poniedziałek, 26 listopada 2018

Jeśli zdradzić, to tylko z Jezusem


  Daleki jestem od tego, aby wymyślać jakąś uniwersalną definicję miłości, ani tym bardziej uzasadniać istnienie tego uczucia biochemią naszych mózgów, czy działaniem pewnych organów wydzielających substancje mające wpływ na nasze odczucia. Pewnie coś w tym jest na rzeczy, ale bądźmy szczerzy, w chwili gdy nas miłość dopada, na pewno się nad tym nie zastanawiamy. Dla mnie to stan nie tylko naszego umysłu, w którym pragniemy ponad wszystko być z kimś i dla kogoś. Serca bym do tego nie mieszał, bo serce nie do tego służy, chyba że traktujemy to serce alegorycznie.

  Najbardziej istotnym wydaje się to pragnienie być z kimś i dla kogoś. Jest jednak pewien dość istotny warunek, o którym nie wszyscy chcą pamiętać, a już najczęściej ci najbardziej zakochani. Obiekt naszych uczuć też powinien chcieć, i to chciejstwo podkreślam, tego samego. Proste jak amen w pacierzu, ale... Pisałem już wcześniej o miłości doskonałej, to znaczy takiej, w której bez pretensji pozwalamy partnerowi/partnerce odejść, gdy z jakichś tam powodów jego/jej uczucie wygasa do stanu niebytu. Dodam również, że nikt nam dozgonnej miłości nie zagwarantuje, co nie znaczy, że taka nie może się przytrafić. I tu zaczyna się prawdziwy problem, nie wiem, być może wynikający z faktu, że nasze chciejstwo nie przewiduje opcji odkochania się partnera/partnerki. Jednocześnie siebie potrafimy w takiej sytuacji skutecznie usprawiedliwić – nam odkochanie może się przytrafić. Byłoby super, gdyby to odkochanie było czasowo zsynchronizowane, ale to marzenie ściętej głowy. W efekcie dochodzi nieraz do dramatycznych sytuacji, tragedii nie wyłączając.

  Potrafilibyście kochać nie kochając? To, w gruncie rzeczy absurdalne pytanie, jest dość istotne. Tak się bowiem składa, że po burzy zmysłów przychodzi czas uspokojenia, i jeśli nie włożymy maksimum wysiłku w jego trwanie, to uspokojenie stanie się oziębłością, a nawet zniechęceniem. Dobrze jeśli skończy się na przyzwyczajeniu, które skutecznie wyeliminuje pragnienie przeżycia znów czegoś na wzór burzy zmysłów. Ja napiszę tak: większości z nas dopada tak zwany kryzys wieku średniego, gdy zaczynamy sobie uświadamiać, że ta burza zmysłów już się nam nie przytrafi. Na pewno nie z aktualną partnerką, czy partnerem. Chwała tym, którzy potrafią sobie z tym kryzysem poradzić, ale nie potępiałbym tych, którym to nie jest dane. Tak jak nie każdy może być chirurgiem czy pilotem samolotu pasażerskiego, tak nie każdy musi być doskonałym i dozgonnym małżonkiem czy małżonką. Biologicznie rzecz ujmując, bliżej nam do bigamii, choć praktycznie wierność się po prostu opłaca. Narzuca się jednak pytanie: czy wierność to faktycznie miłość?

  Tu moje poważne podejście do zagadnienia się kończy. I tak dziw, że tak długo wytrzymałem. Przejdę do narracji porzuconej żony, bo to się jednak częściej zdarza. Jej mąż, w czasie tego kryzysu wieku średniego trafił na jakąś atrakcyjną i chętną osóbkę płci pięknej (w wersji żony – lafiryndę), i zakochuje się bez pamięci, i bez rozsądku. Prawdę powiedziawszy w stadium impulsywnej miłości, bez względu na wiek, trudno mówić o jakimkolwiek rozsądku. Miłość jest zawsze bardziej nierozsądna niż ślepa. Przynajmniej u facetów, bo ci są wzrokowcami. Z moralnego punktu widzenia, zachowanie tego faceta jest naganne, ale ucieknę się do wyświechtanego sloganu – serce nie sługa. Los zdradzanej żony jest nie do pozazdroszczenia, ale tu powrócę do mojej definicji miłości doskonałej. Jeśli prawdziwie kocha swego męża, powinna mu bez pretensji pozwolić odejść. I tak wreszcie dochodzę do sedna. Trafiłem na przezabawny tekst modlitwy dla zdradzonych, który wydaje mi się totalnym zaprzeczeniem miłości. Ja tu przytoczę tylko ciekawsze fragmenty z moim komentarzem, ciekawych reszty odsyłam do źródła:

