poniedziałek, 30 stycznia 2017

Seks w szponach religii



  W tym samym dniu, mój ulubiony portal Fronda.pl opublikował trzy artykuły o seksie i nie mogłem się oprzeć, aby je skomentować, choć tylko jednym felietonem. Felietonem, gdyż na poważną notkę nie zasługują. Mnie się wydawało, że nawet Kościół już się z seksem pogodził, wszak mamy XXI wiek, choć z pewnych oczywistych względów, uporządkował go na swoją modłę, z głównym zastrzeżeniem, że jest usankcjonowany tylko w uświęconych związkach małżeńskich.

  Mówiąc szczerze, mnie te dywagacje kapłanów żyjących w celibacie, czyli teoretycznie nie mający żadnego doświadczenia, na dobrą sprawę – śmieszą. To tak jakby inżynier od lotnictwa chciał przeprowadzić skomplikowaną operację na sercu. Ale w kapłańskie „kompetencje” nie będę wnikał, bo ze wspomnianych artykułów można wnioskować, że mamy do czynienia z prawdziwymi ekspertami w tej skomplikowanej materii, jaką są cielesne uwarunkowania płci obojga. Na początek ten najmniej kontrowersyjny, zatytułowany „Seks a sakrament pokuty”1. Autor wyznaje: „Od dawna seks przestał być zamknięty jedynie w małżeńskiej sypialni. Również dużo mówi się o sprawach związanych z intymną sferą życia człowieka, choć głównie o sposobach osiągania przyjemności podczas współżycia seksualnego, poznawaniu kobiecego cyklu płodności, naturalnych metodach planowania rodziny, albo o środkach antykoncepcyjnych, dotyka się także zagadnienia inicjacji życia seksualnego przed zawarciem sakramentalnego związku a zabronionego z punktu widzenia Kościoła Katolickiego”. I tu przyznaję z ręką na sercu – kompletnie nie rozumiem wniosku: „Niestety, istnieje spora luka w zasobie wiedzy na temat uprawiania seksu i późniejszego przystępowania do sakramentu pokuty”. (sic?) Skoro seks małżeński jest usankcjonowany, ściślej, nie jest grzechem, skąd potrzeba spowiedzi? Tu z kolei biję się tą samą ręką, którą przed chwilą miałem na sercu, mocno w pierś, bo przyszedł mi na myśl bluźnierczy wniosek, że ta spowiedź ma zaspokoić ciekawość spowiednika. Myliłem się. Okazuje się, że to wierzący małżonkowie często mają z tym seksem problemy i w spowiedzi szukają wyjaśnień, co też nie brzmi dobrze. Spowiednik to raczej ani psycholog, ani tym bardziej seksuolog, bo jak wynika z podanego w artykule przykładu, mąż skarży się na oziębłość żony, której wydaje się, że ten małżeński seks jest grzechem. Inna spowiadająca się ma problemy ze stosunkiem przerywanym (a to już podobno jest grzech, bo wszelkie miłosne igraszki muszą się kończyć złożeniem nasienia w pochwie – wiem, gdzieś czytałem na katolickim portalu). Konkluzja tego artykułu zaskakuje najbardziej. Wynika z niej bowiem, że jeśli czujemy strach przed spowiednikiem, spowiadając się z seksu (?) „to dla nas sygnał, że nosimy w duszy zniekształcony obraz Boga”(sic!).

