niedziela, 24 lipca 2016

Wolna wola i wieczność (straszliwa)



  Coraz częściej słyszę pewien frazes (a nawet dwa), z którym nie wiadomo co zrobić, bo we mnie osobiście powoduje niemal odruch wymiotny. Ponieważ wariantów tego sloganu jest sporo, wybieram ten najpopularniejszy: „Bóg obdarzył cię wolną wolą, pozwalając ci nawet w Niego nie wierzyć.” Najczęściej dodaje się: „Jeśli w niego uwierzysz, czeka cię wieczne zbawienie.”

  W pierwszym przypadku mamy do czynienia z insynuacją, z której wynika jednoznacznie, że czy chcesz, czy nie, Bóg istnieje (sic!) Możemy nie wierzyć w Jego istnienie, ale to On dał nam tę możliwość, co jest zaprzeczeniem ateizmu, bo wymusza uznanie istnienia nieistniejącego bytu. Kompletny nonsens, przypominający barona Munchausena  wyciągającego się z bagna, ciągnąc się za własną perukę. Najzabawniejsze jest w tym to, że i tak nikt nie wie, jak z tym jest naprawdę, bo przecież On sam nigdy tego nie powiedział. Ba! Całe Pismo Święte to nakazy i zakazy, które jednoznacznie tę wolną wolę ograniczają. Jest jednak gorzej. Człowiek rodzi się niemal jak tabula rasa, przynajmniej w tym, czym jest świat, również w tym, czym jest podejmowanie decyzji i czym jest zbawienie. Różnie to w dziejach ludzkości bywało, ale dziś, by móc podejmować w pełni samodzielne decyzje, musimy być pełnoletni. Wcześniej pełna wolna wola jest nam niedostępna, wręcz zabroniona. Czy ktoś nas pyta o zdanie, gdy rodzice poddają nas ceremonii chrztu? A ceremonia bardzo ważna, bo decyduje o naszej bezwzględnej przynależności do Kościoła na całe życie i nawet akt apostazji tak naprawdę tego nie zmienia.

  Czy z chwilą osiągnięcia pełnoletności coś się zmienia? Nic podobnego. Ograniczają naszą wolę zasady moralne wpojone przez bliższe i dalsze otoczenie oraz prawo cywilne i karne, na które tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu. Oczywiście możemy się zbuntować, ale konsekwencje tego buntu są zazwyczaj tragiczne i kompletnie bez sensu. Ten bunt w niczym nie poprawi naszej sytuacji, może jedynie ją pogorszyć, co już samo w sobie jest nieporozumieniem i zaprzeczeniem jakieś wolnej woli. Jedynie sensowną alternatywą jest dostosowanie się do reguł gry, a to już nic wspólnego z wolną wolą nie ma. Nawet wolny wybór nie jest do końca wolnym. Wybór zawsze będzie motywowany i ograniczony konsekwencjami. Jedyny wyjątek to utrata rozumu. Bezrozumnych się nie sądzi...

  I tu rodzi się problem zbawienia, ściśle związany z wolną wolą. Pozwolę sobie przytoczyć słowa papieża Jana Pawła II: „[Jezus] czyni nowych nas, w sobie takich samych, synów Jego przedwiecznego Ojca; uzyskuje raz na zawsze zbawienie człowieka: każdego [podkreślenia moje] człowieka i wszystkiego, tych, których nikt nie wyrwie z jego ręki. Rzeczywiście, kto mógłby mu ich odebrać? (...) Kościół ogłasza nam dziś paschalną pewność odkupienia. Pewność zbawienia.” W tych trzech zdaniach zawarte jest definitywne zaprzeczenie wolnej woli. Bo ja, na ten przykład, nie jestem zainteresowany. Ani zbawieniem, ani wiecznością. Oba warianty wieczności, niebo i piekło, wydają mi się być najstraszliwszą konsekwencją życia na ziemi, lub bardziej górnolotnie, zaistnienia we Wszechświecie. I to zarówno w postaci ducha, jak i zmartwychwstałego zombie. Człowiek nie mógł wymyślić nic bardziej potwornego. Duch, dusza to postacie niematerialne, nie mogą mieć żadnych zmysłów ani żadnych potrzeb, mogłyby, co najwyżej, tęsknić za cielesną powłoką, której podobno mają się w końcu doczekać na Sądzie Ostatecznym. Mogą też podziwiać oblicze Boga, ale jeśli to konieczność, to wynikają z niej takie ograniczenia, że aż strach myśleć, bo przewiduje się, że ziemia umrze za około cztery miliardy lat (sic!)

