Mój ulubiony kaznodzieja, i to bez żadnej ironii, ks. Tomàš Halik stwierdził: „Człowiek zastanawia się, czy ateizm nie jest tylko luksusową iluzją, na którą mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy nie zaznali prawdziwego nieszczęścia, albo doświadczenie to woleli doskonale wyprzeć ze świadomości”. W gruncie rzeczy porównanie ateizmu do luksusowej iluzji nie wywołuje u mnie żadnych negatywnych emocji. Mam dokładnie takie samo mniemanie o wierze. Natomiast sprzeciw budzi stwierdzenie, że ateista nie zaznał prawdziwego nieszczęścia, w domyśle: i pewnie dlatego nie wierzy.
Tu przypomnę, ks. Tomàš Halik urodził się w rodzinie niewierzących, dorastał w kraju, który do dziś nosi miano najbardziej ateistycznego w Europie, wtedy jeszcze nazywanego Czechosłowacją. W jednej ze swoich książek, „Przemówić do Zacheusza” (Kraków 2005 r.) opisuje, co nim kierowało, że przeszedł na katolicyzm, i to niejako, choć tylko w części tłumaczy opinię zawartą we wstępie notki. To dokładna odwrotność mojej konwersji na ateizm, ale nie przeciwieństwo. Konwersja, to konwersja niezależnie od tego, w którą stronę, coś jak odbicie w lustrze, gdzie lewa strona, staje się prawą. Jednym na pewno zjednał mnie ks. Halik, nie próbuje wmawiać nikomu, że stał się cud, że doznał objawienia, czy innego hokus-pokus. Kiedyś się przeraził pewnych wydarzeń, i stało się jak w owym porzekadle (tytule notki). Nie twierdzi, że oto Bóg mu w czymś realnie pomógł, to wiara w to, że jest ktoś, od kogo wszystko zależy, a która dodaje sił w pokonywaniu przeciwności. Jak to ujął św. Loyola: „Ufaj Bogu tak, jakby całe powodzenie spraw zależało wyłącznie od Niego; tak jednak dokładaj wszelkich starań, jakbyś ty sam miał wszystko zdziałać, a Bóg nic zgoła”. Rzekłbym: kwintesencja prawdziwej wiary, jej niezauważalna moc, pozwalająca wiernym pogodzić się z cierpieniem, niepowodzeniami, czy przeciwnościami losu. Mógłbym tak żyć, ba!, pewnie mógłbym tak dalej wierzyć, bo jak sam ks. Halik pisze: „Człowiek w takim momencie wie, że ta wiara nie jest żadnym alibi dla zaprzestania własnego działania, że człowiek nie może przestać wiosłować na wzburzonym oceanie”.
Niestety, ks. Halik wpada tu w pewną pułapkę, choć pewnie widzi ją inaczej, a która mnie od wiary odrzucała: „Człowiek – przynajmniej na chwilę – po czymś takim zacznie cenić sobie życie jako nieoczywisty dar i ma bardzo silną potrzebę „podziękowania”, nie tylko za fakt ocalenia, ale i za życie w ogóle”. W mojej opinii, owa niby naturalna potrzeba „podziękowania”, a de facto koniecznej wdzięczności, wypacza, a nawet od zawsze wypaczała ideę wiary. Wdzięczność stała się ważniejsza niż sama wiara. Tę wdzięczność sprowadzono nie tylko do mało sensownych rytuałów, to za jej sprawą człowiek skazuje się na (w ujęciu metaforycznym) życie na kolanach, w pozycji pełnej bezwarunkowego poddaństwa i oddania. Narzuca się wręcz retoryczne pytanie: za co mamy być wdzięczni? Za „nieoczywisty dar życia”? Gdybyż to życie było sielanką, może bym się i z tą tezą zgodził. Ale nawet będąc najbardziej zaślepionym – takiej sielanki nie da się dostrzec, poza krótkimi chwilami przemijającego szczęścia, które na domiar wszystkiego samemu trzeba sobie sprawić. Jest gorzej, bo są i tacy kaznodzieje, którzy głoszą, że te chwile szczęścia to działanie diabła i w żadnej mierze nie powinniśmy ich pragnąć. Nie, nie zaliczam do nich ks. Halika, twierdzę tylko, że i takie bywają efekty tej „wdzięczności”, o której wspomina.
Pozwolę sobie odnieść do jeszcze jednej myśli ks. Halika. Pisze: „W obliczu takiego przeżycia, które budzi głęboką wdzięczność za życie w ogóle, okazuje się, że nie ma tak wielkiej różnicy, czy byliśmy przedtem wierzący czy niewierzący, czy słowa takie jak Bóg i wiara były czy nie były zadomowione w naszym słowniku. Albowiem dopiero jako „ocalony” człowiek zaczyna pojmować albo przynajmniej inaczej „rozumieć” to, co kryje się za słowami takimi jak zbawienie, Bóg, wiara czy łaska”. O ile to może działać, to tylko w jedną stronę – w konwersji z ateizmu na wiarę – w drugą już nie działa. Gdy sobie uświadomisz, że życie jest takie, jakie jest w rzeczywistości, nie jest żadną „łaską”, czy „darem”, ani tym bardziej hamletowską alternatywą „być albo nie być” (po śmierci) – nie musisz nikomu być za nie wdzięczny i pełen pokory. Najwyżej egoistycznie swojemu „ja” za to, że z nim sobie radzisz, raz lepiej, raz gorzej.
Tu wreszcie mogę się odnieść do głównego motywu, który skłonił mnie do napisania tej notki, czyli wyłuszczyć jedyny pozytywny wymiar wiary, przede wszystkim chrześcijańskiej. Ateizm niejako wymusza pewien rodzaj egoizmu. Nie można liczyć na wybaczenie i nagrodę za to, że miłuje się niematerialną istotę. Tymczasem wiara pozwala łatwiej pogodzić się z cierpieniem, przeciwnościami losu i z pewną bezsilnością nas samych wobec tych zjawisk. Ba, pozwala wierzyć, że gdzieś jest sprawiedliwość poza samym faktem śmierci. Pewnie dziś to już nie ma takiego znaczenia, o czym świadczy coraz mniejsza ilość wierzących w zbawienie, ale dla przeszłych pokoleń stanowiło cel życia i jego sens. Dzięki temu ludzie mogli przetrwać wszelkie upokorzenia.
Przypisy:
- cytaty z: https://deon.pl/wiara/jak-trwoga-to-do-boga-w-tych-godzinach-modlilem-sie-inaczej-niz-zwykle,943660