poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Mocne świadectwo



  To określenie bardzo często stosuje mój ulubiony portal Fronda.pl, aby podkreślić ważność i znaczenie poruszonych tematów. Już taki tytuł sugeruje, że będzie ostro i bezpardonowo, szczególnie w odniesieniu do ateizmu, bo też ateizm jest głównym wrogiem uświęconego portalu. Problem w tym, że owo mocno i bezpardonowo zazwyczaj zasługuje na uśmiech politowania, pod którym trzeba ukryć zażenowanie tym, co pisze autor takich wypocin. Czasami trudno pojąć, że taki ktoś nie ma za grosz samokrytyki.

  Ściślej, mój post dotyczy artykułu „Mocne świadectwo. Ateizm był przyczyną mojego cierpienia”*, kogoś, kto podpisał się: Wasz brat Przemek. Taki mi on brat jak św. Augustyn, choć może ten drugi mi bliższy, bo swego czasu analizowałem jego filozofię. Tak więc dowiaduję się, że ten brat Przemek, wobec wątpliwości jakie przysporzyło mu życie, stał się ateistą. Tak gdzieś w szkole podstawowej, przynajmniej tak sam twierdzi (sic!). I oto za przyczyną przyjęcia tej ateistycznej postawy stał się alkoholikiem i narkomanem. Ponieważ jedno i drugie skutkuje strasznym bólem głowy nasz bohater doznał uczucia pustki, nienawiści do całego świata i do samego siebie. Czasami nawet sobie popłakał w kącie, co bezsprzecznie jest oznaką uzależnień od wspomnianych specyfików. Tym bardziej, że przecież był bardzo młody. Było gorzej, bo brat Przemek popadł również w bezsens istnienia, nałóg samogwałtu (sic!) i nienawiść do ludzi. Oczywiście wszystkie te przypadłości były wynikiem odrzucenia wiary w Boga i przyjęcia postawy ateisty!

  Przyznam szczerze, że dopadł mnie w tym momencie stary nawyk samoczynnego otwieranie się scyzoryka w kieszeni. Dawno takiej manipulacji, tak naciąganych argumentów nie widziałem i nie czytałem. Brat Przemek ma mnie, czytelnika, za kompletnego idiotę. Otóż znam sporo ateistów, ale żadnego wśród nich narkomana. Znam też dużo wierzących, których nałogi alkoholizmu i narkomani dosięgły. Mało tego, alkoholizm jest również udziałem tych na samej wierzchówce Kościoła katolickiego. Skoro siódmoklasista popada w takie nałogi to przyczyn jest pewnie kilka (rodzina, koledzy, moda, nieprzystosowanie, niedojrzałość emocjonalna, itd.), ale na pewno nie są wynikiem opowiadania się za ateizmem. To argument pobożnych kaznodziei, którzy w ten sposób straszą wiernych ateizmem, bo dziś postać diabła z piekła rodem już zbyt mocno do młodych nie przemawia.

Brat Przemek znajduje doskonałą metodę wyjścia z marazmu ateizmu. Posłużę się cytatem: „Chrystus przemówił do mnie przez tamtych ludzi [życzliwych i głęboko wierzących katolików – dopisek mój]. Rozwiał moje wątpliwości, wszedł do mojego serca i teraz już nie pozwolę Mu wyjść za żadne skarby świata. Napełnił mnie Swoją miłością”.  Rodzi się pytanie: gdzie był ów Chrystus, gdy brat Przemek popadał w nałogi? Otóż, bracie Przemku, niestety to tak nie działa. Gdyby działało, mielibyśmy w tym kraju o dziewięćdziesiąt procent mniej alkoholików i narkomanów. Szczególnie w odniesieniu do alkoholizmu, gdzie liczby są zastraszające: 800 tys. alkoholików i 12 milionów trwale uzależnionych od alkoholu. Warto te liczby zestawić z liczbą ateistów w Polsce
około 5 proc. tj. półtora mln.!!! A swoją drogą bardzo mnie ciekawi jakim cudem, zdeprawowany, ogarnięty bezsensem istnienia, przepity i znarkotyzowany brat Przemek zdał do liceum, w którym doznał tego olśnienia? W moim odczuciu pisanie takich artykułów to ohydna metoda zastraszania młodych (i nie tylko młodych) przed używaniem mózgu. Artykuł, który miał być mocnym świadectwem okazał się najzwyklejszym bublem propagandy oszczerstw.