  Jeśli jednak nawet ziemia, po Apokalipsie odzyska swój blask i nowe życie, my, już jako ludzie zbawieni i z nową powłoką cielesną będziemy żyć wiecznie. Młodzi i piękni. Będziemy żyć zgodnie z prawami bożymi, czyli już bez wolnej woli. Będziemy kochać bliźnich, choć tą największą miłością darzyć będziemy Boga. Nasza kochana partnerka, nasz kochany partner zajmie drugie miejsce jeśli nie dalsze, bo przecież będziemy musieli kochać jednakowo nasze niezliczone dziatki (przez zakaz antykoncepcji i aborcji), wnuki, prawnuki, praprawnuki, itd., itd. Pewnie będziemy mieli zdolność zapamiętania ich wszystkich, a ich liczby pójdą w miliardy, biliony i tryliony. Ponieważ na tej ziemi w końcu zabraknie miejsca, bo nikt przecież nie umiera, trzeba będzie nam zdobywać cały Wszechświat. Dobrze, że podobno nieograniczony przestrzenią, bo jeśli dobrze rozumiem pojęcie wieczności, i ten w końcu by się zapełnił naszymi potomkami. Oprócz podziwiania oblicza Pana, zastępów aniołów i świętych, a tych ostatnich będzie przybywać w postępie geometrycznym, pewnie można będzie zdobywać i podziwiać ten cały Wszechświat. Czasu będzie wszak pod dostatkiem a pieniądz nie będzie ograniczał naszych możliwości. Będziemy mieli okazję poznać wszystkie nowe ziemie, choć i tak pełne naszych dzieci, wnuków, prawnuków..., prapraprawnuków, których będziemy kochać bezgranicznie. Będziemy podziwiać stare i nowe dzieła sztuki, dziwy natury i wspaniałe krajobrazy. A kiedy w końcu poznamy wreszcie cały ten Wszechświat, makro i mikro kosmos, kiedy zasmakujemy wszystkich smakołyków Wszechświata, oczywiście z umiarem, okaże się, że to..., wcale nie koniec. Końca nigdy nie będzie, on w wieczności nie jest przewidziany! Ciekawe, co z naszym mózgiem, który nie jest przystosowany na takie wielkości informacji i uczuć? Możliwe, że będziemy rzygać tym harlekinowym lukrem w straszliwych męczarniach i... też bez końca. Wieczność to wieczność!

  Przyznaję ze skruchą, to na pewno nie jest kompletny obraz wieczności. Moja mózgownica nie jest w stanie jej konsekwencji sobie do końca wyobrazić, choć wyobraża sobie jeszcze większe katusze niż opisałem. Pewnie, nomen omen, w końcu przyjedzie taki moment, gdy będziemy błagać o NICOŚĆ.

PS. celowo pominąłem tu pojęcie wiecznej szczęśliwości. O tym w kolejnej notce.


środa, 20 lipca 2016

Dlaczego Bóg...



  Miało być o czymś innym, ale jak to w życiu bywa, coś nas zaskakuje i zmusza do zmiany planów. To właśnie mi się przytrafiło i... omal nie dostałem palpitacji serca! W ostatniej notce pytałem, czy znajdzie się w Polsce ksiądz, który za posługę kapłańską nie weźmie grosza. Znalazł się jeden, z prośbą, żeby nie nagłaśniać, bo mogą go usunąć z parafii (sic!) Dziś narzuca mi się pytanie, czy znajdzie się w naszym kraju ksiądz, który nie grzeszy głupotą?

