Ogólnie
przyjmuje się pod tym określeniem nazywać ludzi nieczułych na ludzkie nieszczęście
i postawę skrajnego egoizmu, niezdolnego do jakiekolwiek identyfikacji ze
społecznością, w której się żyje. Niejednokrotnie z przejawem zatwardziałości
serca spotykamy się niemal namacalnie, zazwyczaj zdumieni, że taka postawa jest
w ogóle możliwa. Jak można być nieczułym na czyjeś cierpienie czy nieszczęście?
Ja do tego wątku, w wymiarze ludzkim, jeszcze w tej notce powrócę.
Natknąłem
się na esej ks. Stanisława Gronia SJ zatytułowany podobnie: „Zatwardziałość
serca”1 i przyznam, że dopadły mnie po jego lekturze pewne
kontrowersje. Ową zatwardziałość ks. St. Groń widzi przede wszystkim u przeciwników
Boga (sic!), choć dostrzega ją też
wśród uczniów Chrystusowych, penie nie wśród Apostołów, a u wierzących. Według
niego: „Korzeniem zatwardziałości serca jest niewierność i odwrócenie się od
Pana.”2 Już to zdanie budzi mój wewnętrzny sprzeciw, bo w moim
rozumieniu skrajny egoizm nie wynika ani z braku wiary, ani z jej posiadania.
Chyba, że o pełnym dobroci sercu możemy mówić tylko w kontekście głębokiej i
bezgranicznej miłości do Boga, ale wtedy mamy do czynienia z nadużyciem i
manipulacją. Potwierdza to jego charakterystyka człowieka odwracającego się od
wiary w Boga: „Żyje jakby we własnym świecie, nie dopuszczając do swych uszu i
do kamiennego serca racji rozumowych. Często trwa w grzechu zakłamania i buntu.
Taki człowiek jest uparty, usidlony złem, które zabiera mu częściowo jego
wolność. On kocha siebie miłością egoistyczną, a nie kocha Boga i bliźniego. W
ten sposób zdąża do śmierci!”. Chciałoby się rzec w tym miejscu – wielkie
słowa. Szkoda tylko, że nieprawdziwe. Jeśli wyznacznikiem dobroci serca ma być miłość do Boga, to ja dziękuję, to ja przepraszam, ale coś tu jest nie tak! W dodatku i tak każdy z nas, bez względu na swój egoizm, zdąża do śmierci. Wiem, wiem, śmierć fizyczna wszak nie ma być śmiercią
duszy, ale to akurat opiera się li tylko na pobożnym życzeniu. W dodatku
największym kłamstwem tego stwierdzenia jest fakt, że każdy z nas, bez względu
na wiarę czy niewiarę i tak posiada pewną dozę egoizmu, który wypija niemal z
mlekiem matki.
Na
nieszczęście ks. St. Groń przywołuje biblijną przypowieść o faraonie z
zatwardziałym sercem, który nie chciał wypuścić Żydów z Egiptu. A to według
mnie najbardziej kontrowersyjna przypowieść Starego Testamentu. Ks. Wyjścia [7,
3-4] mówi: „Ja zaś uczynię [podkreślenie moje] nieustępliwym serce
faraona i pomnożę moje znaki i moje cuda w kraju egipskim.”3 Siedem
plag egipskich nie było w stanie skruszyć zatwardziałego serca faraona tylko
dlatego, że to Bóg uczynił takim jego serce. (sic!) Tu dygresja. Czytałem wiele prób wyjaśnień tego
kontrowersyjnego fragmentu. Najbardziej prostym i zrozumiałym wydaje się być
stwierdzenie, że faraon nie był przecież bez winy. Tylko jak to się ma do słów
Jezusa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.” [J. 8 –
7]4 I tu pojawiają się słowa ks. St. Gronia już najbardziej
zdumiewające: „Bóg zawsze pragnie dobra dla człowieka i nie można Mu przypisać
chęci szkodzenia mu. Nie kieruje się On też żadnym kaprysem w swoim
postępowaniu.” W Starym Testamencie znajdziemy kilkanaście przykładów
przeczących temu stwierdzeniu i żadna egzegeza nie jest w stanie obronić ich
jednoznacznego przekazu.
Jednym,
dającym się w miarę sensownie wytłumaczyć „grzechem” niewierzących jest to, że
nie wierzą. W pozostałych kwestiach życia doczesnego w niczym nie różnią się od
wierzących, choć i tu mam pewne wątpliwości. Altruizm tych pierwszych wynika z pobudek
czysto człowieczych, dla drugich, motywacją może być bardziej, choć nie musi, chęć
przypodobania się Bogu, by nie użyć bardziej dosłownego stwierdzenia –
kupowanie wiecznego zbawienia. Właściwie pobudki altruizmu nie powinny mieć znaczenia, ważny jest wszak efekt, a jednak, gdybym miał wybierać, wybrałbym
niewierzącego altruistę. Czy wiara, nawet bardzo głęboka, chroni przed
zatwardziałością serca? Jeśli wolno mi mieć własne zdanie, śmiem twierdzić, że
bynajmniej. Mieliśmy z tym do czynienia nie tak dawno, a nawet wciąż ten
problem nas drąży, choć jakby już mniej. Rzecz dotyczy islamskich uchodźców. To
właśnie środowiska narodowo-katolickie najgłośniej wyrażały swój sprzeciw wobec
pomocy tym sponiewieranym przez los ludzi. I nie przekonają mnie obawy o
zagrożeniach jakie się z tym wiązały, bo to idealnie wpisuje się w
starotestamentową przypowieść o faraonie, którego serce Bóg uczynił
zatwardziałym. Można by śmiało uciec się do przewrotnego porównania: Bóg uczynił
serca polskich katolików zatwardziałe.
