Swego czasu
popełniłem dość kontrowersyjny artykuł (o pornografii), w którym marginalnie
poruszyłem problem relacji człowiek – Bóg i Bóg – człowiek, w kontekście
miłości. Dziwnym zbiegiem okoliczności, na moim ulubionym portalu pojawił się
kilka dni później artykuł o zaufaniu, dotyczący tych samych relacji. Autor,
Przemysław Piętak usiłuje udowodnić coś, co jest nie do udowodnienia.
W moim
artykule posłużyłem się ogólną definicją: „Najdoskonalszą formą miłości jest Agape – miłość bezinteresowna, opierająca
się na altruizmie i duchowej więzi". Przyznam, że nigdzie nie trafiłem na
bardziej trafną, a jednocześnie tak prostą i jednoznaczną definicję, choć to
nie ja ją wymyśliłem. Jednocześnie ów przymiotnik „najdoskonalszą” determinuje
fakt, że taka miłość jest bardzo trudna do osiągnięcia, nawet w relacji
człowiek – człowiek. Rodzi się więc pytanie czy w związku z tym, twierdzenie:
kocham Boga, bo Bóg mnie kocha, ma sens? Pierwsza część tego twierdzenia,
człowiek – Bóg, jest nawet wyobrażalna, gdyż spełnia pierwszy warunek bezinteresowności (choć wątpię czy u wszystkich, bo przecież oczekujemy
nagrody w postaci Nieba), drugi jest raczej niemożliwy do spełnienia, bo nie
wiem na czym nasz altruizm wobec Boga miałby polegać, trzeci jest wątpliwy, bo
przyjmujemy a priori, że więź z
Bogiem istnieje, choć jej w żaden sposób nie da się sprawdzić, może być, co
najwyżej, domniemaniem. Gorzej z drugą częścią twierdzenia, Bóg - człowiek.
Gdzie bowiem jest ta bezinteresowność, skoro Bóg wymaga, nakazuje i zakazuje?
Gdzie ów altruizm, skoro stale dotyka nas zło i nieszczęście? Gdzie owa więź,
której w żaden sposób nie można doświadczyć inaczej jak również poprzez
domniemanie?
W artykule
P. Piątaka znajdujemy tezę: „Zaufanie jest relacją dwustronną, czyli wzajemną [tu się całkowicie zgadzam]. To znaczy,
że człowiek ufa Bogu, ale to znaczy również, że Bóg ufa człowiekowi”. I w tym
miejscu pojawia się pierwsza wątpliwość, gdyż owo twierdzenie przyjmuje a priori, że Bóg darzy nas zaufaniem.
Jeśli ufa to pojawia się pytanie z poprzedniego akapitu: po co wymagania,
nakazy i zakazy? Odpowiedzi mogę się domyślić: człowiek jest tak mały, że
mógłby nie wiedzieć, co mu wolno lub nie (?) Można odnieść wrażenie, że
człowiek, bez względu na to ile ma lat, aż do śmierci jest traktowany jako
nieświadome i krnąbrne dziecko. Tylko, czy można w tym przypadku mówić o
zaufaniu, czy raczej o roli rodzica, który cały czas bacznym okiem musi
pilnować swoją latorośl, by sobie krzywdy nie zrobiło? Można i tak, ale mnie
takie tłumaczenie nie satysfakcjonuje, bo gdzie tu miejsce na zaufanie?
Wszystko
komplikuje się jeszcze bardziej: „Osoba, której ufasz, chce i dąży do tego,
abyś był szczęśliwy, nie tylko poprzez minimalizację zła w twoim życiu, ale
również poprzez maksymalizację dobra. (...) Ostatecznym celem tego, komu się
ufa, jest w obydwu przypadkach szczęście tego, który ufa”. Niby wszystko ok,
ale konia z rzędem temu, kto to potrafi mi uzasadnić i przekonać, że tak
jest naprawdę. Jeśli bowiem coś w tym naszym życiu dominuje, to jest nim zło i
nieszczęście, którym daleko do dobra. Gdzie w tym życiu maksymalizacja dobra,
skoro większość przyczyn, mogąca przynieść nam choćby nawet chwilowe poczucie
szczęścia, są uznawana za złe lub grzeszne? Nawet P. Piętak zaznacza by nie
mylić miłości z pożądaniem czy zauroczeniem (sic!) tak jakby celowo ignorował fakt, że drugi z tych stanów jest
nieodłączną częścią tejże miłości.
