentację zebraną na temat Serry. Niestety, papież Franciszek nie okazał się lepszy, kanonizując Serrę na świętego, tym razem w Waszyngtonie, aby nie dosięgły go protesty, jak jego świętego poprzednika na papieskim tronie. Za to w Boliwii miał powiedzieć: „Wiele grzechów zostało popełnionych przeciw rdzennym mieszkańcom Ameryki w imię Boga. Proszę pokornie o wybaczenie”, co w związku z ta kanonizacją zakrawa na ordynarną kpinę.

  Nie będę pisał życiorysu św. Junipera Serra, łatwo znaleźć go w Wikipedii. W XVIII wieku twierdził wbrew teorii kopernikowskiej, że ziemia jest epicentrum wszechświata. Franciszkanin był ascetą i rozkoszował się fizycznym cierpieniem ciała, nie tylko własnego. W Meksyku oskarżył dwie kobiety o kontakty z diabłem, za co został mianowany specjalnym wysłannikiem Świętej Inkwizycji na Nową Hiszpanię. Po przybyciu do Kalifornii zakładał misje na wzór średniowiecznych klasztorów. Indiańskich neofitów, chrzczonych właściwie na siłę i przez „łapanki” skazywał na stały pobyt w tychże misjach i za każde, najdrobniejsze przewinienie stosował kary cielesne. Szczególnie zaś w tych karach upodobał sobie indiańskie kobiety widząc w nich uosobienie Ewy winnej grzechowi pierworodnemu. Takie wykroczenia jak ucieczka z misji, lenistwo, kłótnie, kradzież, hazard, cudzołóstwo, nieobecność na mszy, nie odmawianie modlitwy karano chłostą od 50 do 100 batów. Matki, które spontanicznie poroniły, lub nie mogły zajść w ciążę czekała sroga kara. Głowę golono na łyso, poddawano chłoście przez okres do piętnastu dni, zakuwano w kajdany na okres do trzech miesięcy, a ubrane w worek pokutny musiały stać u drzwi kościoła w każdą niedzielę. Jakbym ponownie oglądał serial „Bitwa o tron” i Lenę Headey w roli upokorzonej Cersei. Sam Serra niczemu nie zaprzeczał, ale usprawiedliwiał powołując się na pierwszą fazę kolonializmu hiszpańskiego. W roku 1780 pisał: „To że ojcowie duchowni karzą swoich synów, Indian, chłostą wydaje się być równie stare jak podbój tych królestw [Ameryki]: jest to tak powszechne, że i święci nie są tu wyjątkiem”. Nigdy nie przyszło mu do głowy, aby wątpić w jego absolutne prawo do chłosty neofitów za choćby najdrobniejsze przewinienie w sprawach wiary. W jego mniemaniu był tylko jeden cel godny życia – spełnianie religijnych obowiązków – i tylko jeden sposób na jego osiągnięcie – bezwzględne i całkowite podporządkowanie się zasadom franciszkanów.

  W efekcie takiej chrystianizacji, w porównaniu z okresem przed przybyciem świętego Serry do Kalifornii populacja Indian zmniejszyła się kilkadziesiąt procent, a biorąc pod uwagę działalność jego następców do 1900 roku pozostało ich tylko pięć procent! W tym kontekście powiedzenie, że dobry Indianin, to martwy Indianin nabiera zupełnie innego sensu, bo trzeba dodać, że chodzi o ochrzczonego Indianina. Grzeszna natura Indian była dla franciszkanina nie tylko usprawiedliwieniem przemocy, ale także uzasadnieniem przymusowych redukcji na terenie misji, bowiem jak twierdził, uczynić z Indianina człowieka można tylko poprzez pełną „denaturalizację” (sic!)

  Konkluzja po lekturze treści na temat św. Junipera2 jest taka, że na dźwięk hasła Rechrystianizacja Europy Zachodniej w ustach naszych polityków jedynie słusznej partii, wyznających jedynie prawdziwą religię, można dostać odruchów wymiotnych, albo i gorzej: biegunki ze strachu. Bo wprawdzie metod św. Junipera dziś już nikt nie będzie stosował, ale skutki mogą okazać się całkiem podobne, zaś Morawieckiego z Dudą papież Franciszek albo jego następca, może uznać za świętych. W tym miejscu nie mogę uciec od sarkazmu: Boże, chroń nas przed rechrystianizacją!




sobota, 25 lipca 2020

Chrześcijański humanizm


  Dawno nie było o arcybiskupach, więc czas ten temat nadrobić, tym bardziej, że sami się proszą. A sprawa jest ważna, gdyż idzie o kształt Europy, która jest nie tylko oczkiem w głowie rządu Morawieckiego, ale jeszcze bardziej polskich, zatroskanych biskupów. Podobno zalew treści laickich naciera z tamtej strony w tak straszny sposób, że już nawet badacze religijności dostrzegają u nas największy na kontynencie wzrost sekularyzacji. Czy to Zachód Europy jest temu winien? Tu już by warto się zastanowić, ale mnie akurat bardziej interesuj diagnoza i reakcja naszych hierarchów.