I już
ostatnia dygresja, stojąca w niejakiej sprzeczności do wywodów z poprzedniego
akapitu. Mam bowiem pytanie: czy aby pewna forma egoizmu nie jest konieczna do
przetrwania człowieka w tym dość zawiłym świecie? Jest taka postawa, którą się
zwie asertywnością – przyznam szczerze, znana mi od niedawna, a będąca jak
zawór bezpieczeństwa dla naszej psychiki. Ma kapitalne i pozytywne znaczenie w
stosunkach międzyludzkich. Gdybym dziś był jeszcze wierzącym, wydaje mi się, że
taka postawa byłaby również adekwatna w relacji: człowiek – Bóg. Właściwie nie odkrywam
Ameryki, bo mam takie przypuszczenia, że jest stosowana przez znaczną część
wierzących, choć pewnie nieświadomie.
Wyjaśnienie. Można uznać, że ta polemika z ks. St. Groniem jest zbyt
tendencyjna i ja się od takiego stwierdzenia nie zamierzam uchylać. Rzecz w
tym, że nic mnie tak nie drażni, jak publiczne oskarżanie niewierzących o
największe zło tego świata. Nie jestem w stanie zrozumieć, skąd taka zaciekłość
i to ze strony kapłanów, tym bardziej,
że wynika ona bardziej z chciejstwa niż racjonalnej oceny rzeczywistości. To mi
idealnie pasuje do sytuacji, gdy złodziej krzyczy: łapać złodzieja!
2 - jeśli nie wskazałem inaczej, wszystkie cytaty pochodzą z
wyżej wymienionego artykułu
Zatwardziałość serc ostatnio towarzyszy mi na codzień, nie tylko w Ewangelii.
OdpowiedzUsuńChyba jest w tym odrobina przesady. Aż tak źle oceniasz ludzi?!
UsuńPozdrawiam
:) Serdeczności przesyłam
OdpowiedzUsuńWitam Olimpio :) Już Cię niemal wykasowałem z pamięci, tak dawno Cię tu nie było.
UsuńPozdrawiam serdecznie.
Od dłuższego czasu irytuje mnie taktyka niektórych "deklaratywnie wierzących", polegająca na umyślnym przeinaczanie faktów, intencji i motywacji, kiedy rzecz dotyczy ich niegodziwego, przewrotnego zachowania. Takie granie kartami wiary jest obrzydliwe (!) Wiara, w ich wydaniu, stała się karłowatym instrumentem do publicznego oczyszczania się ze swoich podłości. To takie pustosłowie i przebiegłość, która ma skierować uwagę innych na tor dla nich "bezpieczny" - przecież nie wszyscy mają odwagę wskazać na jawne zakłamanie, które toruje drogę do pseudo-prawdy... niełatwo ją potem ze świadomości, wielu grup społecznych, wyeliminować... Czasem myślę, że przez takie zachowania ludzi "znaczących" wiele osób osłabia swoją wiarę - nie chcąc przynależeć do tego samego kręgu "interesownych wyznawców" - wycofuje się z praktykowania...
OdpowiedzUsuńAle na szczęście nie wszyscy wierzący przyswoili taki sposób społecznego funkcjonowania, nie szukają przebiegłych trików do samo-usprawiedliwiania, naginając wszystko do potrzeb samo-rozgrzeszania się. Prawdą jest, że niejedna osoba niewierząca jest bardziej blisko nauk Chrystusa, niż taka, która obnosi się ze swoją wiarą... Nie mam zaufania do osób, które mają wiarę "na języku", a nie dostrzegam jej w ich sercu - z czasem nauczyłam się to różnicować (!)
Dobrego tygodnia!
Mam wrażenie, że trafiłaś w sedno. Wstyd się przyznać, ale samemu zdarza mi się siebie przyłapać na próbie znajdywania usprawiedliwienie dla swego, czasami niezbyt chwalebnego postępowania. Jednak jak już się przyłapię, czuję wstyd i wyrzuty sumienia, i staram się to od razu skorygować. Nie jestem „świętym” i nie mam zamiaru go udawać, co wcale nie jest takie łatwe. Dlatego staram się nie oceniać innych, pod warunkiem, że niczego mi nie narzucają lub, gdy zarzucają nieprawdziwe motywacje. Mało co mnie tak mierzi, jak ów zarzut, że bycie niewiernym jest równoznaczne z byciem złym.
UsuńPozdrawiam pięknie!