Pewnie od
zawsze miałem problem ze świętami, ze szczególnym wskazaniem na święta Bożego
Narodzenia. Z tradycji ma wynikać wielka radość przeżywania tych dni i to nie
tylko w sferze sacrum, choć dziś nawołuje się, wręcz napomina, by owo sacrum
było na pierwszym miejscu. W zwykłej rodzinie i tak tradycyjne zwyczaje
dominują. Nie będę wymieniał wszystkich, bo lista jest obszerna i, prawdę
powiedziawszy, w moim odczuciu wart poważnego praktykowania jest jeden. Pusty
talerz dla niespodziewanego gościa, choć należałoby się zastanowić, jakbyśmy
się zachowali, gdyby w ten szczególny dzień Wigilii pojawił się w domu obcy,
bezdomny człowiek. Niemal każdy z nas zadeklaruje, że jest gotów przyjąć, ale
jakbyśmy się zachowali, gdyby w drzwiach stanął obcy, bezdomny, niekoniecznie
porządnie ubrany czy przyjemnie pachnący? Jestem pewny konsternacji i nie mam
na myśli tylko siebie. Czasami sobie myślę, iż dobrze, że coraz częściej
organizuje się przed świętami wigilijne kolacje dla tych bezdomnych. Ryzyko
niespodziewanego najścia zdecydowanie zmalało, więc sobie nie niepokojeni,
smacznie karpika zjemy.
A propos
karpika, od razu na myśl mi przychodzi tradycyjne, a jakże, jego
zaszlachtowanie. Wiem, wiem, większość z nas teraz już kupuje nieżywego (choć
przecież i tak ktoś go zaszlachtować wcześniej musiał), ale na pewno jeszcze
nie wszyscy. Mnie ta tradycja przywodzi na myśl rzeź niewiniątek. Dobrze jak
rodzinę usatysfakcjonuje jeden karp, ale moi krewni kupują w tym okresie minimum
tak z dziesięć kilogramów żywego karpia i kiedyś tę masakrę muszą przeprowadzić.
Nie żebym współczuł karpiom. Sobie współczułem, że musiałem się babrać w tych
rybich bebechach i obierać tego rybiego trupa z łusek. Nic przyjemnego, ale mus
to mus. Pewnie dlatego do dziś za karpiem nie przepadam i ten wigilijny
obowiązek spożycia jest dla mnie katorgą. Tu wtrącę krótką anegdotkę z życia
mojej żony, gdy była sama. Nie bardzo wiedziała, jak tego karpika uśmiercić, a
tłuczek i nóż wydawały się jej narzędziami zbyt wielkich tortur. Wpadła na
genialny pomysł, by zrzucić go z balkonu na główkę z drugiego piętra. Niestety,
karpik przeżył. Drugi zrzut też i dopiero usłużny sąsiad skrócił cierpienie
niczemu niewinnemu zwierzęciu, przyzwyczajonemu do pływania, a nie lotów z
drugiego piętra. Albo inna: jaka była panika w domu, gdy zamiast karpia były
liny, też karpiowate. Te małe bestie, pokrojone w dzwonka, jeszcze na patelni
podskakiwały... przy przeraźliwych wrzaskach matki: Jezus, Maria, one jeszcze
żyją!!!
Byłoby
przesadą uważać, że te dwa powody mogły być przyczyną mojego sceptycznego i
niechętnego podejścia do świąt Bożego Narodzenia. Największe pretensje mam do przedświątecznych
porządków. Nie mogę ich zrozumieć, nie mogę w żaden sposób pojąć, dlaczego
akurat w te dni musi być idealny porządek, nawet w najgłębszych zakamarkach
komody, do której zaglądamy wyjątkowo okazjonalnie. W inne dni zakamarki domu
mogą być zakurzone i nikomu to nie przeszkadza. Wprawdzie dziś już się tego nie
spotyka zbyt często, ale ja pamiętam, ile sił i zdrowia traciłem przy trzepaniu
dywanów. W efekcie dziś nie mam w domu żadnego dywanu. Bo też najcięższe roboty
porządkowe spadały na mnie. A jak już było wysprzątane, żona siadała zadowolona
na wersalce i oznajmiała: ale ci pięknie dom wysprzątałam. Zrób mi teraz kawy,
bo jestem śmiertelnie zmęczona. Aktywizowano mnie do tych prac obietnicami
totalnego lenistwa w święta. Jednak gdy te nastały, i tak spadała na mnie rola
dyżurnego zmywacza brudnych naczyń. Przez długi czas nie mogłem zrozumieć, skąd
w naszym domu taka ilość garów, garnuszków, patelni, brytfanek, szklanek,
filiżanek, tac, talerzy, talerzyków i sztućców. Dywizję wojska by można było
obsłużyć.