  Drugi artykuł ma zachęcający tytuł „Seks – ależ tak – to dar od samego Boga”2. Gdybym był wierzącym, w pełni z tym stwierdzeniem bym się zgodził. Zaczyna się ciekawie, gdyż autor stwierdza, że „Tłumienie seksualnych pragnień jest ciemnogrodem”. Ale tu muszę dodać, że w tym stwierdzeniu jest odrobina zakamuflowanej ironii, co wyjaśnia się w dalszej części tekstu, gdyż autor przyznaje, że te seksualne pragnienia i tak trzeba tłumić, choć oczywiście bez przesady. Dowiadujemy się wręcz odkrywczej tezy, że „Prawda jest jednak taka, że chrześcijaństwo jest bodajże jedyną religią, która w pełni akceptuje cielesność mówiąc, że materia jest dobra, że sam Bóg przyjął kiedyś ciało (...)”. To chyba bluźnierstwo, bo religia katolicka stanowczo zaprzecza temu, że Jezus z cielesności, w wiadomym celu, korzystał. I dalej: „Chrześcijaństwo wyniosło małżeństwo wyżej niż jakakolwiek inna religia, a najwspanialsza poezja miłosna została stworzona nieomal w całości przez chrześcijan. Jeśli ktoś twierdzi, że seks jest sam w sobie zły to chrześcijaństwo natychmiast temu zaprzeczy. Seks jest dobrym darem od Boga”. Z tym zaprzeczaniem wyjaśni się w następnym akapicie (będzie tam zaprzeczenie tego zaprzeczenia). Nie wiem, nie będę się autorytatywnie wypowiadał, mam pewnie inne wyobrażenie o dobrej poezji i o tym, która religia lepiej traktuje małżeństwo. Poezja chrześcijańska i miłość (cielesna)? Widać autor nigdy nie poznał poezji sufickiej (tak, tak – islamskiej), perskiej, buddyjskiej czy starożytnych religii. Poleciłbym autorowi książkę „Alchemia miłości. Wybór myśli sufickich” autorstwa Dawida Fidelera. I smutna refleksja, bo ja nie znam religii bardziej potępiającej radość z życia, wszystkiego, co przyjemne i twórcze niż chrześcijaństwo, które przez wieki nauczało, że seks i cielesność są ledwie tolerowane przez Boga ze względu na prokreację.

  Właściwie niewiele się zmieniło w tym względzie, można by wnioskować, że nic, co wynika z trzeciego artykułu „Seks nie jest darem bożym, a konsekwencją natury”3. Artykuł jest właściwie polemiką z papieską Amoris laetitia, szczególnie w zakresie nadaniu miłości (również cielesnej) właściwego wymiaru. Autor, nieznany nawet z nicka, przywołuje słowa św. Pawła, który wszelką cielesność uznaje za zło konieczne. O  żadnym kompromisie w tej materii nie może być mowy, bowiem św. Paweł „(...) pisze o wyższości dziewictwa i celibatu nad małżeństwem, stwierdzając równocześnie, że nie każdy może w tym wytrwać i dlatego z wyrozumiałości [podkreślenie moje] zezwala na małżeństwo i seks w małżeństwie”. I powołuje się na konkretne teksty z Pierwszego Listu do Koryntian: „Tym zaś, którzy nie wstąpili w związki małżeńskie, oraz tym, którzy już owdowieli, mówię: dobrze będzie, jeśli pozostaną jak i ja. Lecz jeśli nie potrafiliby zapanować nad sobą, niech wstępują w związki małżeńskie! Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć”. [1Kor 7, 8-9]4 Z tego fragmentu ma wynikać, że „zezwolenie na uprawianie seksu w małżeństwie pochodzi z wyrozumiałości Apostoła wobec siły popędu seksualnego, a nie z nakazu religii (...) Zatem seks w małżeństwie uprawiać można, ale nie trzeba i na pewno nie na okrągło i nie w celach uświęcenia siebie, współmałżonka lub wzajemnego, gdyż to właśnie poprzez wyuzdanie (akrasía), obecne także w niejednym małżeństwie, kusi szatan”. Powinniśmy dziękować św. Pawłowi, że był łaskaw zezwolić nam na seks, choć tylko małżeński i choć tylko w bardzo ograniczonym zakresie, bo gdyby tak uparł się przy tym celibacie..., chrześcijaństwa dziś by nie było.

  Mnie już nie dziwi, że w natłoku takich informacji, a raczej dezinformacji, można się kompletnie pogubić w sprawach seksu.

Przypisy:
1 - http://www.fronda.pl/a/seks-a-sakrament-pokuty,86427.html
2 - http://www.fronda.pl/a/seks-alez-tak-to-dar-od-samego-boga,86421.html
3 - http://www.fronda.pl/a/seks-nie-jest-darem-bozym-a-konsekwencja-natury,86423.html
4 - za Biblią Tysiąclecia http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=292


sobota, 28 stycznia 2017

Tam umarł Bóg



  Właśnie minęła rocznica wyzwolenie Auschwitz przez żołnierzy Lwowskiej Dywizji Piechoty. Rocznica, o której wolelibyśmy zapomnieć, tak jak o całej tej potwornej zbrodni, jednej z najbardziej okrutnej w dziejach ludzkości, która „dorównywała” zbrodni na osmańskich Ormianach (1915-17) i Wielkiemu Głodowi na Ukrainie. Pomijając fakt, że zbrodni w Auschwitz (i nie tylko) dokonali niemieccy naziści, nie ulega wątpliwości, że w ujęciu ogólnym dokonał jej człowiek na człowieku.