  To pytanie jest w jakimś sensie obraźliwe i już teraz przepraszam wszystkich tych księży, którzy faktycznie na to miano nie zasługują. Tak mi się palnęło, po wysłuchaniu fragmentu homilii ks. Piotra Pawlukiewicza1, umieszczonego na portalu Deon.pl. Ja dla tych, którym nie chce się oglądać klipu, poniżej umieszczę streszczenie, przedtem jednak chciałbym kilka słów wstępu. Swego czasu zachwycałem się lekturą książki Alana Untermana „Żydzi. Wiara i życie”. I choć książka nie jest na temat, który chcę poruszyć, znalazłem tam słowa, które kiedyś dogłębnie mną wstrząsnęły: „O ile można się doszukać u Wiesla jakieś myśli przewodniej, jest nią bunt przeciwko Bogu, który umarł w Auschwitz. Jeśli w tym najbardziej doniosłym okresie historii żydowskiej Bóg postanowił nie wtrącać się w to nieludzkie traktowanie człowieka przez człowieka, to znaczy, że nie mógł albo, co gorsza, nie obchodził Go los ludzkości. (...) Bóg umarł i ludzie muszą przyjąć postawę buntu wobec Niego, gdyż ich zawiódł.”2 To mocne słowa, być może nawet za mocne, choć z punktu widzenia ofiar Holokaustu, jedynie możliwe do przyjęcia. Postawy Boga wobec tej zbrodni nie da się jednoznacznie wytłumaczyć.

  I oto ks. P. Pawlukiewicz próbuje. Moje skróty: „W związku z wizytą papieża w Auschwitz rodzi się pytanie dlaczego Bóg pozwolił na wojnę? Dlaczego Bóg pozwolił na Oświęcim? (...) Może na Sądzie Ostatecznym dowiemy się, że gdyby nie ta wojna, gdyby nie Oświęcim, w roku 1954 doszłoby do wybuchu wojny jądrowej i w ciągu jednego dnia zginęłoby 100 milionów ludzi. Bóg nie chcąc do takiej wojny doprowadzić, dał nam II wojnę światową w 1939 roku [wszystkie podkreślenia moje], która była pryszczem w porównaniu z tym, co by nas czekało w 1954. Ktoś się pytał, dlaczego wojna trwała pięć lat, gdzie był wtedy Bóg? Bóg sprawił, że wojna nie trwała sześćdziesiąt lat a tylko pięć. Bo mogło zginąć miliard ludzi a zginęło tylko 60 milionów (…) Pytamy, dlaczego dziecko zostało zagryzione przez psa? A może to dziecko miało być drugim Hitlerem. Ja nie wiem.”

  Przyznam, że zaniemówiłem. Jak obuchem siekiery uderzyło we mnie pytanie: jak można być tak cynicznym, głupim, zaślepionym i takim hipokrytą? Bo jeśli ks. Pawłowicz nie wie, to po jaką cholerę propaguje takie bezsensowne wyjaśnienia? Idąc tropem jego myślenia nie należy się oburzać na zamachy terrorystyczne islamistów, w których ginie dziesiątki, setki niewinnych ludzi, bo taki jest plan Boga, bo być może w tych zamachach zginie ktoś na miarę nowego Hitlera. Nie powinniśmy się oburzać na pedofila gwałcącego nasze dziecko, bo być może ten gwałt zmieni psychikę tego dziecka tak, że ten w przyszłości nie popełni znacznie gorszego przestępstwa. Tu pozwolę sobie na podłą zgryźliwość: nie powinniśmy się oburzać na żadne zbrodnie tego świata, bo takie są zamiary Boga. Dziękujmy Mu za te wojny i kataklizmy, którymi nas obdarzył, bo dzięki nim ustrzegł nas przed gorszymi. Tylko, czy zamiast dopuścić do cierpienia milionów niewinnych ludzi nie było prościej spowodować śmierć Hitlera podczas I wojny światowej? Okazji pewnie było mnóstwo...