Przypisy:
* - http://www.fronda.pl/a/mocne-swiadectwo-ateizm-byl-przyczyna-mojego-cierpienia,56069.html


piątek, 28 sierpnia 2015

Egzorcyzmy czas zacząć

Źle się czuję. Dręczą mnie dylematy natury moralno-etycznej, potęgowane czasami wręcz maniakalną potrzebą lektury treści z tą problematyką związanych. Z książek np.; „Ateizm urojony” czy „Katolicki pomocnik towarzyski”. Z artykułów te, zamieszczane na Fronda.pl czy Katolik.pl, a to tylko część tych książek, które czytam i portali, do których zaglądam. To tam, z pełnym przekonaniem wmawia mi się, że czeka mnie wieczne i straszne potępienie. Gdyby nie moja niewiara w życie po życiu nie była zbyt silna, dziś pewnie spędzałbym wczasy w jakimś ponurym ośrodku psychiatrycznym.

Ale jest wyjście z tej traumatycznej sytuacji, tak przynajmniej sugeruje cykl artykułów poświęconych egzorcyzmom. Zaczyna się od tego, że trzeba u siebie zdiagnozować opętanie przez Złego, skonsultować się z psychiatrą, który wyeliminuje chorobę psychiczną i poprosić o egzorcyzmy kapłana egzorcystę. Wszystko jest wręcz dziecinnie proste, nawet ta własna diagnoza, bo autorzy tego cyklu przytaczają prawie wszystkie możliwe przyczyny i objawy tego opętania. Lista zagrożeń duchowych, które mogą skutkować dręczeniem demonicznym powstała w oparciu o wiedzę Kościoła (rytuał Rzymski), o książki księży egzorcystów oraz świadectwa osób uwolnionych od działań złego ducha. Trudno o bardziej wiarygodne źródła.

Postanowiłem przyjrzeć się sobie w oparciu o tę listę. Już pierwszy punkt świadczy, że coś może być na rzeczy, bo wyrzekłem się Boga. To się określa mianem idolatrii – grzechem wobec pierwszego przykazania. Wprawdzie nie oddaję czci bożkom, aniołom i demonom, ale wierzę w ludzi, ich dobre intencje i wyrozumiałość i przywiązuję nadmierną wagę sprawom doczesnym kosztem Boga – czyste bałwochwalstwo. Okultyzm, magia i wróżby wprawdzie dziś mnie zupełnie nie interesują, ale przyznaję, w dzieciństwie byłem zauroczony sztuczkami magicznymi i wróżbiarstwem, a to już wystarczy, bo właśnie wtedy mógł we mnie wstąpić zły duch. Jest gorzej, gdyż czasami czytam horoskopy, choć tylko dla zabawy bo im nie wierzę, ale to też wystarczy. Podobnie ma się z próbą nawiązywania kontaktu z duszami zmarłych, gdyż kiedyś dość często rozmawiałem z babcią nad jej grobem. Wprawdzie to nie był dialog a monolog, ale zawsze to rozmowa. Był czas, że wierzyłem w UFO i do dziś wierzę w możliwość nawiązania kontaktu z istotami pozaziemskimi, choć niekoniecznie już teraz. I wcale nie jestem pewien, czy nie przebywałem w miejscach gdzie kiedyś odbywały się seanse spirytystyczne bo to też może skutkować opętaniem. Wprawdzie zupełnie ignoruję energoterapeutkę i bioterapię ale zdarzało mi się samemu spróbować różdżkarstwa z dobrym skutkiem, potwierdzonym przez „zawodowego” różdżkarza. I nie wiem czy stosując zioła, też tego pod medycynę niekonwencjonalną zaliczyć nie można. Natomiast zdarzało mi się kilkakrotnie być odurzonym alkoholem, dając wręcz zaproszenie złemu duchowi aby we mnie wstąpił. I co gorsza, często zdarza mi się zasnąć przy muzyce tzw. relaksacyjnej. Do pozostałych przyczyn opętania mógłbym zaliczyć w swoim przypadku; nałóg palenia papierosów, grzeszne fantazje erotyczne i namiętne granie w gry komputerowe. A już na sto procent o moim zniewolenie świadczy niechęć do uczestniczenia w mszy świętej. Jak amen w pacierzu – siedzi we mnie jakiś rogaty belzebub jeszcze nieznanego mi imienia. I marne to pocieszenie, że egzorcysta zapyta i diabeł mu się przedstawi.