Panie Jezu, przychodzę do Ciebie z wielkim bólem i raną zadaną mojemu sercu i naszej małżeńskiej jedności przez osobę trzecią, która wtargnęła w nasze małżeńskie przymierze”. Ja tu zapytam z przekorą, dlaczego ta trzecia wtargnęła, a nie on porzucił? „Uwolnij proszę, Panie Jezu, kochankę męża od uczuć skierowanych do mojego męża i prowadzących do grzechu śmiertelnego. Uwolnij też mojego męża od uczuć zakochania w kochance i na powrót napełnij jego serce miłością do mnie. W tym miejscu przychodzi mi na myśl pewien zamordyzm – on musi kochać żonę, czy tego chce czy nie, tak jakby to kochanie można było przywołać za pomocą pstryknięcia palcami (tu: modlitwą). „Uzdrów mojego męża i kochankę  z tej chorej relacji. Uzdrów każde z nich ze zranień, które wynieśli z początków życia i ze swojego dzieciństwa. Uwolnij od wszystkich obciążeń, których doświadczyli w młodości i życiu dorosłym”. Podoba mi się ta diagnoza – zdrada jest skutkiem traumy wyniesionej z dzieciństwa, lat młodości i dorosłości. Dodałbym jeszcze traumę w wyniku trwania chorego związku z tą modlącą się teraz żoną. Ta diagnoza zasługuje na Nobla. „Nawróć serce kochanki męża do Siebie i pomóż jej podjąć decyzję zostawienia mojego męża i rozpoczęcia życia w łasce uświęcającej. (...) na szczere budowanie relacji z Tobą” Tu mi już szczęka opadła. Ta modlitwa to już nie tylko prośba o powrót męża, ale i prośba o nawrócenie jego kochanki na wiarę (katolicką). Tak jakby katolicyzm chronił przed zdradą małżeńską (sic!) Innymi słowy, niech ta kochanka zakocha się w Jezusie, wszak Jezus to kawaler i nie ma małżeńskich zobowiązań. I już na koniec: „Spraw, Panie Jezu, abyś Ty był w życiu mojego męża na pierwszym miejscu. Amen”. Kobieto! Czego ty właściwie chcesz?! Ma kochać na powrót Ciebie, czy zdradzać cię uczuciowo z Jezusem?

  Za puentę niech posłużą słowa pewnego chrześcijańsko-hinduskiego filozofa Osho (z pamięci): jeśli pragniemy w swej nieszczęśliwej miłości, aby nas pokochał ktoś, kto nas nie kocha i był z nami razem, to gdy ten się zgodzi, od tej chwili zamiast jednej nieszczęśliwej zakochanej osoby, mamy dwoje nieszczęśliwców. Jakoś nie potrafię takiej sytuacji zaliczyć do kategorii uczuć zwanych miłością.








34 komentarze:

  1. Chyba lepsza taka modlitwa niż gdyby baba miała pójść z kałachem i ustrzelić wiarołomcę i lafiryndę?

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochać nie kochając na pewno nie potrafię. Nie potrafię również zmusić się do czegoś, czego nie czuję. I odwrotnie - "odmusić się" od czucia też ciężko...
    Na całe szczęście ominął mnie ten stek bredni - od zdrady męża po przytoczoną modlitwę. Niezbyt szanowny eksmałżonek szybciutko zamordował wszystkie pozytywne uczucia i emocje, jakie wobec niego żywiłam, zamieniając je w żywiołowy wstręt, więc to ja kopnęłam go w dupę i po problemie. Nie wiem, co bierze autor powyższej modlitwy, ale trzeba mu przyznać - dobry jest i na tekściarza do kabaretów by się nadał. Niestety, trochę ona mało uniersalna, bo z kolei niejaki BMŻ (Blondyn Mojego Życia) porzucił mnie haniebnie i może bym się i chętnie pomodliła, żeby mu bozia rozumek (czytaj --> miłość do mnie) wróciła, jednakowoż był mi on niemężem. A niemężów ta religia miłości nie przewiduje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, no, no. I mąż i blondyn... Powinno Ci być łatwiej skoro zakosztowałaś obu wariantów – porzucić i być porzuconą ;) Niemąż by przeszedłby, gdybyś i Ty była nieżoną, jak mniemam nie wszystko było tak jak religia przewiduje. Ale zapewniam Cię, nie ma nic gorszego jak powroty. I dla powracającego i dla tej, do której się powraca.To ma krótkie nogi ;)

      Usuń
    2. Toteż pochromoliłam taką możliwość. Teraz z blondynem buja się blondynka o wyglądzie krzyżówki Colargola z Marchołtem Sprośnym.