  Zrodziła się we mnie dziwna konkluzja: dziękuję ci ks. P. Pawlukiewicz, bo dziś wiem, że mój wybór niewiary w (takiego) Boga – był dobrym wyborem.

Przypisy:
1 - http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2739,ks-pawlukiewicz-dlaczego-bog-pozwolil-na-wojne-na-auschwitz.html
2 – „Żydzi. Wiara i życie”, Alan Unterman, Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 2002, str. 91


niedziela, 17 lipca 2016

Ofiara



  Ironizować z pewnych artykułów na Frondzie.pl nie jest trudno, rzekłbym – łatwizna. Czasami to robię dla relaksu, gdyż do tego nie potrzeba specjalnego wysiłku intelektualnego. Co innego jednak polemizować z tekstami portalu katolickiego, gdzie w zasadzie unika się kontrowersyjnych, dwuznacznych artykułów, a poruszana tematyka dotyczy rzeczy poważnych, najczęściej etyki chrześcijańskiej.
  Otóż tam właśnie natrafiłem na artykuł o dość intrygującym tytule „Pieniądze w służbie miłości”*. Przyznam szczerze, że poza skrajnie nieprzyzwoitym przypadkiem prostytucji, nigdy by mi na myśl nie przyszło połączyć te dwa słowa – pieniądz i miłość – w jakiś sensowny związek. I tu biję się w pierś, byłem w błędzie. Ks. Edward Staniek poprzez przypomnienie opowieści o samarytaninie znalazł pozytywny aspekt takiego połączenia. Przypomnę w skrócie. Samarytanin udzielił pomocy poszkodowanemu podróżnemu. Opatrzył go i przetransportował do gospody. Ponieważ ponaglały go obowiązki, ponieważ wiedział, że na bezinteresowność innych nie ma co liczyć, zapłacił za dalszą opiekę pieniędzmi. Za te pieniądze cudze ręce zajmą się poszkodowanym.
  Do tej przypowieści nie sposób się przyczepić, ba!, jak dla mnie, jest dowodem tego, że aby być dobrym, nie trzeba być wyznawcą aktualnie obowiązującej i praktykowanej przez większość religii. Rzecz jednak w czymś innym i to za sprawą samego autora – ks. Stańka. On z tej przypowieści wysnuwa dość  dziwny wniosek. Jeśli cię nie stać na dobrą i stałą opiekę nad chorymi, biednymi i pokrzywdzonymi przez los, sypnij samarytaninie groszem, i tu uwaga!, na tacę w kościele podczas niedzielnej mszy, a część twojego datku pójdzie właśnie na taką pomoc. Część (sic?), a dlaczego nie całość?! Jest w tym apelu jeszcze jeden przekomiczny aspekt. Otóż ks. Staniek tym sposobem maluje Kościół jako nie bezinteresownego opiekuna chorych, biednych i wykluczonych. Jest dosłownie gospodą z przypowieści o samarytaninie, gdzie bez odpowiedniej zapłaty poszkodowany na pomoc nie ma co liczyć. To się nawet w jakimś stopniu pokrywa z „taryfikatorem” za chrzciny, śluby i pogrzeby. Nie, nie chcę uogólniać, dlatego Czytelniku, jeśli masz skądś pewne dane, że za te posługi nie trzeba płacić bez wykazania się pisemkiem o bankructwie swoim i wszystkich najbliższych, ja o tym chętnie napiszę na swoim blogu. Ja ten przypadek nagłośnię nie tylko na blogu.
  Ostatnio czytałem, na katolickich i prawicowych portalach przede wszystkim, że wreszcie Owsiak, ze swą Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy, nie będzie promowany na antenie telewizyjnej Dwójki. Należy odetchnąć z ulgą, bo już niewierny nie będzie nam pluł w twarz swoją samarytańską postawą. Jedynie słuszna pomoc to część z datków na tacę. Jaka to część – nie przystoi pytać, ani tym bardziej żądać pokwitowań.


wtorek, 12 lipca 2016

Plaże mieszane płciowo



  Poważnie już było, czas na pewien relaks, tym bardziej, że temat na czasie. Wprawdzie polskie plaże w tegorocznym lipcu na nadmiar słońca nie mogą narzekać, niemniej kto wie, czy jednak pogoda nie będzie w kocu łaskawsza dla spragnionych opalenizny ciał. Ciał wszelkich, o zgrozo!, i prawie nagich.