Do tego
dochodzą pielgrzymki po hipermarketach, ze szczególnym wskazaniem na prezenty.
Przecież to koszmar, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że trafić z takim
prezentem jest tak jak z główną wygraną w lotto. W dodatku i te prezenty, i te zakupy rujnują
nasz portfel dość dokładnie. Przesada w kupowaniu jedzenia wręcz zadziwia. I
nikt nie ma wyrzutów sumienia, że jego psujący się nadmiar ląduje w koszu na
śmieci. I wreszcie choinka, którą z niebywałym trudem trzeba było umocować w
stojaku. Ile trzeba się natrudzić, by zrobić to tak, aby się nie chybotała. A
ile igliwia miałem za podkoszulkiem?! W totalny szał wprowadzał mnie moment,
kiedy przyszło mi rozplątywać sznury lampek choinkowych. Bez względu na to, jak
starannie te lampki pakowałem przed rokiem i tak jakiś złośliwy czort czynił z
nich prawdziwy węzeł gordyjski. Niestety, sposób Aleksandra Wielkiego nigdy nie
wchodził w rachubę. Na domiar wszystkiego trzeba było godzinami szukać, która
lampka jest spalona, bo lampki nigdy od razu nie chciały się zapalić.
Wreszcie dochodziło
do Wigilii. Dwanaście dań, a ja już po pierwszym miewałem dość, bo wcześniej
pokątnie zażerałem się fasolką, by sprawdzić, czy już dobrze ugotowana; kapustę
też trzeba było skosztować, czy dobrze przyprawiona, makówki czy nie za
słodkie, barszczyk, czy dostatecznie pikantny, ziemniaki, czy nie przesolone
itd…, itd. Mnie się marzyło, by siedzieć przy tym pustym talerzu, którego nikt
nigdy nie napełniał żarciem, a od stołu wstać nie można, dopóki wszyscy
wszystkiego nie spróbują, bo nomen omen, jak głosi przesąd, zdarzy się
nieszczęście. Na koniec koniecznie należało pochwalić żonę-kucharkę, bo
przecież tyle energii w przygotowanie potraw włożyła. Nic to, że w większej
części moim rękoma, w końcu i tak zawsze główny kucharz laury zbiera. No i
wreszcie prezenty. Ten sam dezodorant, co rok temu, nowa koszula, niebieska
(ona uwielbiała ten kolor), identyczna jak w ubiegłych latach i skarpetki,
których przecież nigdy za wiele. Dobrze, że żona nie robiła na drutach. Płakaliśmy
ze śmiechu, gdy kolega, którego żona na drutach robiła, przychodził po świętach
do pracy. Takich wzorków i pstrokacizny u nikogo innego nie można było
uświadczyć. I choć człowiekowi oczy się zamykały, trzeba się było przygotować
do Pasterki.
Pasterka
też była katorgą. Tłok, ścisk i... wyziewy osób w stanie wskazującym, a do tego
fałszowanie wysokim „c” tuż przy uchu, zazwyczaj akurat przy moim. Nic mnie tak
bardzo nie drażni i tylko dzięki temu, że takie coś wytrzymuję ze stoickim
wręcz spokojem, nigdy się na Pasterce nie awanturowałem. Co najwyżej specjalnie
myliłem słowa kolęd, aby inni też na mnie uwagę zwracali. A w same święta? Niby
laba, choć wciąż mam na myśli to mycie garów. Popołudniami albo wizytacja teściów
u nas, albo nasza wizyta u nich. Zazwyczaj milczałem, bo jak ogólnie
wiadomo, lubię mieć zdanie odrębne, co w połączeniu z alkoholem nie zawsze na
dobre wychodzi. Szczególnie mnie, bo z teściami różnie mogło być. Ja liberał,
oni tęskniący za komuną. Więc, tak naprawdę, tylko czekałem aż już będę mógł
powiedzieć sakramentalne: święta, święta i po świętach... Teraz jest całkiem
inaczej, ale o tym może innym razem.