  Od siedemdziesięciu lat wierzący w Boga zadają sobie pytanie: gdzie był Bóg podczas zbrodni Holocaustu, zbrodni dokonanej na biblijnym „narodzie wybranym”, i nie tylko na nim? Odpowiedzi jest kilka i choć każda z nich wydaje się sensowna, żadna z nich nie jest satysfakcjonująca. Pierwszą, jaką udzielili ortodoksyjni rabini stwierdzała, że Holokaust był karą za grzechy, o tyle sensowną, że Stary Testament jest pełen przykładów równie potwornych kar jakie Bóg zsyłał na ludzkość za nieposłuszeństwo. Jeszcze dziś wielu wierzących, nie tylko Żydów, uznaje te kary za zasadne. Bóg tracił cierpliwość i w ten sposób oznajmiał Swoją wszechpotężną moc. Jednak jest w tym twierdzeniu pewna sprzeczność, gdyż ten sam Bóg obiecał, że już nie będzie w tak okrutny sposób, jak potop, karał ludzi  [1Moj 6, 6-8] i... słowa w Auschwitz nie dotrzymał.

  Pojawiło się drugie tłumaczenie. Ludzie, którzy zetknęli się z potwornością zbrodni Holokaustu, oskarżali Boga o to, że na tę zbrodnię zezwolił i tracili wiarę. Były propozycje Żydów by dzień Jom ha-Szoa (Dzień Pamięci Holocaustu) obchodzić w synagogach w całkowitym, oskarżającym milczeniu. Najbardziej powszechnym tłumaczeniem jest obarczanie odpowiedzialnością samego człowieka, który przez zbrodnicze wykorzystanie wolnej woli sprzeniewierzył się woli Boga. Nazistowscy, niemieccy zbrodniarze nie byli „narzędziem” Boga, łamali uniwersalne boskie przykazania i ludzkie prawa. Joseph Telushkin pisze: „Bóg nie zbudował Auschwitz i jego krematoriów. Uczynił to człowiek. Człowiek jest odpowiedzialny za Holokaust.” Ta zbrodnia dokonała się przez świadomy wybór ludzi, a ten świadomy wybór jest rezultatem moralnej wolności jaką człowiek posiada.

  W tym miejscu pojawia się zagadnienie wolnej woli, i tu położę nacisk na frazę, z którą ja osobiście się nie zgadzam: „daną nam przez Boga”. Tak przynajmniej twierdzą teologowie, a za nimi kaznodzieje i katecheci. Jej sens jest w zasadzie nie do przecenienia. Bóg dał nam wolną wolę, aby nie czynić z nas swoich niewolników i jednocześnie wskazał nam, co jest dobre, a co złe. Do tego momentu trudno cokolwiek w tej logice przyczyn i skutków podważyć. Niemniej, już po krótkiej analizie pojawiają się wątpliwości. Rodzi się zasadnicze pytanie o istnienie zła. Człowiek sam z siebie zła by nie wymyślił. Nawet koncepcja raju i grzechu pierworodnego w symbolice zakazanego owocu świadczy o czymś zupełnie innym. Gdyby nie istniał zakaz, wprowadzony przez Boga, nie byłoby grzechu. Szatan, personifikacja zła, nie miałby powodów kusić do złamania zakazu. Jest jednak gorzej. Istnienie szatana świadczy o tym, że zło istniało przed powstaniem człowieka, a ponieważ Stwórcą wszystkiego jest Bóg... Bóg jest też przecież twórcą wolnej woli, dającej przyzwolenie czynienia zła, przy czym jego nieprzewidywalne konsekwencje są „dopiero” następstwem, skutkiem tego zła.