  Na pierwszy ogień mój ulubieniec – abp. Jędraszewski. Już chciałem o nim zapomnieć, ale on nie pozwoli. Na Jasnej Górze podczas pielgrzymki rodzin Radia Maryja rzekł im: „Od prawie 30 lat tworzycie wspólnotę zatroskaną o to, by budować autentyczny chrześcijański humanizm. Trwajcie w tym wielkim humanistycznym dziele. Chrześcijańskim humanizmie, który przez setki lat budował cywilizację i kulturę europejską a który dziś, podobnie jak 100 lat temu, jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie z uwagi na brak wiary i bezbronność wobec wyrastających z marksizmu nowych ideologii1. Włos jeży się na głowie. Napiszę tak: jeśli nawet jest jakiś chrześcijański humanizm, to Rydzyk jest ostatnią osobą, którą bym o to podejrzewał. Dla dzisiejszego humanizmu podstawową wartością jest człowiek. Nie tyle myślący o swoim zbawieniu i o swojej świętej tożsamości, ile taki, który zwraca się ku innym, by w nich dostrzec jakieś wartość. Jest to coś zupełnie innego niż ta filozofia, która dominowała przez tysiąc lat. Walczy ze wszystkimi nacjonalizmami, z wszelką ksenofobią, z zamykaniem się we własnym środowisku, czy we własnej grupie. Jest to całkowite przeciwieństwo tego, co popularyzuje się w imperium medialnym Rydzyka. Abp Jędraszewski zdaje się nie dostrzegać, że z tęsknoty za bożą bojaźnią, która dawała mu sens istnienia, dodam sarkastycznie – w purpurach, walczy ze współczesnymi wiatrakami, które jak grzyby po deszczu wyrastają na polskiej ziemi. Żeby te śmigła miały choć kształt krzyża, jak w starych, wiatrowych młynach...

  Skoro jestem przy krzyżu. Abp Ryś, którego miałem za jednego z najbardziej liberalnych, a zarazem rozsądnego z hierarchów, też palnął taką homilię, że szczęka opada: „Jeśli chcemy pomóc Europie, to nie mamy się przed nią wymądrzać, ale przynieść jej krzyż, bardziej żyć swoją wiarą i być gotowym do jej [Europy – dopisek mój] odnowy2. W jakim urojonym świecie trzeba żyć, aby myśleć, że ta Europa niczego tak nie pragnie jak krzyża? A już szczytem ignorancji i pychy jest twierdzenie, że ten krzyż to nie Watykan, a Polska katolicka ma jej zanieść. Symbolicznie krzyż jest utożsamiany z cierpieniem, które zaowocuje zbawieniem. To jest właśnie ów chrześcijański humanizm, o którym wspomniał abp. Jędraszewski. Kwintesencją tego humanizmu jest porzekadło: „Módl się i pracują, a garb ci sam wyrośnie”, przy czym metaforycznie owym garbem jest wada moralnego kręgosłupa, która utrudnia realne widzenie świata. Na Drodze (ku zbawieniu) szukaj Prawdy, która odmieni twój los. Odmieni, choć dopiero po śmierci. I najlepiej dla ciebie, jeśli na ten garb nałożysz sobie jeszcze krzyż.

  Dziwnym zbiegiem okoliczności to właśnie my chcemy pomocy od Europy i choć ma ona charakter finansowy, jednocześnie ma również związek z szeroko pojętym, świeckim humanizmem – poprawą naszego bytu w czasie i po pandemii, tu i teraz, za naszego ziemskiego życia. Krzyż i cierpienie dla świeckiego humanisty nie jest niczym wzniosłym, uszlachetniającym i godnym szacunku. „Pochodzą one z tych wieków przesądnej skruchy, kiedy idea człowieczeństwa odartego z godności wyrodziła się w karykaturę, z tych wieków lęku, kiedy harmonia i zdrowie uważane były za wytwór diabła, a ułomność starczyła za glejt prosto do nieba3. Autor tych słów, Tomasz Mann, postawił tę diagnozę chrześcijańskiego humanizmu wcześniej niż abp Jędraszewski ten termin zdefiniował o Kościele Rydzyka. Wcześniej też, nim abp Ryś porównał potrzebę niesienia krzyża Europie do czasów tuż przed wielką schizmą papieskich kardynałów.