  Tu wyjaśnię, mnie taka zgroza dopada tylko wtedy, gdy w zbyt skromne bikini czy kąpielówki próbuje się wcisnąć tak gdzieś powyżej sto dwadzieścia kilo żywej wagi. Zdecydowanie bardziej pociągają mnie widoki skąpo ubranych i ładnych plażowiczek niż nudne, płaskie jak stół po horyzont morze. Ale tak mam ja, być może lekko zboczony, bo wrażliwy na kobiece wdzięki. Za to niejaki Salwowski, publikujący swe moralitety na portalu Fronda.pl1, jest już akurat zgorszony wszystkim, co się dzieje na plaży w wakacyjny czas. Ten ortodoksyjny katolik, purytanin, tak się zapędził w swym oburzeniu, że zadał czytelnikom, według mnie obrazoburcze, pytanie: czy Matka Boska wyszłaby w bikini na plażę? Na dobrą sprawę trudno sobie wyobrazić bardziej skandaliczną próbę takiego potraktowania najważniejszej Kobiety w świecie katolickim. Ileż musi być w tym człowieku fałszywej cnotliwości, by stawiać Maryję przed takim dylematem (sic!)

  Podczas lektury jego tekst można odnieść wrażenie, że zawładnęła go jakaś idee fixe na punkcie „nieobyczajnego” ubierania się na plaży. Jemu wszystko kojarzy się z seksem. Nawet bikini, to nie bikini, tylko majtki i stanik, kąpielówki to też majtki. Ale najciekawsze są cytaty na poparcie tezy o grzeszności wspólnego plażowania: mężczyzn, kobiet i dzieci. Pozwolę sobie na kilka.
Nigdy nie powinno się zezwalać na wspólne kąpiele obojga płci. Jeżeli szkoły urządzają kąpiele obowiązkowe, to dozór ma mieć osoba tej samej płci. Popisowe pływania dziewcząt i kobiet nie powinny się odbywać. Na kąpieliskach z plażą (rzeka, jezioro) trzeba nalegać na całkowite rozdzielenie płci, oddzielne przebieralnie, do których zorganizowania należy skłonić miejscowe władze, oraz przyzwoite ubiory kąpielowe i stały nadzór.
(…) ze stanowiska etyki katolickiej i prostej przyzwoitości należy, by kąpiele były osobno dla mężczyzn a osobno dla dziewcząt i to w odpowiednim stroju kąpielowym.”
Nie wpatruj się w dziewicę, abyś przypadkiem nie poniósł kar z jej powodu (…) Odwróć oko od pięknej kobiety, a nie przyglądaj się obcej piękności: przez piękność kobiety wielu zeszło na złe drogi, przez nią bowiem miłość namiętna rozpala się jak ogień” (Mądrość Syracha 9: 5, 8).
Czy jest grzechem poglądać na kobiety? Tak, przyjacielu, gdy niewiasty są młode, poglądać na nie jest przynajmniej grzechem powszednim; a gdy spojrzenia się powtarzają, wtedy jest nawet niebezpieczeństwem grzechu śmiertelnego [podkreślenie moje].” (sic!)
 
  Po tych tekstach kilka razy sprawdzałem, czy chodzi jeszcze o chrześcijaństwo, czy już raczej o ortodoksyjny islam. Choć mój ulubieniec, Salwowski, islamu nie lubi, jednak popiera wzorce strojów tej religii. Kobiety w każdej okoliczności powinny być zakryte ubiorem od głów po stopy, by nie kusić grzesznych myśli Salwowskiego.