  W mojej ocenie, konsekwencją zbrodni Holokaustu nie jest pytanie gdzie był Bóg, pytanie powinno brzmieć: gdzie był człowiek? Odpowiedź jest tylko jedna. Holokaust wiarę w człowieka, ale również wiarę w Boga – jako jego twórcę „na wzór i swoje podobieństwo” – wyklucza. Razem z ofiarami Holokaustu i ofiarami innych zbrodni, uśmierciliśmy wiarę w to, że człowiek jest istotą wyróżnioną i wyższą, jaką chciał z nas podobno uczynić Bóg. W Auschwitz zagazowano nie tylko człowieczą moralność ale również koncepcję Boga z Jego wszystkimi przydomkami, nie wyłączając Stwórcę wspaniałego świata. Idea stworzenia takiego świata już w swych założeniach jest ideą błędną, niemożliwą do zrealizowania. I dobro, i zło istnieje w tym świecie samo z siebie, ba!, jedno bez drugiego nie może istnieć, gdyż nie wiedząc czym jest zło, nie sposób określić czym jest dobro, i odwrotnie. Dekalog nie miałby najmniejszego sensu, gdyby zło nie istniało, tak samo nie bylibyśmy świadomi istnienia moralności, bez względu na to jakie kierunki postępowania nam wytacza. A przecież zło nie jest wyłącznością człowieka, okrucieństwo i niemoc wobec tego okrucieństwa istniała na długo przed tym, nim pojawił się człowiek, nim pojawiła się koncepcja wolnej woli dana mu podobno przez Boga. Człowiek jest zwierzęciem (w tym i drapieżnikiem) i tego faktu nie zmienia nawet świadomość własnego istnienia, czy istnienia niematerialnej, choć podobno sprawczej istoty.


wtorek, 24 stycznia 2017

Odpowiedzialność zbiorowa



  W związku z nagłośnieniem akcji o „polskich obozach zagłady” przetacza się przez nasze media czasami wręcz kuriozalna polemika, nierzadko powiązana z nagonką, szczególnie w kontekście tego, jak ci wstrętni Niemcy zakłamują historię, na domiar wszystkiego wspierani przez lobby żydowskie, żądne odwetu na Polakach, pewnie za to, że odebraliśmy im miano „narodu wybranego”.

  Ten sarkazm jest zamierzony, choć muszę coś wyjaśnić. Nie zgadzam się na to, by termin „polskie obozy zagłady” funkcjonował bezkarnie w świecie. Tylko, co to znaczy bezkarnie? Niektórym prawicowym komentatorom za to określenie marzy się nawet szubienica, choć pewnie poprzestaną na kilku latach ciężkiego obozu pracy. W tym miejscu zaproponuję Czytelnikom małą odskocznię od głównego tematu. W Polsce powojennej istniały przymusowe obozy, dla niepoznaki nazwane, nomen omen, obozami pracy, najczęściej na terenach obozów koncentracyjnych i jenieckich, jakie pozostały po hitlerowskim najeźdźcy.  I niech nikt nie myśli, że tam było dużo lepiej, choć prawdą jest, że nie stosowano metod masowej zagłady.  Za to śmierć i tak była jak wojenna kromka chleba. Jeszcze jedno wyjaśnienie. Były dwa rodzaje tych obozów. Jedne tworzone przez NKWD, gdzie przebywali przede wszystkim żołnierze AK i innych organizacji zbrojnych, których po okresie przejściowym wywożono w głąb Rosji. Ja jednak nie o tych. Były również obozy organizowane przez UB, w których przetrzymywano, torturowano, głodzono i uśmiercano Niemców (nie tylko ss-manów, Polaków, którzy albo byli podejrzani (Ślązacy, Pomorzanie, Kaszubi), albo mieli volkslistę oraz: Ukraińców, Holendrów, Francuzów, Czechów, Słowaków, a nawet żołnierzy walczących na froncie zachodnim, wracających do kraju. Wspomnę o takich obozach jak: w Świętochłowicach (blisko 2 tys. zamordowanych), w Łambinowicach ( 1,5 zamordowanych), w Jaworznie (brak danych o zamordowanych, gdyż dokumentację zniszczono), w Potulicach (3,5 tys. zamordowanych) – poprzestanę, choć to nie cała wyliczanka. A wszystko na przestrzeni niespełna pięciu lat, od 1945 roku do końca 1949.