Teraz potrzebna mi jest jeszcze wizyta u psychiatry, który wykluczy u mnie chorobę psychiczną, co jest wielce prawdopodobne, gdyż przed kilku laty już byłem, z powodu depresji, jaka mnie dopadła za przyczyną perturbacji egzystencjonalnych. A ten stwierdził z całą stanowczością, że to tylko depresja, o żadnej chorobie psychicznej nie ma mowy, tym bardziej, że mnie z tej depresji wyciągnął.

Pozostaje mi się już tylko skontaktować z jakimś egzorcystą, co chyba nie będzie zbyt trudne, bo tych się ostatnio sporo namnożyło. Podobno jest coraz większe zapotrzebowanie, o czym świadczy mój przypadek... Jest jeden dość istotny problem. Skoro nie wierzę w Boga, niby dlaczego miałbym wierzyć w potrzebę i skuteczność egzorcyzmów? Koło się zamyka.


środa, 26 sierpnia 2015

Zaufanie



  Swego czasu popełniłem dość kontrowersyjny artykuł (o pornografii), w którym marginalnie poruszyłem problem relacji człowiek – Bóg i Bóg – człowiek, w kontekście miłości. Dziwnym zbiegiem okoliczności, na moim ulubionym portalu pojawił się kilka dni później artykuł o zaufaniu, dotyczący tych samych relacji. Autor, Przemysław Piętak usiłuje udowodnić coś, co jest nie do udowodnienia.
  W moim artykule posłużyłem się ogólną definicją: „Najdoskonalszą formą miłości jest Agape – miłość bezinteresowna, opierająca się na altruizmie i duchowej więzi". Przyznam, że nigdzie nie trafiłem na bardziej trafną, a jednocześnie tak prostą i jednoznaczną definicję, choć to nie ja ją wymyśliłem. Jednocześnie ów przymiotnik „najdoskonalszą” determinuje fakt, że taka miłość jest bardzo trudna do osiągnięcia, nawet w relacji człowiek – człowiek. Rodzi się więc pytanie czy w związku z tym, twierdzenie: kocham Boga, bo Bóg mnie kocha, ma sens? Pierwsza część tego twierdzenia, człowiek – Bóg, jest nawet wyobrażalna, gdyż spełnia pierwszy warunek bezinteresowności (choć wątpię czy u wszystkich, bo przecież oczekujemy nagrody w postaci Nieba), drugi jest raczej niemożliwy do spełnienia, bo nie wiem na czym nasz altruizm wobec Boga miałby polegać, trzeci jest wątpliwy, bo przyjmujemy a priori, że więź z Bogiem istnieje, choć jej w żaden sposób nie da się sprawdzić, może być, co najwyżej, domniemaniem. Gorzej z drugą częścią twierdzenia, Bóg - człowiek. Gdzie bowiem jest ta bezinteresowność, skoro Bóg wymaga, nakazuje i zakazuje? Gdzie ów altruizm, skoro stale dotyka nas zło i nieszczęście? Gdzie owa więź, której w żaden sposób nie można doświadczyć inaczej jak również poprzez domniemanie?
  W artykule P. Piątaka znajdujemy tezę: „Zaufanie jest relacją dwustronną, czyli wzajemną [tu się całkowicie zgadzam]. To znaczy, że człowiek ufa Bogu, ale to znaczy również, że Bóg ufa człowiekowi”. I w tym miejscu pojawia się pierwsza wątpliwość, gdyż owo twierdzenie przyjmuje a priori, że Bóg darzy nas zaufaniem. Jeśli ufa to pojawia się pytanie z poprzedniego akapitu: po co wymagania, nakazy i zakazy? Odpowiedzi mogę się domyślić: człowiek jest tak mały, że mógłby nie wiedzieć, co mu wolno lub nie (?) Można odnieść wrażenie, że człowiek, bez względu na to ile ma lat, aż do śmierci jest traktowany jako nieświadome i krnąbrne dziecko. Tylko, czy można w tym przypadku mówić o zaufaniu, czy raczej o roli rodzica, który cały czas bacznym okiem musi pilnować swoją latorośl, by sobie krzywdy nie zrobiło? Można i tak, ale mnie takie tłumaczenie nie satysfakcjonuje, bo gdzie tu miejsce na zaufanie?
  Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej: „Osoba, której ufasz, chce i dąży do tego, abyś był szczęśliwy, nie tylko poprzez minimalizację zła w twoim życiu, ale również poprzez maksymalizację dobra. (...) Ostatecznym celem tego, komu się ufa, jest w obydwu przypadkach szczęście tego, który ufa”. Niby wszystko ok, ale konia z rzędem temu, kto to potrafi mi uzasadnić i przekonać, że tak jest naprawdę. Jeśli bowiem coś w tym naszym życiu dominuje, to jest nim zło i nieszczęście, którym daleko do dobra. Gdzie w tym życiu maksymalizacja dobra, skoro większość przyczyn, mogąca przynieść nam choćby nawet chwilowe poczucie szczęścia, są uznawana za złe lub grzeszne? Nawet P. Piętak zaznacza by nie mylić miłości z pożądaniem czy zauroczeniem (sic!) tak jakby celowo ignorował fakt, że drugi z tych stanów jest nieodłączną częścią tejże miłości.