      Usuń
    3. tak w ogólności, to zabawne jest, jak zmienia się język w zależności od punktu widzenia sprawy, jak różne słowa mogą oznaczać tą samą sytuację:
      jedna strona mówi: "porzucił(a) mnie" dając do zrozumienia, że nijak się nie przyczyniła do zaistnienia tego wydarzenia...
      druga strona mówi: "pogoniłem babę /lub kopnęłam "w dupę dziada"/, informując tym samym, że to ta pierwsza strona dała powód...
      bo czegóż to ludzie nie zrobią, by chroniąc poczucie swojej wartości nie przyznać się do własnego błędu...
      a obserwator z zewnątrz, kompletnie neutralny powie: "rozstali się"...
      ...
      a propos "Colargol x Marchołt Sprośny"... tu też jest zabawna sprawa, jeszcze nigdy tak nie było, by kobieta powiedziała: "on teraz jest z naprawdę zajebistą laską"...
      żeby nie było, że to przytyk do kobiet, to mężczyzna po rozstaniu też nie powie, że jego następca jest "super koleś", tylko że to "jakiś frajer"...

      Usuń
    4. Frau Be:

      Ja to się zastanawiam, dlaczego w ogóle rozmyślamy o związkach naszych byłych? U mnie kończyła się sprawa w momencie załatwienia ostatniej koniecznej do załatwienia formalności. Cos tam zostaje w pamięci, ale tylko związane ze wspólną realcją. Reszta nie ma żadnego znaczenia.

      Usuń
    5. Piotrze:

      Te wzajemne animozje po rozstaniu właściwie są uzasadnione. Nikt dobrowolnie nie chce deprecjonować swoje „ego”, byłoby to zresztą niewskazane. Wmawiać sobie poczucie winy i je pielęgnować? Opisany przez Ciebie schemat jest formą ochrony psychiki swojego „ja”.

      Usuń
    6. PKanalio.
      Tak się składa, że jestem osobą używającą słów świadomie, znając ich znaczenie i pisownię, w odróżnieniu od tych, którzy np. nie widzą różnicy między "bynajmniej a przynajmniej" lub traktują przedrostki jako oddzielne słowa. Nie mam ani obowiązku, ani ochoty tłumaczyć się przed kimkolwiek ze swojego życia, ale tak do Twojej wiadomości:
      To ja złożyłam pozew rozwodowy po pewnej liczbie lat użerania się z człowiekiem nieskorym do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie i rodzinę (szczegółów oszczędzę - przede wszystkim sobie). On twierdził, że nie zgadza się na rozwód (bardzo wygodnie jest być bluszczem), na szczęście sąd nie upadł na głowę do tego stopnia, żeby zmuszać kogoś do tkwienia w toksycznym związku. Mniejsza o to, ale chyba widać jasno, kto w tej sytuacji kogo kopnął w dupę/pogonił/zostawił (to wszystko są w gruncie rzeczy synonimy).
      W drugim wypadku - związku, w którym nigdy nic się nie zepsuło poza finałem - zostałam rzucona/kopnięta w dupę/olana nagle, z dnia na dzień, bez żadnych przeczuć ani podejrzeń, że tak może się stać (bo nie było żadnych powodów do takich domniemywań), przez telefon (sic!). Zostałam w kompletnym szoku, bez słowa wyjaśnienia, bez uzasadnienia i nawet jeśli coś zrobiłam nie tak, to przenigdy mi o tym nie powiedziano. Jak to wygląda? Oceń sobie sam.
      Oceń sobie również fakt, że skutkiem mojego eksmałżeństwa i eksblondyna jest trwająca od 12 lat depresja, z którą się zmagam.
      Ostatnio odnoszę wrażenie, że znajdujesz szczególną przyjemność w czepianiu się mnie o każde słowo i o wszystko, co napiszę. Nie wiem, co Ci zrobiłam, ale nie chcę i nie muszę tego znosić.

      Usuń
    7. Asmo - ja nie rozmyślam. Odniosłam się do Twojej notki.

      Usuń
    8. Frau Be:

      Tu niestety, nie do końca Ci wierzę. Sama coś piszesz o powodach traumy. A propos – obiecałem notkę na blogu Zrzędy. Będzie tu, gdy wyczerpie się ochota na dyskusję pod tą notką. Ta czekająca w kolejce, nie ma praktycznie nic wspólnego z polityka. Tak wyszło ;)

      Usuń
    9. Nie musisz mi wierzyć - od tego nie zależy nic w moim życiu.

