Zanim przejdę do sedna muszę zwrócić honor mojej wiernej Czytelniczce Marii. Mój hurra optymizm w sprawie emerytury w wersji „Polskiego Ładu” legł w gruzach niczym dwie wieże, nie, nie te WTC, a te srebrne, które chciał postawić Kaczyński. Maria studziła mój zapał, a ja uwierzyłem w wyliczenia z sufitu wzięte. Na całej tej operacji propagandowo-wyborczej w wariancie optymistycznym mogę zyskać od pięciu do dziesięciu złotych miesięcznie, o ile tyle właśnie nie stracę, co też mieści się w wariancie optymistyczny. Zawsze może być gorzej. Tak mnie to sfrustrowało, że pozwolę sobie na wyjątkowo refleksyjno-osobistą notkę, ściśle związaną z „Polskim Ładem”.
Spróbuję się wznieść na wyżyny literackiego sarkazmu, języka wzniosłości i uniesień, tak charakterystyczny dla kościelnych kazań czy patosu nowomowy polityczno-socjalnych obiecanek. Doszedłem do wniosku, że ów „Polski Ład” jest wyrazem sentymentu do Wschodu z jego dążeniem do satrapii, społecznego i politycznego zamordyzmu, choć werbalnie jesteśmy antyrosyjscy. Bo to jest tak, że ten Zachód mało, że degrengolada moralna, to jeszcze kompletny brak duchowości, zaś duchowość jest na Wschodzie, dlatego „dusza polska” z tęsknotą spogląda w tamtą stronę. Mistyka i dumki sentymentalne jak ta ballada kresowa „O obrońcach Rzeczpospolitej”, czy jak ta „W stepie szerokim”, choć ten sentyment to w rzeczywistości nie jest wolny i bezkresny step, a bagno, gdzie grzęźnie indywidualna wolność i topi się swoboda racjonalnego myślenia. Niczego się nauczyliśmy. Nie pomogły rozbiory, nie pomógł Katyń ani pół wieku radzieckiej okupacji. Nam się podoba ten Wschód, choć w wersji narodowo-polskiej. Wychowany w duchu polskości, choć socjalistycznej, dziś przygniatany szantażem emocjonalnym, który każe mi się utożsamiać, przeżywać, współuczestniczyć w budowie Wielkiej Polski, na którą kiedyś będą zwrócone oczy całego świata. Mam identyfikować się z tą ideą, która paradoksalnie powoduje, że jestem coraz bardziej zmęczony tym krajem, który koniecznie chce być feudalną monarchią, którą króluje Jezus Chrystus za pośrednictwem intelektualnie miałkiej elity politycznej, wspieranej przez zdemoralizowanych hierarchów, co ma wynikać z ponad tysiącletniej tradycji chrześcijańskiej na naszych ziemiach. Tradycji, która czyniła nas zaściankiem Europy niemal przez wszystkie wieki z kilka krótkimi wyjątkami. I dziś „Oni” gloryfikują tę wschodnią wielkopańską dumę narażając nas na miano fundamentalistycznych oszołomów i izolacjonizm, a przy okazji dziwią się, że Zachód nie chce czerpać z nas przykładu. Wschód zresztą też nie chce. Uff...
Ja się teraz często łapię na myśli o tym, że gdybym miał tak ze trzydzieści lat mniej to bym zwiał z tego skrawka ziemi nad Wisłą upstrzonego pomnikami i krzyżami, głośnego dźwiękami furgonetek antyaborcyjnych czy wreszcie opluwaniem się nawzajem, w czym prym wiodą państwowa telewizja, homilie biskupów lub kazania, co bardziej nawiedzonych kaznodziei w randze proboszczów. A przecież do tej pory nigdy mi taka myśl do głowy nie przychodziła. Nigdy, choć czasami bywało ciężko. Przyznam się w sekrecie, że jeśli dziś komuś czegoś zazdroszczę to tylko młodym emigrantom, że się zdecydowali i porzucili ten narodowy, typowo polski, typowo katolicki i wrzeszczący sentymentalizm. Jak daleko można się w tym posunąć? Otóż okazuje się, że nie ma żadnych granic. Katolickie media dziś trwają w dziwnej ekstazie. Szykuje się kanonizacja kardynała Wyszyńskiego, najczęściej dodając – Kardynała Tysiąclecia, który to epitet mnie przez usta nie przechodzi. To będzie ogólnokrajowa pompa! A może jedynie bufonada? Cokolwiek o Wyszyńskim mówić, był typowym antysemitą. Marzył głośno o tym, aby Żydów wyekspediować na Madagaskar i abyśmy byli jednorodnie głęboko wierzącym narodem. Nie będę się czepiał tego antysemityzmu, to dziś mały pikuś w porównaniu z tym, jakich on wraz z Janem Pawłem II wyhodował biskupów. Już czterech z nich zostało „ukaranych” przez Watykan, a to chyba nie koniec, skoro w październiku wszyscy mają się stawić przed obliczem papieża Franciszka. Z „zaproszenia” wynika, że to raczej nie będzie kurtuazyjna wizyta. Choć z drugiej strony nie przewiduję trzęsienia ziemi w polskim Kościele instytucjonalnym, właśnie ze względu rodzaj „kar”, jakie do tej pory zastosowano.
W tym miejscu mam dla wierzących pewien dziwny dylemat do rozstrzygnięcia, zdecydowanie jako prośba, broń Panie Boże ironia. Jednym z elementów „kary” dla bp Tadeusza Rakoczego jest: „nakaz prowadzenia życia w duchu pokuty i modlitwy” (sic!) Czujecie bluesa? Wynika z tego, że biskupów ani modlitwa, ani pokuta nie obowiązuje, bo oni takiego nakazu nie mają dopóki im Watykan imiennie nie nakaże. Podkreślę – pierwszy biskup w Polsce taki nakaz dostał i to za poważne przewinienie. Normalny wierzący katolik też jakieś grzeszki popełnia i każdy ma taki nakaz a priori, choć pewnie nikt tego jako kary nie postrzega, wręcz przeciwnie, raczej jako przywilej. I choć to nie moja bajka, i nie moje krasnoludki, cały dzień zachodzę w głowę, o co tu biega? Minęło już kilka dni a wciąż nie znajduję wyjaśnienia. Pocieszam się, że nie muszą wszystkiego wiedzieć, na wszystkim się znać, gdyż według tychże biskupów – to ze mną jest coś nie tak.