  Kuriozalna wydaje się być opinia P. Piątaka, że zaufanie (do Boga) powinno być bezwzględne, a jednocześnie sam przytacza przykłady, które tę bezwzględność podważają. Jak ufać kiedy istnieje niezawinione cierpienie? Jeśli czytelniku widziałeś rozpaczającą matkę nad umierającym dzieckiem, pewnie zadasz sobie pytanie: dlaczego? Czym to dziecko zawiniło, że samo cierpi i zadaje cierpienie zrozpaczonej matce? Przepiękna opowieść o zaufaniu może łatwo okazać się nakazem ślepego posłuszeństwa. Dobrotliwe spojrzenie Ojca zmienia się w marsowe oblicze surowego i bezwzględnego władcy – Pana życia i śmierci. I nie przekona tej matki opowieść kapłana nad grobem, że niezbadane są wyroki boskie. Na słowa, że On powołał tę duszyczkę przed swoje oblicze, by dać jej wieczne szczęście (kiedyś usłyszałem nawet zdanie, że ma cieszyć oko Boga (sic!)), mnie przypominają się opisy selekcji w Auschwitz. Intencje ss-manów były inne, metody brutalniejsze, ale skutek praktycznie ten sam – bezceremonialne rozerwanie najbardziej delikatnej i pięknej więzi łączącej matkę z dzieckiem. Co gorsza, w przypadku śmiertelnej choroby nie ma racji bytu argument, że to człowiek jest winien tego zła – tak jak to ma miejsce w tłumaczeniu zbrodni ludobójstwa, ze wskazaniem na Holokaust. Nie ma tu zastosowania argument o wolnej woli, jaka podobno jest nam dana od Boga. Jaki wybór, jaką wolną wolę ma umierające dziecko, jaki wybór ma zrozpaczona i bezsilna matka?
  Mnie osobiście nigdy argument wolnej woli nie przekonywał. To w moim odczucia tylko zasłona dymna, mająca tłumaczyć sprawy niewytłumaczalne. Zgoda, skoro moja wiara czy niewiara wynika z moich własnych przemyśleń, wtedy jest wyborem. Ale jak traktować ową wolną wolę w przypadku, gdybym się urodził jako hindus, buddysta, dzikus w amazońskiej dżungli, czy jeszcze nie wiadomo kto? Gdzie jest ta wolna wola w czasie moich narodzin i kształtowania własnej świadomości? Ta świadomość zależy tylko od środowiska społeczno-kulturowego, w którym przychodzi nam się urodzić i żyć, na co nie mamy żadnego wpływu. To ślepy przypadek sprawił, że urodziłem się w rodzinie katolickiej, w kraju na wskroś katolickim, które to środowiska narzuciły mi takie, a nie inne poczucie moralności.
   Wrócę na moment do cierpienia. Teologowie twierdzą, że cierpienie otwiera nas na Tajemnicę Krzyża. Nikt mi jednak nie chce wytłumaczyć czym jest owa Tajemnica. Chrystus miał oddać swoje życie nie za własne grzechy, ale za nasze. Jest w tym heroizm, choć w moim mniemaniu wątpliwy. Skoro Jezus był Bogiem, tym samym, którego nazywa Ojcem, o czym ma świadczyć definicja Boga w Trójcy Jedynego – musiał wiedzieć, że zmartwychwstanie. Fakt, przyjął na siebie cierpienie ukrzyżowania, poznał czym jest ludzki ból i upokorzenie (człowiek znał je od zarania swoich dziejów), rzecz w tym, że nie mógł poznać konsekwencji nieodwracalnej śmierci. W tym kontekście, męczeństwo i śmierć św. Maksymiliana Kolbe jest zdecydowanie bardziej heroiczna. 
  Rodzi się więc wręcz fundamentalne pytanie: na czym ma być oparte nasze zaufanie? Znów powołam się na słowa P. Piętaka: „Wobec samego faktu choroby, wobec samego cierpienia pozostajemy jednak bezradni, a Bóg, któremu zaufaliśmy, nagle staje się Bogiem nieobliczalnym, nieprzewidywalnym. Czy można w pełni zaufać Nieobliczalnemu? Nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie”. Nic dziwnego, gdyż w tym kontekście nie ma dobrego uzasadnienia dla zaufania do Niego. Choć P. Piętak próbuje, wysuwając dziwny argument, że „Pismo Święte [pełne przestróg, nauczania, nagan i upomnień – dopisek mój],  jest opowieścią o boskim zaufaniu do człowieka” (?!)
   Skoro na tym ziemskim padole powinniśmy wobec siebie samych stosować zasadę ograniczonego zaufania, mimo że o bliźnich i samych sobie wiemy zdecydowanie więcej niż o Bogu, owo zaufanie do Niego powinno podlegać jeszcze większej ograniczoności.