      Usuń
    10. Mam nadzieję, że Cię to nie rani, tym bardziej, że przecież mogę się mylić>

      Usuń
    11. @Frau Be...
      skoro bawisz się w przepowiadanie przyszłości, to sprawię Ci przyjemność sprawiając spełnienie się Twojej przepowiedni...
      otóż czepnę się Ciebie PO RAZ PIERWSZY /bo NIGDY wcześniej tego nie robiłem/ w formie informacji zwrotnej:
      otóż zaprezentowałaś właśnie czystą, nieskażoną niczym KSOBNOŚĆ, tak się popularnie nazywa branie wszystkiego do siebie, stan, gdy komuś się wydaje, że wszystko co się dzieje odnosi się do niej/niego...
      nie wiem tylko, czy to był chwilowy, pojedynczy atak, czy objaw czegoś poważniejszego, dysfunkcji zwanej fachowo UROJENIA KSOBNE...
      w tym drugim przypadku chora/y /przykładowo/ uważa, że wszystkie wypowiedzi innych odnoszą się do jej/jego osoby i co najgorsze, jest absolutnie przekonana/y, że tak właśnie jest...
      no, ale to można będzie stwierdzić na podstawie tego, jak się do tej informacji odniesiesz...
      ...
      na razie założę ten pierwszy, optymistyczniejszy wariant, czyli że Ci przez moment tylko niegroźnie odbiło, ale już Ci przeszło... wyjaśnię tedy więc, iż moja wcześniejsza wypowiedź, którą się tak zaburzyłaś NIE odnosiła się do Ciebie, była tylko refleksją natury ogólnej zainspirowaną jedynie Twoim pierwszym komentarzem... zresztą wystarczy jeszcze raz ją przeczytać, ale tym razem uważnie, by się o tym przekonać...
      p.jzns :)...

      Usuń
    12. aha Frau, wcale nie czuję się dotknięty Twoim zachowaniem, jestem pełen zrozumienia, a co więcej, jest mi miło, że obdarzyłaś mnie zaufaniem i spontanicznie, nie pytana, nie prowokowana uchyliłaś mi rąbka swojej prywatności opowiadając o epizodach ze swojego życia, których wspominanie nie jest zapewne dla Ciebie miłe...

      Usuń
    13. @PK, co ciekawe, dokładnie takie same refleksje miałem, po przeczytaniu pierwszego komentarza. Jednak z doświadczenia już wiem, że próba wtrącenia swoich 3 groszy do zdania Frau B skończyłaby się tak jak się skończyła, tzn. tyradą z aspiracjami, by uzasadnić niepodważalność swojego zdania. :D

      Usuń
  3. wiesz co w tym wszystkim, w tym podejściu do zdrady rzuca się w oczy?... rzuca się w oczy to, czego w tym nie ma... nie ma zaś nawet cienia refleksji nad sobą, nie ma zapytania siebie: "co jest ze mną lub co robię nie tak, że on/ona mnie zdradza?"...
    w tym podejściu winy się upatruje przede wszystkim w "tej trzeciej /tym trzecim/", pada wtedy idiotyczny zarzut, że ta osoba "rozbija rodzinę"... ale o idiotyzmach nie ma sensu gadać, rozwijać tego tematu...
    zaraz potem winna jest osoba zdradzająca... owszem, osoba zdradzająca jest winna w tym sensie, że łamie pewną umowę, zwaną "pakt na wyłączność" /pary nie mające takiego paktu możemy pominąć, bo ich odsetek nie jest zbyt wielki, a poza tym skoro nie ma paktu, to nie ma zdrady/... ale jeśli chodzi o odpowiedzialność sprawa jest o wiele, wiele bardziej złożona...
    oczywiście można uznać, że zanim się człowiek wda w romans z tą trzecią osobą uczciwie byłoby uregulować sprawę z partnerką/em... ups... wg. katolicyzmu nie ma czegoś takiego, powinienem napisać "żoną"/"mężem"... ale tu jest szkopuł taki, że według tej ideologii małżeństwo ma być nierozerwalne...
    no, i ta ideologia generuje nieraz taką chorą sytuację, że jedna strona zmienia się tak, iż przestaje być warta kochania, nie ma nawet jak o tym pogadać, bo komunikacja się pieprzy, więc ta druga strona musi się męczyć w tym układzie i bywa tak, że szuka i znajduje pocieszenie w relacjach z trzecią osobą...
    tak jeszcze wracając do tej sprawy braku krytycznego spojrzenia na siebie przez osobę zdradzaną, to na ile znam nauki Jezusa, to chyba wspominał on coś o słomkach i belkach w oku?...
    p.jzns :)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja przyjmuję za możliwą sytuacje, gdy osoba zdradzona nie zrobiła nic takiego, aby ją zdradą „poczęstować”. W końcu nie jej wina, że jest „mniej atrakcyjna” niż trzecia/trzeci. Zwykła kolej rzeczy, która dopada każdego, nawet tego zdradzającego, choć facetom przytrafia się później. Kochankę też dopadnie. Ta atrakcyjność polega tylko i wyłącznie na inności. Ja moją żonę prosiłem, by choć raz na miesiąc była obcą, ale nie była dobrą aktorką.