  Myślałby kto, że to tylko urojenia chorego psychicznie erotomana. Nic bardziej mylnego! Już następnego dnia na tym portalu znajduję fotografię2, jak prawidłowo powinno wyglądać plażowanie kobiet według sióstr Zgromadzenia Jezusa Miłosiernego (spokojnie - artykuł o czymś innym, ale jakby w temacie). Nie mogłem się powstrzymać, aby tej fotografii nie umieścić.


Tylko mnie nasuwa się pewnie dziwne pytanie: czy plażowanie w upały, i nie daj Boże pływanie, w habicie jest naprawdę bezpieczne?!





niedziela, 10 lipca 2016

Zatwardziałe serce



  Ogólnie przyjmuje się pod tym określeniem nazywać ludzi nieczułych na ludzkie nieszczęście i postawę skrajnego egoizmu, niezdolnego do jakiekolwiek identyfikacji ze społecznością, w której się żyje. Niejednokrotnie z przejawem zatwardziałości serca spotykamy się niemal namacalnie, zazwyczaj zdumieni, że taka postawa jest w ogóle możliwa. Jak można być nieczułym na czyjeś cierpienie czy nieszczęście? Ja do tego wątku, w wymiarze ludzkim, jeszcze w tej notce powrócę.

  Natknąłem się na esej ks. Stanisława Gronia SJ zatytułowany podobnie: „Zatwardziałość serca”1 i przyznam, że dopadły mnie po jego lekturze pewne kontrowersje. Ową zatwardziałość ks. St. Groń widzi przede wszystkim u przeciwników Boga (sic!), choć dostrzega ją też wśród uczniów Chrystusowych, penie nie wśród Apostołów, a u wierzących. Według niego: „Korzeniem zatwardziałości serca jest niewierność i odwrócenie się od Pana.”2 Już to zdanie budzi mój wewnętrzny sprzeciw, bo w moim rozumieniu skrajny egoizm nie wynika ani z braku wiary, ani z jej posiadania. Chyba, że o pełnym dobroci sercu możemy mówić tylko w kontekście głębokiej i bezgranicznej miłości do Boga, ale wtedy mamy do czynienia z nadużyciem i manipulacją. Potwierdza to jego charakterystyka człowieka odwracającego się od wiary w Boga: „Żyje jakby we własnym świecie, nie dopuszczając do swych uszu i do kamiennego serca racji rozumowych. Często trwa w grzechu zakłamania i buntu. Taki człowiek jest uparty, usidlony złem, które zabiera mu częściowo jego wolność. On kocha siebie miłością egoistyczną, a nie kocha Boga i bliźniego. W ten sposób zdąża do śmierci!”. Chciałoby się rzec w tym miejscu – wielkie słowa. Szkoda tylko, że nieprawdziwe. Jeśli wyznacznikiem dobroci serca ma być miłość do Boga, to ja dziękuję, to ja przepraszam, ale coś tu jest nie tak! W dodatku i tak każdy z nas, bez względu na swój egoizm, zdąża do śmierci. Wiem, wiem, śmierć fizyczna wszak nie ma być śmiercią duszy, ale to akurat opiera się li tylko na pobożnym życzeniu. W dodatku największym kłamstwem tego stwierdzenia jest fakt, że każdy z nas, bez względu na wiarę czy niewiarę i tak posiada pewną dozę egoizmu, który wypija niemal z mlekiem matki.