p.s. Ten post wymaga wyjaśnienia. Dziś jestem ateistą, warto jednak wiedzieć, że przez większą część życia byłem katolikiem. Często spotykam się z opinią, że sprawy wiary dziś nie powinny mnie interesować, choć nie bardzo wiem dlaczego. Czy dlatego, że ktoś jest matematykiem nie powinien się interesować np. literaturą piękną? Tym bardziej, że na niemal każdym portalu dla wierzących znajduję „troskę” o ateistów.


poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Zdrada (cz.2)



Zapobieganie

Nie jestem alfą i omegą, siłą rzeczy nie znam skutecznego sposobu zapobieganie zdradzie. Wprawdzie narzuca się coś tak prostego, jak pielęgnowanie uczucia tak, aby miłość nigdy nie wygasła. Prostego w nazwaniu, wręcz nieosiągalnego w rzeczywistości, choć nie przeczę, takie sytuacje się trafiają. Tak więc, skoro nie znam sposobu spróbowałem go znaleźć. Tak się składa, że większość psychologów i moralistów najczęściej poleca szczerą rozmowę nim do zdrady dojdzie, gdy tylko pojawią się pierwsze oznaki kryzysu małżeńskiego. Mam wątpliwości, bo gdyby taka rozmowa faktycznie była skuteczna, dziś, wspomniane w poprzedniej części statystyki, nie byłyby tak przerażające. W dodatku jakoś nie potrafię sobie tej rozmowy wyobrazić. Nawet hipotetycznie. Weźmy taki przykład: „Kochanie, nie wiem, co jest grane ale przestałaś mnie pociągać seksualnie”, albo: „Wiesz, ta Zosia z działu księgowości bardzo mi się podoba i mam coraz większą ochotę się z nią przespać, tym bardziej, że w jej oczach widzę aprobatę”. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, czym by się taka szczerość skończyła.