  W tym miejscu aż prosi się o jeszcze jedną dygresję. Można bowiem śmiało stwierdzić, że w ówczesnym UB  blisko połowę pracowników stanowili Żydzi polskiego i rosyjskiego pochodzenia. Nie zamierzam tego faktu podważać. Niemniej drugą połowę stanowili Polacy i nie ma tu żadnego znaczenia, że byli komunistami. Tak oto, w przeciągu kilku lat, na kartach naszej historii zapisały się najbardziej haniebne jej dzieje. Bardziej haniebne niż stan wojenny. I przyznam szczerze, że sam mam wątpliwości, zapomnieć czy jednak nie? Skłaniam się ku drugiemu rozwiązaniu, aby nikomu na myśl nie przyszło gloryfikować totalitaryzm bez względu na to, czy to będzie totalitaryzm lewicowy czy prawicowy. Również dlatego, aby pamiętać, że my, Polacy, nie jesteśmy wcale wolni od zbrodni, jakie na tym świecie się dokonywały.

  Teraz mogę już wyłuszczyć jeden z aspektów dotyczących „polskich obozów zagłady”. Paweł Rabiej, posługując się Twitterem, napisał „Naziści, nie Niemcy”, i spotkała go za to niewybredna nagonka. Powszechnie uznano, że słowo „naziści” jest wybiegiem, mającym na celu wybielenie Niemców. Bo przecież naziści, hitlerowcy to nic innego jak Niemcy. Pełna zgoda, z tym, że nie wszyscy Niemcy byli nazistami. Proporcje są oczywiście różne. Hitler miał poparcie zdecydowanie większej części narodu niemieckiego (tuż przed wybuchem wojny), niż Bierut narodu polskiego. Schemat był jednak ten sam. Aparat władzy działał przez terror i zastraszanie. Jeśli więc dziś utożsamia się nazizm z wszystkimi Niemcami, zbrodniczy komunizm też należałoby utożsamić ze wszystkimi Polakami. Bierut pozbywał się przeciwników politycznych tak samo jak Hitler i Stalin, a jednak my, jako zbiorowość oponujemy (i słusznie) przeciwko utożsamianiu nas z tą zbrodniczą, komunistyczną ideologią. Mimo to, siedemdziesiąt pięć lat po wojnie to my odmawiamy narodowi niemieckiemu prawa od odcinania się od ideologii nazizmu. Stawiamy znak równości między Niemcem a nazistą (każdy Niemiec był nazistą i ma to we krwi), nie przyjmując do wiadomości faktu, że Niemcy również ginęli w nazistowskich obozach zagłady. Szacuje się, że jeszcze przed wybuchem II wojny światowej przez obozy zagłady przeszło 170 tys. więźniów i byli to przede wszystkim Niemcy, i nie ma tu znaczenia, czy mieli w sobie domieszkę krwi żydowskiej, czy nie. W czasie akcji T4 w latach 1940-41 zginęło blisko siedemdziesiąt tysięcy osób, które dziś pan poseł Kaczyński nazwałby osobami specjalnej troski, na których testowano samochody do zagazowywania.

  Pan Piotr Semka, znany dziennikarz, pisze: „Niemcy chcą uciec od odpowiedzialności za winy swoich przodków. Tymczasem jeszcze starsze pokolenie wojenne podkreślało bardzo wyraźnie, że jest to kwestia, która zawsze będzie hańbiła Niemców”. Ja w takim razie zapytam świadomie i prowokacyjnie, czy powojenne, haniebne  dzieje Polski zawsze będą hańbić Polaków? Jeśli naród niemiecki obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa za lata hitleryzmu, to dlaczego nie naród polski za lata komunizmu? Aby nie być posądzonym o sprzyjanie jakiemuś narodowi wyjaśnię: moi dziadkowie walczyli o przyłączenie Śląska do Polski i choć żadna w tym moja zasługa, jestem z nich dumny. W swoim życiu miałem okazję, jak wielu Polaków w czasach po sierpniu 80’, wyjechać na stałe do Niemiec i bez żadnych problemów przyznano by mi obywatelstwo niemieckie. Nie pojechałem. Dziś w Niemczech nie mam nikogo bliskiego, z kim mógłbym się utożsamiać. Nic, kompletnie nic mnie z Niemcami nie łączy, a jednak uważam, że nie wolno dziś wobec nich stosować innej miary niż wobec siebie. Nie tak dawno przeczytałem stary tekst z paryskiej „Kultury” (nr  11/342 1992), z którego wynika, że w czasach stalinowskich w Polsce było 6 milionów agentów bezpieki (sic!). Toż w 1944 roku NSDP liczyła 8,5 mln. członków. Czy to naprawdę wielka różnica, wziąwszy pod uwagę liczebność obu narodów?

