Coraz
częściej słyszę pewien frazes (a nawet dwa), z którym nie wiadomo co zrobić,
bo we mnie osobiście powoduje niemal odruch wymiotny. Ponieważ wariantów tego
sloganu jest sporo, wybieram ten najpopularniejszy: „Bóg obdarzył cię wolną
wolą, pozwalając ci nawet w Niego nie wierzyć.” Najczęściej dodaje się: „Jeśli
w niego uwierzysz, czeka cię wieczne zbawienie.”
W pierwszym
przypadku mamy do czynienia z insynuacją, z której wynika jednoznacznie, że czy
chcesz, czy nie, Bóg istnieje (sic!)
Możemy nie wierzyć w Jego istnienie, ale to On dał nam tę możliwość, co jest zaprzeczeniem
ateizmu, bo wymusza uznanie istnienia nieistniejącego bytu. Kompletny nonsens,
przypominający barona Munchausena
wyciągającego się z bagna, ciągnąc się za własną perukę. Najzabawniejsze
jest w tym to, że i tak nikt nie wie, jak z tym jest naprawdę, bo przecież On
sam nigdy tego nie powiedział. Ba! Całe Pismo Święte to nakazy i zakazy, które
jednoznacznie tę wolną wolę ograniczają. Jest jednak gorzej. Człowiek rodzi się
niemal jak tabula rasa, przynajmniej
w tym, czym jest świat, również w tym, czym jest podejmowanie decyzji i czym
jest zbawienie. Różnie to w dziejach ludzkości bywało, ale dziś, by móc
podejmować w pełni samodzielne decyzje, musimy być pełnoletni. Wcześniej pełna
wolna wola jest nam niedostępna, wręcz zabroniona. Czy ktoś nas pyta o zdanie,
gdy rodzice poddają nas ceremonii chrztu? A ceremonia bardzo ważna, bo decyduje
o naszej bezwzględnej przynależności do Kościoła na całe życie i nawet akt
apostazji tak naprawdę tego nie zmienia.
Czy z chwilą osiągnięcia pełnoletności coś się zmienia? Nic podobnego. Ograniczają naszą
wolę zasady moralne wpojone przez bliższe i dalsze otoczenie oraz prawo cywilne
i karne, na które tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu. Oczywiście możemy się
zbuntować, ale konsekwencje tego buntu są zazwyczaj tragiczne i kompletnie bez
sensu. Ten bunt w niczym nie poprawi naszej sytuacji, może jedynie ją
pogorszyć, co już samo w sobie jest nieporozumieniem i zaprzeczeniem jakieś
wolnej woli. Jedynie sensowną alternatywą jest dostosowanie się do reguł gry, a
to już nic wspólnego z wolną wolą nie ma. Nawet wolny wybór nie jest do końca
wolnym. Wybór zawsze będzie motywowany i ograniczony konsekwencjami. Jedyny
wyjątek to utrata rozumu. Bezrozumnych się nie sądzi...
I tu rodzi
się problem zbawienia, ściśle związany z wolną wolą. Pozwolę sobie przytoczyć
słowa papieża Jana Pawła II: „[Jezus] czyni nowych nas, w sobie takich
samych, synów Jego przedwiecznego Ojca; uzyskuje raz na zawsze zbawienie
człowieka: każdego [podkreślenia
moje] człowieka i wszystkiego, tych, których nikt nie wyrwie z
jego ręki. Rzeczywiście, kto mógłby mu
ich odebrać? (...) Kościół ogłasza nam dziś paschalną pewność odkupienia. Pewność zbawienia.” W tych trzech
zdaniach zawarte jest definitywne zaprzeczenie wolnej woli. Bo ja, na ten
przykład, nie jestem zainteresowany. Ani zbawieniem, ani wiecznością. Oba
warianty wieczności, niebo i piekło, wydają mi się być najstraszliwszą
konsekwencją życia na ziemi, lub bardziej górnolotnie, zaistnienia we Wszechświecie.
I to zarówno w postaci ducha, jak i zmartwychwstałego zombie. Człowiek nie mógł wymyślić nic bardziej potwornego. Duch, dusza to postacie niematerialne, nie
mogą mieć żadnych zmysłów ani żadnych potrzeb, mogłyby, co najwyżej, tęsknić za
cielesną powłoką, której podobno mają się w końcu doczekać na Sądzie
Ostatecznym. Mogą też podziwiać oblicze Boga, ale jeśli to konieczność, to
wynikają z niej takie ograniczenia, że aż strach myśleć, bo przewiduje się, że
ziemia umrze za około cztery miliardy lat (sic!)
Jeśli jednak nawet ziemia, po Apokalipsie odzyska swój blask i nowe życie, my, już jako
ludzie zbawieni i z nową powłoką cielesną będziemy żyć wiecznie. Młodzi i
piękni. Będziemy żyć zgodnie z prawami bożymi,
czyli już bez wolnej woli. Będziemy kochać bliźnich, choć tą największą
miłością darzyć będziemy Boga. Nasza kochana partnerka, nasz kochany partner
zajmie drugie miejsce jeśli nie dalsze, bo przecież będziemy musieli kochać jednakowo
nasze niezliczone dziatki (przez zakaz antykoncepcji i aborcji), wnuki,
prawnuki, praprawnuki, itd., itd. Pewnie będziemy mieli zdolność zapamiętania
ich wszystkich, a ich liczby pójdą w miliardy, biliony i tryliony. Ponieważ na
tej ziemi w końcu zabraknie miejsca, bo nikt przecież nie umiera, trzeba będzie
nam zdobywać cały Wszechświat. Dobrze, że podobno nieograniczony przestrzenią,
bo jeśli dobrze rozumiem pojęcie wieczności, i ten w końcu by się zapełnił
naszymi potomkami. Oprócz podziwiania oblicza Pana, zastępów aniołów i świętych,
a tych ostatnich będzie przybywać w postępie geometrycznym, pewnie można będzie
zdobywać i podziwiać ten cały Wszechświat. Czasu będzie wszak pod dostatkiem a
pieniądz nie będzie ograniczał naszych możliwości. Będziemy mieli okazję poznać
wszystkie nowe ziemie, choć i tak pełne naszych dzieci, wnuków, prawnuków...,
prapraprawnuków, których będziemy kochać bezgranicznie. Będziemy podziwiać stare
i nowe dzieła sztuki, dziwy natury i wspaniałe krajobrazy. A kiedy w końcu
poznamy wreszcie cały ten Wszechświat, makro i mikro kosmos, kiedy zasmakujemy
wszystkich smakołyków Wszechświata, oczywiście z umiarem, okaże się, że to..., wcale
nie koniec. Końca nigdy nie będzie, on w wieczności nie jest przewidziany! Ciekawe,
co z naszym mózgiem, który nie jest przystosowany na takie wielkości informacji
i uczuć? Możliwe, że będziemy rzygać tym harlekinowym lukrem w straszliwych męczarniach i...
też bez końca. Wieczność to wieczność!
Przyznaję ze skruchą, to na pewno nie jest kompletny obraz wieczności.
Moja mózgownica nie jest w stanie jej konsekwencji sobie do końca wyobrazić, choć wyobraża sobie jeszcze większe katusze niż opisałem. Pewnie,
nomen omen, w końcu przyjedzie taki moment, gdy będziemy błagać o
NICOŚĆ.
PS.
celowo pominąłem tu pojęcie wiecznej szczęśliwości. O tym w kolejnej notce.