Oczywiście trafiają się i bardziej sensowne porady, choć według mnie tylko z pozoru. Oto czytam: „Zapobiegać zdradom małżeńskim, to znaczy najpierw czuwać nad własnym myśleniem (...). Po drugie, eliminować bodźce, sytuacje, kontakty czy zachowania, które są zagrożeniem dla zachowania wierności małżeńskiej. Po trzecie, należy troszczyć się o pogłębianie więzi ze współmałżonkiem, a także z Bogiem (...) Po czwarte, należy wcześnie demaskować te zachowania czy kontakty, które mogą stać się punktem wyjścia do ewentualnych zdrad małżeńskich”. Prawda, że pięknie i prosto? Primo: a co to znaczy czuwać nad własnymi myślami? Owe „nieczyste myślenie” jest wpisane w 90% ludzkiej populacji i gdyby dało się wyeliminować, przypuszczam, że dziś nasz glob nie byłby zaludniony nawet w dziesiątej części. Nasz mózg to nie telewizor, gdzie w każdej chwili da się przełączyć kanał na dowolnie inny. Secundo: a czym jest wyeliminowanie tych czynników, które mogą nasze myśli skierować na manowce? Coś mi się zdaje, że nawet zamknięcie się w klasztornej celi na niewiele się tu zda. Tercjo: pogłębianie więzi małżeńskich? Tak jakby ktoś zapomniał, że do zdrady dochodzi wtedy, gdy owe więzi słabną i tego trendu nie sposób odwrócić. A z tym Bogiem, bez urazy, to też chyba coś nie tak, skoro to On obdarzył rodzaj ludzki, jako jedyny gatunek na tej ziemi, praktycznie niczym niepohamowaną seksualnością. Quarto: owo demaskowanie. Mogę się mylić, ale mnie to kojarzy się z upominaniem współmałżonka w rodzaju: znów wlepiasz ten cielęcy wzrok w tę lafiryndę!!! Kilka takich uwag i czujesz, że tego nie da się wytrzymać i obiecujesz sobie, że już nigdy wspólnych wypadów do marketu, czy na jakiś spacer, raut nie będzie. To w konsekwencji i tak będzie skutkować oddaleniem.

Aspekt moralny i skutki

Jest taki piękny wiersz Agnieszki Osieckiej "Uwaga szkło". Oto jego fragment:
"Rozumiem, że można kogoś uwieść i zawieść,
można się z kimś rozwieść, można kogoś porzucić,
ale nie wolno go uszkadzać.
Takie przestępstwa powinny być karane
z całą surowością prawa (...)
".
W tym miejscu rodzi się jednak pytanie: czy jest sposób na to, by w przypadku zdrady kogoś nie uszkodzić?