  Zrozumiałym jest, że mówienie o polskich obozach zagłady w kontekście Auschwitz, Majdanka czy Treblinki jest kłamstwem, i choć nie będę udawał, że tego zjawiska nie ma, uważam, że jest marginalne, co nie znaczy, że należy je ignorować. Tylko z przekorą zapytam, czy na naszym rodzimym podwórku na pewno jest wszystko w idealnym porządeczku? Nikt nie słyszał piosenki o tym, kto powinien wisieć zamiast liści? Jest gorzej, mój Czytelniku, zdecydowanie gorzej. Jeśli dziś rządzący chcą karać tych, co protestują przeciw nadużyciom tejże władzy, to czy przypadkiem to nie przypomina działań pewnego niemieckiego ugrupowania politycznego z lat trzydziestych ubiegłego wieku, pod przewodnictwem pewnego fanatyka ze śmiesznym wąsikiem, które bez pardonu rozprawiało się z przeciwnikami politycznymi? Ja się nie boję, nie mam nic do stracenia, ale nie chciałbym, aby za kilkadziesiąt lat ktoś powiedział: gdzieście byli Polacy, jak rodził się... ?


piątek, 20 stycznia 2017

Poradnik młodego grzesznika – rozwody



  Cykl mi się bardzo podoba, więc postanowiłem i u siebie go kontynuować. Tym razem zainspirował mnie dziwny artykuł na portalu pch24.pl (też katolicki) zatytułowany „Rozwody niszczą społeczeństwo”1. Dziwny, bo krótki i jakoś nieskładny, mający wydźwięk sarkastyczny ale na dobrą sprawę, nijak odnoszący się do tytułu. Jest to de facto fragment książki „Wierność w małżeństwie” z 1998 roku. A przecież problem jest poważny na tyle, że trudno traktować go „po łebkach” i w takich kategoriach jak we wspomnianym artykule.

  Autor, Konstanty Michalski, próbuje spojrzeć na sprawę rozwodów od strony społeczno-obywatelskiej i patriotycznej (sic!) by przez taką perspektywę je napiętnować. Kilka tez jest wręcz szokujących, nawet mnie, mocno zaawansowanego wiekiem, któremu się wydaje, że nic nie jest mnie już w stanie zadziwić. Ano dowiaduję się, że kto chce rozwodu ten: „(...) chciałby zabijać niemowlęta, jeżeli nie na ciele, to przynajmniej na duszy.” Ta retoryka zabijania w pewnych środowiskach, to już jest wręcz maniakalna obsesja. Ten cytat mógłby konkurować z tekstem o tym, że „Nieomal słyszę krzyk rozpaczy dziesiątków tysięcy zamrożonych embrionów i czuję ich rozpacz.” (J. Gowin). Dalej też jest ciekawie. Chcieć rozwodu to tak, jak odesłać dzieci do: „koszar wojskowych na wychowanie przez obcych ludzi”. Do tego problemu powrócę w osobnym akapicie. „Znieś wychowanie rodzinne, a zniesiesz główną ostoję uczuć patriotycznych.”, co trzeba powiązać z kontrowersyjnym uzasadnieniem: „popioły umarłych stworzyły ojczyznę – powiedziano pięknie i trafnie, bo w każdym narodzie wiążą się dusze żywych z duszami umarłych.” To też wymagałoby osobnego komentarza, bo mnie ta gloryfikacja popiołów umarłych najnormalniej w świecie przeraża. Daruję sobie i Czytelnikom. Próbowałem też znaleźć odniesienie fragmentu: „Znieś wychowanie rodzinne, a zburzysz główną szkołę ducha obywatelskiego.” do rozwodów, ale jeśli jest, to bardzo enigmatyczne. Szczególnie w kontekście ostatniego zdania: „Nie do państwa, ale do rodziców należą dzieci na pierwszym miejscu i dlatego przede wszystkim do rodziców należy ich wychowanie.” – akurat tu się z sentencją w pełni zgadzam.