Kuriozalna
wydaje się być opinia P. Piątaka, że zaufanie (do Boga) powinno być
bezwzględne, a jednocześnie sam przytacza przykłady, które tę bezwzględność
podważają. Jak ufać kiedy istnieje niezawinione cierpienie? Jeśli czytelniku
widziałeś rozpaczającą matkę nad umierającym dzieckiem, pewnie zadasz sobie
pytanie: dlaczego? Czym to dziecko zawiniło, że samo cierpi i zadaje cierpienie
zrozpaczonej matce? Przepiękna opowieść o zaufaniu może łatwo okazać się nakazem
ślepego posłuszeństwa. Dobrotliwe spojrzenie Ojca zmienia się w marsowe oblicze
surowego i bezwzględnego władcy – Pana życia i śmierci. I nie przekona tej
matki opowieść kapłana nad grobem, że niezbadane są wyroki boskie. Na słowa, że
On powołał tę duszyczkę przed swoje oblicze, by dać jej wieczne szczęście (kiedyś
usłyszałem nawet zdanie, że ma cieszyć oko Boga (sic!)), mnie przypominają się opisy selekcji w Auschwitz. Intencje
ss-manów były inne, metody brutalniejsze, ale skutek praktycznie ten sam –
bezceremonialne rozerwanie najbardziej delikatnej i pięknej więzi łączącej
matkę z dzieckiem. Co gorsza, w przypadku śmiertelnej choroby nie ma racji bytu
argument, że to człowiek jest winien tego zła – tak jak to ma miejsce w
tłumaczeniu zbrodni ludobójstwa, ze wskazaniem na Holokaust. Nie ma tu zastosowania
argument o wolnej woli, jaka podobno jest nam dana od Boga. Jaki wybór, jaką
wolną wolę ma umierające dziecko, jaki wybór ma zrozpaczona i bezsilna matka?
Mnie
osobiście nigdy argument wolnej woli nie przekonywał. To w moim odczucia tylko
zasłona dymna, mająca tłumaczyć sprawy niewytłumaczalne. Zgoda, skoro moja
wiara czy niewiara wynika z moich własnych przemyśleń, wtedy jest wyborem. Ale
jak traktować ową wolną wolę w przypadku, gdybym się urodził jako hindus,
buddysta, dzikus w amazońskiej dżungli, czy jeszcze nie wiadomo kto? Gdzie jest
ta wolna wola w czasie moich narodzin i kształtowania własnej świadomości? Ta świadomość
zależy tylko od środowiska społeczno-kulturowego, w którym przychodzi nam się
urodzić i żyć, na co nie mamy żadnego wpływu. To ślepy przypadek sprawił, że
urodziłem się w rodzinie katolickiej, w kraju na wskroś katolickim, które to
środowiska narzuciły mi takie, a nie inne poczucie moralności.
Wrócę na moment do cierpienia. Teologowie twierdzą, że cierpienie
otwiera nas na Tajemnicę Krzyża. Nikt mi jednak nie chce wytłumaczyć czym jest
owa Tajemnica. Chrystus miał oddać swoje życie nie za własne grzechy, ale za
nasze. Jest w tym heroizm, choć w moim mniemaniu wątpliwy. Skoro Jezus był
Bogiem, tym samym, którego nazywa Ojcem, o czym ma świadczyć definicja Boga w
Trójcy Jedynego – musiał wiedzieć, że zmartwychwstanie. Fakt, przyjął na siebie
cierpienie ukrzyżowania, poznał czym jest ludzki ból i upokorzenie (człowiek
znał je od zarania swoich dziejów), rzecz w tym, że nie mógł poznać
konsekwencji nieodwracalnej śmierci. W tym kontekście, męczeństwo i śmierć św.
Maksymiliana Kolbe jest zdecydowanie bardziej heroiczna.
Rodzi się
więc wręcz fundamentalne pytanie: na czym ma być oparte nasze zaufanie? Znów
powołam się na słowa P. Piętaka: „Wobec samego faktu choroby, wobec samego
cierpienia pozostajemy jednak bezradni, a Bóg, któremu zaufaliśmy, nagle staje
się Bogiem nieobliczalnym, nieprzewidywalnym. Czy można w pełni zaufać
Nieobliczalnemu? Nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie”. Nic dziwnego,
gdyż w tym kontekście nie ma dobrego uzasadnienia dla zaufania do Niego. Choć
P. Piętak próbuje, wysuwając dziwny argument, że „Pismo Święte [pełne
przestróg, nauczania, nagan i upomnień –
dopisek mój], jest opowieścią o
boskim zaufaniu do człowieka” (?!)
Skoro na tym ziemskim padole powinniśmy wobec siebie samych stosować zasadę
ograniczonego zaufania, mimo że o bliźnich i samych sobie wiemy zdecydowanie
więcej niż o Bogu, owo zaufanie do Niego powinno podlegać jeszcze większej
ograniczoności.
p.s. Ten
post wymaga wyjaśnienia. Dziś jestem ateistą, warto jednak wiedzieć, że przez
większą część życia byłem katolikiem. Często spotykam się z opinią, że sprawy
wiary dziś nie powinny mnie interesować, choć nie bardzo wiem dlaczego. Czy
dlatego, że ktoś jest matematykiem nie powinien się interesować np. literaturą
piękną? Tym bardziej, że na niemal każdym portalu dla wierzących znajduję „troskę”
o ateistów.