  Na nieszczęście ks. St. Groń przywołuje biblijną przypowieść o faraonie z zatwardziałym sercem, który nie chciał wypuścić Żydów z Egiptu. A to według mnie najbardziej kontrowersyjna przypowieść Starego Testamentu. Ks. Wyjścia [7, 3-4] mówi: „Ja zaś uczynię [podkreślenie moje] nieustępliwym serce faraona i pomnożę moje znaki i moje cuda w kraju egipskim.”3 Siedem plag egipskich nie było w stanie skruszyć zatwardziałego serca faraona tylko dlatego, że to Bóg uczynił takim jego serce. (sic!) Tu dygresja. Czytałem wiele prób wyjaśnień tego kontrowersyjnego fragmentu. Najbardziej prostym i zrozumiałym wydaje się być stwierdzenie, że faraon nie był przecież bez winy. Tylko jak to się ma do słów Jezusa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.” [J. 8 – 7]4 I tu pojawiają się słowa ks. St. Gronia już najbardziej zdumiewające: „Bóg zawsze pragnie dobra dla człowieka i nie można Mu przypisać chęci szkodzenia mu. Nie kieruje się On też żadnym kaprysem w swoim postępowaniu.” W Starym Testamencie znajdziemy kilkanaście przykładów przeczących temu stwierdzeniu i żadna egzegeza nie jest w stanie obronić ich jednoznacznego przekazu.

  Jednym, dającym się w miarę sensownie wytłumaczyć grzechem niewierzących jest to, że nie wierzą. W pozostałych kwestiach życia doczesnego w niczym nie różnią się od wierzących, choć i tu mam pewne wątpliwości. Altruizm tych pierwszych wynika z pobudek czysto człowieczych, dla drugich, motywacją może być bardziej, choć nie musi, chęć przypodobania się Bogu, by nie użyć bardziej dosłownego stwierdzenia – kupowanie wiecznego zbawienia. Właściwie pobudki altruizmu nie powinny mieć znaczenia, ważny jest wszak efekt, a jednak, gdybym miał wybierać, wybrałbym niewierzącego altruistę. Czy wiara, nawet bardzo głęboka, chroni przed zatwardziałością serca? Jeśli wolno mi mieć własne zdanie, śmiem twierdzić, że bynajmniej. Mieliśmy z tym do czynienia nie tak dawno, a nawet wciąż ten problem nas drąży, choć jakby już mniej. Rzecz dotyczy islamskich uchodźców. To właśnie środowiska narodowo-katolickie najgłośniej wyrażały swój sprzeciw wobec pomocy tym sponiewieranym przez los ludzi. I nie przekonają mnie obawy o zagrożeniach jakie się z tym wiązały, bo to idealnie wpisuje się w starotestamentową przypowieść o faraonie, którego serce Bóg uczynił zatwardziałym. Można by śmiało uciec się do przewrotnego porównania: Bóg uczynił serca polskich katolików zatwardziałe.

  I już ostatnia dygresja, stojąca w niejakiej sprzeczności do wywodów z poprzedniego akapitu. Mam bowiem pytanie: czy aby pewna forma egoizmu nie jest konieczna do przetrwania człowieka w tym dość zawiłym świecie? Jest taka postawa, którą się zwie asertywnością – przyznam szczerze, znana mi od niedawna, a będąca jak zawór bezpieczeństwa dla naszej psychiki. Ma kapitalne i pozytywne znaczenie w stosunkach międzyludzkich. Gdybym dziś był jeszcze wierzącym, wydaje mi się, że taka postawa byłaby również adekwatna w relacji: człowiek – Bóg. Właściwie nie odkrywam Ameryki, bo mam takie przypuszczenia, że jest stosowana przez znaczną część wierzących, choć pewnie nieświadomie. 

  Wyjaśnienie. Można uznać, że ta polemika z ks. St. Groniem jest zbyt tendencyjna i ja się od takiego stwierdzenia nie zamierzam uchylać. Rzecz w tym, że nic mnie tak nie drażni, jak publiczne oskarżanie niewierzących o największe zło tego świata. Nie jestem w stanie zrozumieć, skąd taka zaciekłość  i to ze strony kapłanów, tym bardziej, że wynika ona bardziej z chciejstwa niż racjonalnej oceny rzeczywistości. To mi idealnie pasuje do sytuacji, gdy złodziej krzyczy: łapać złodzieja!



2 - jeśli nie wskazałem inaczej, wszystkie cytaty pochodzą z wyżej wymienionego artykułu