  Ogólnie, moje wrażenie po tej lekturze znów wywołuje odruch niemal wymiotny. Bo jak można problemy osobiste małżonków, którym się nie układa, którzy nie mogą już na siebie patrzeć, piętnować argumentami patriotyzmu, obywatelstwa i prochami zmarłych? To tak jakby chcieć wąską, wyboistą i krętą ścieżkę nad urwiskiem prostować ileś tonowym walcem drogowym. Zatem przyjrzyjmy się bliżej zagadnieniu rozwodów. Nie przeczę, jest to problem społeczny, gdyż dziś rozwodzi się około 40 proc. małżeństw w stosunku do zawieranych. Znaczna część małżeństw nie wytrzymuje nawet roku. I mocno trzeba by się zastanowić nie tyle nad przyczynami, bo te są znane, ile nad samym zjawiskiem. Ze statystyk wynika, że najczęstszą przyczyną rozwodów są: niezgodność charakterów – 32%; zdrady – 24%; alkoholizm – 23%; problemy finansowe – 9% i inne2. Ja jednak chciałby zwrócić uwagę na pewne dość znamienne dwa fakty, 75% przypadków powództwa wnosiły kobiety, i drugi, 70% orzekanych rozwodów jest bez określenia winnego. Ja już słyszałem opinię, że przyczyną tego stanu rzeczy jest liberalizm, w szczególności zaś lewactwo, cokolwiek pod tym pojęciem się kryje. Z oczywistych względów uważam, że to nie jest prawda. Bardziej prawdopodobnym jest to, że wyczerpuje się formuła chrześcijańskiej tezy o nierozerwalności węzła małżeńskiego, która de facto sankcjonuje zdradę małżeńską, zamordyzm w rodzinie, alkoholizm czy nawet nieodpowiedzialność jednego z współmałżonków. Zgoda, każdy z tych elementów jest moralnie godny potępienia, w skrajnych przypadkach grozi odpowiedzialnością karną, a jednak!, żaden z nich nie jest dostatecznym powodem (w rozumieniu chrześcijańskim) do tego, by taki chory związek definitywnie przeciąć. Względy obywatelskie, patriotyczne, szacunek dla prochów zmarłych – są jeszcze bardziej niedorzeczne.

  Najczęstszym argumentem przeciwników rozwodu jest „dobro dziecka”, lub jak kto woli, „wychowanie w (pełnej) rodzinie”. Gdybym tego nie przeżył na własnej skórze, gdybym tego nie widział wśród wielu rodzin, może i dałbym się na ten argument nabrać. Bo co poprzedza rozwód? Awantury, czasami rękoczyny, łzy i nienawiść, w najłagodniejszej wersji brak szacunku dla partnera/-ki, epatowanie niechęcią i obcością. Nie wolno traktować dziecka jak bezrozumne ciele, ono i tak dostrzeże najbardziej skrywany zgrzyt między rodzicami i będzie go przeżywać bardziej niż oni. W efekcie i tak przekona się, że ta gloryfikowana rodzina, małżeńska miłość i jedność, to niestety często obłuda i kłamstwo. Stres związany z koniecznością obserwowania rozpadającego się związku nie zrekompensuje, nie zawsze pewny dobrobyt materialny, a już na pewno iluzoryczny, gdy w grę wchodzi alkoholizm. Śmiem twierdzić, że dziecko wychowywane w spokojnej atmosferze przez tylko jednego rodzica, choć na pewno nie tak „luksusowo” jak w kochającej się rodzinie, i tak będzie się miało lepiej niż w chorym związku obojga rodziców.

  Często słyszę opinię, że wzrost ilości rozwodów jest powodowany nieodpowiedzialnością młodych. Sławetne Widziały gały, co brały, choć akurat zakochani są podobno kompletnie ślepi i zaczynają widzieć dopiero po fakcie. I trudno z tym brakiem odpowiedzialności się nie zgodzić, tylko nie rozumiem czemu się dziwić, skoro wciąż jest, nomen omen, taki silny nacisk społeczny, określiłbym to nawet presją na młodych, by zakładali rodziny (patrz również program 500 plus). Wprawdzie do lamusa odchodzą określenia „stara panna” czy „stary kawaler”, ale i tak dla wielu pojęcie „singli” ma wciąż wydźwięk pejoratywny. Oczywiście, nikt nikogo na siłę do ołtarza nie zaciąga, ale też nikt specjalnie nie każe się młodym zastanowić, gdy do niego podchodzą. Podobno kościelne nauki przedmałżeńskie w jakiś sposób mają młodym pomóc, nie wiem jak to wygląda w praktyce, ale... Właśnie to „ale”. Chciałbym wiedzieć ile par narzeczonych po tych naukach, uświadomionych emocjonalnie i duchowo, rezygnuje z małżeństwa, sakramentalnego w szczególności?