Znalazłem takie zdanie: „Ze zdradą dlatego jest tak trudno się pogodzić, bo dowiadujemy się o niej niespodziewanie”. Nie wyobrażam sobie innej sytuacji niż ta, że wiadomość o zdradzie jest niespodziewana. Skoro jesteśmy już w temacie traumy i wiedzy o zdradzie, warto przyjrzeć się temu z bliska. Większość zaleca w takiej sytuacji poważną i szczerą rozmowę, oraz próbę przebaczenia. Bo a nuż uda się związek uratować. Moim skromnym zdaniem, właściwie sytuacja jest fatalnie beznadziejna. Skoro do zdrady doszło, to znak, że między dwojgiem ludzi nie ma już bliskich więzów, a co za tym idzie – szans na szczerą rozmowę. Pytanie brzmi, co ratować? Nieudany związek, który po zdradzie już nigdy nie będzie taki sam jak przed? Brak zaufania, które już nigdy zdradzonej/-go nie opuści? Stały stres, bo być może sytuacja się powtórzy? A może dobro dzieci, które jak nikt inny są wyczulone na napięcia między rodzicami i którym stres będzie się udzielał dwójnasób? Czym będzie owa szczera rozmowa, jak nie oskarżeniem ze strony zdradzonego i głębokim poczuciem winy zdradzającego? Piękny dialog poczucia krzywdy z poczuciem winy. Ten stan rzeczy może trwać i kilka lat, bo takich rzeczy się nie zapomina. Oczywiście, zdrajca sobie zasłużył, tylko co to ma wspólnego z próbą naprawienia relacji dwojga już praktycznie obcych sobie ludzi? Bo też taka sytuacja normalną nie jest. Nie będzie też żadnym kompromisem. Tych dwoje, jeszcze jakiś czas temu gotowych oddać wszystko za drugiego, stanie się niewolnikami zbyt pochopnie złożonej przysięgi małżeńskiej i poczucia własności jednego, zniewolenia drugiego. I tylko proszę mi w tym miejscu nie imputować, że nie powinni brać ślubu, skoro któreś z nich nie było odpowiedzialne. Nikt przed ołtarzem, czy urzędnikiem stanu cywilnego nie przewidzi, co się stanie za naście lat, a nawet i wcześniej.

Mam jakieś niejasne przekonanie, że za ślubną ceremonią i pomysłem z przysięgą o wierności i dozgonnej miłości, stoi nie kto inny... jak sam diabeł. Gdybyśmy mogli go dostrzec, pewnie zobaczylibyśmy postać wijącą się ze śmiechu, gdy dwoje, niczego nieświadomych młodych ludzi, tę przysięgę składa. W końcu to nie byle kto, skoro dwoje prarodziców, którym nic przecież do szczęścia nie brakowało – no, może poza obiektem godnym popełnienia zdrady – dało się skusić jego oszukańczym obietnicom.
W tym miejscu chciałbym przeprosić zniesmaczonych tym postem i proponuję, aby potraktowali go z lekkim przymrużeniem oka. Mam być może osobliwy pogląd na zdradę małżeńską i dlatego chciałem się nim podzielić, zachęcić do przemyśleń, co nie znaczy, że usiłuję go komuś narzucić. I nie będę miał nic przeciw, jeśli na moją głowę posypią się gromy. Sam popiołem jej nie posypię.


sobota, 22 sierpnia 2015

Zdrada (cz.1)



Przed kilku dniami opublikowano dość znamienne dane. Z pięciu małżeństw w naszym kraju, aż cztery dotknął problem zdrady. Zdrady dopuściło się około 75 proc. małżonków i 65 proc. żon, czyli nie ma świętych w zależności od płci, bo te dziesięć procent różnicy mieści się w granicach błędu statystycznego. Nie, ja nie czuję z tego powodu satysfakcji, to tylko takie subiektywne spostrzeżenie. Jakiś czas temu popełniłem obszerny felieton na temat zdrady, ale ten temat znów jest jakby aktualny. I pewnie będzie taki zawsze.

Znalazłem na pewnym portalu komentarz a propos: „To bardzo dziwne. 95 proc. katolików, religia w szkołach, pielgrzymki, modlitwy, a tu... kuku”. Wszystko z powodu opublikowania danych badań prowadzonych przez prof. Mariusza Jędrzejki z Centrum Profilaktyki Społecznej. Kogokolwiek bym nie zapytał, każdy powie, że zdrada jest zjawiskiem negatywnym, bo też i taki wydźwięk ma cudzołóstwo. Tak ukształtowała nas nasza kultura i tradycja. Choć z tą tradycją bywało różnie. W opisach amoralnych wyczynów dawnych elit nie brak wszak przykładów, że małżeństwa często zawierane były pro forma, gdyż pannom i kawalerom nie wypadało bywać w cudzej sypialni. Mężom i mężatkom już owszem i to w intymnym tet a tet – niekoniecznie z właściwym partnerem. Warto też dodać, że dawni władcy, uosobienie boskich cnót na ziemskim padole, oficjalnie korzystali z usług nałożnic, co nikogo specjalnie nie dziwiło. Można wysnuć śmiały wniosek, że mimo wszystko, zdrada nie poddaje się tak jednoznacznej ocenie moralnej, jakby się z pozoru wydawało.

Zdecydowana większość psychiatrów, psychologów i moralistów jest zdania, że zdrady dopuszczamy się w sytuacji, gdy małżeństwo dopada kryzys. Dodajmy, że ów kryzys, choć w różnych wymiarach, jest udziałem niemal każdego małżeństwa i nie każdy kończy się definitywnym rozstaniem. Życie to nie książkowy romans ani bajka z zakończeniem – żyli długo i szczęśliwie. W chwili ślubu, gdy składamy przysięgę wierności, jesteśmy w  pełni przekonani, że nic złego nam się przecież przytrafić nie może. Jednak się przytrafia. Pierwsze prawo Morphy’ego mówi: Jeśli coś może się nie udać – nie uda się na pewno. To idealnie wpisuje się w coś, co nazywamy miłością i wiernością małżeńską.  

Przyczyn kryzysu jest mnóstwo, ale najpoważniejszą jest bez wątpienia ekonomia w wydaniu codziennym. W pogoni za szczęściem szukamy dobrze płatnej pracy, a ta jest wymagająca, przeważnie absorbująca i wyczerpująca. Możemy też nie dbać o ambicje zawodowe, ale wtedy zwykle dopada nas bieda, która w ten sam sposób niszczy uczucie, co pogoń za dobrami materialnymi.
Do innych przyczyn dodałbym również różnice temperamentu. Natura jest w pewien sposób niesprawiedliwa, choć w tej niesprawiedliwości logiczna. Tak się składa, że faceci grzeszą nadmiernym temperamentem ponoć do trzydziestego piątego roku życia, a kobiety dopiero wtedy stają się naprawdę temperamentne. To ma podobno uzasadnienie w ewolucji, ale nie zamierzam się nad tym rozwodzić. W praktyce wygląda to tak, że ów nieszczęsny facet, stwierdziwszy, że jego libido słabnie, często chce sprawdzić, czy to jest fakt, czy tylko efekt spowszechnienia, rutyny – by nie rzec znudzenia seksem z jedną partnerką. Dlatego pewnie tak trudno oprzeć mu się zainteresowaniom ze strony innych kobiet. Biada, jeśli się skusi, nawet na niewinny flirt słowny. To go tylko utwierdzi w przekonaniu o nudzie we własnym małżeństwie. I nie oszukujmy się, będzie to przekonanie pielęgnował. Ale i z kobietami nie bywa inaczej. Jej rosnące libido będzie szukało potwierdzenia swej atrakcyjności u innych, bo małżonek już tego bez przymusu, lub groźby... nie potwierdzi.

Bywają też przyczyny jakby niezależne od nas samych. Na przykład, gdy jednego z małżonków dopada jakaś choroba, która eliminuje go ze współżycia na bardzo długo, lub co gorsza, na zawsze. Co ma zrobić to drugie, bo przecież libido nie da się po prostu, ot tak wyłączyć? Być skazanym na przymusowy celibat z nie własnego wyboru lub autoerotyzm, jeśli to komuś wystarczy? A jeśli i ten zostanie uznany za zdradę? Czy może upokorzyć chorego stwierdzeniem, że jedynym możliwym sposobem na przetrwanie związku jest „skok w bok”? Jakimś wyjściem jest zatajenie, ale to właściwie czyni nas podwójnie winnymi. Nawet jeśli poczujemy się wewnętrznie usprawiedliwieni, stres i tak stanie się naszym nieodłącznym towarzyszem. Tylko zapytam jeszcze raz – co zrobić z tym libido? Mam niejasne przeczucie, że gwałt na nim grozi mistycyzmem, a przecież biorąc ślub, pewnie nie zamierzaliśmy zostać ascetycznymi świętymi...

W tym miejscu warto by się zastanowić nad sposobami zapobiegania zdradzie, omówić aspekty moralne zdrady oraz jej skutki. To jednak obszerny temat i pozostawię go sobie na następny post, czyli nasz kochany ciąg dalszy nastąpi...