      Osobiście nie wierzę w żadne powroty, nawet jeśli zdradzającemu się odwidzi. Zadra, brak zaufania i poczucie winy dokładnie zrujnują te resztki związku, jakie jeszcze ewentualnie pozostały.

      Usuń
    2. ależ tak, taka sytuacja jest jak najbardziej możliwa... bywają np. ludzie niemonogamiczni z natury, którzy od samego początku kwestii wierności nie traktują zbyt poważnie i nawet jak bardzo kochają tą drugą osobę, to drobna odmiana od czasu do czasu nie koliduje im z tym... ale bywają też takie pary, gdy jedna strona wręcz "pracuje" na to, mocno się stara, by ta druga ją zdradziła... temat przyczyn zdrady jest dość skomplikowany, każdy przypadek jest inny i ni miejsca, ni czasu, by to szerzej rozwijać... mnie tylko uderzyło w tym artykule, że autorowi do głowy nawet nie przyszło, by zacząć od siebie w poszukiwaniu powodów /nie mylić z winą!/, że do tej zdrady doszło...
      ...
      nie potrafiłbym wybaczyć zdrady, ale zdarzają się, sam takie spotkałem, przypadki, gdy dochodziło do powrotów, zdrada była wybaczona i związek dalej nieźle funkcjonował... jak wspomniałem już, zbyt duża jest rozmaitość powodów i okoliczności, a także charakterów ludzkich, by móc jednoznacznie wyrokować, jak sytuacja może się dalej potoczyć...

      Usuń
    3. W ogóle odnalezienie w sobie częściowej winy za zdradę partnera umożliwia właśnie owo wybaczenie, jeżeli komuś faktycznie się odwidzi. Okazuje się, że była to wina braku komunikacji, egoizm, albo przeświadczenie, że jak coś już mam to na zawsze i nie muszę o to dbać. No i pytanie jakiego kalibru jest to zdrada - numerek na boku po pijaku, zadurzenie kimś nowym, czy długotrwałe oszukiwanie z premedytacją partnera, a czasem również i kochanka/kochanki.

      Znam pary, które się rozchodziły, schodziły, i tak dalej. Sam jestem zdania, że człowiek nie jest chyba stworzony do tworzenia takiego stadła po grobową deskę, choć akurat jestem w związku od lat... hmm 16 i jakoś nigdy nie myślałem o szukaniu czegoś na boku.

      Usuń
    4. otóż to Radku... moim ulubionym zwrotem jest trawestacja hasła wyborczego B.Clintona: "komunikacja głupcze!"... czasem tak jest, że komunikacja jest do bani, bo od samego początku jej nie było... ale ludzie często pchają się w związki z powodu "aby tylko był związek" /a potem jeszcze z rozpędu ten związek formalnie rejestrują powiększając rozmiar nieszczęścia/... dochodzi jeszcze sprawa przedmiotowego traktowania tej drugiej osoby, chęć posiadania jej na własność...
      a wystarczy tylko pojąć, że można uprawiać wspaniały seks /lub jakoś inaczej fajnie ze sobą spędzać czas, jeśli seks nie jest priorytetem w danym przypadku/ bez wikłania się od razu w związek... "gdy Wiosna nadchodzi trawa rośnie sama" /Seungh Sahn/, a gdy z pewnych relacji ma się zrobić związek, to się sam zrobi, nie trzeba tego procesu poganiać na siłę...

      Usuń
    5. Piotrze:

      Pisząc notkę miałem świadomość, ze poruszam zbyt obszerny temat jak na blog, stąd skupienie się na temacie modlitwy – dość zabawnej propozycji dla porzuconych, nawet jeśli przyjąć, że skuteczność tej modlitwy jest zerowa. Mam wrażenie, że ona bardziej szkodzi, niż ułatwia wyjście z problemu.

      Ale skoro poruszasz problem przyczyn porzucenia i świadomości własnej winy, drobny wtręt. Właściwie nie znam nikogo, kto potrafiłby by te przyczyny ocenić w pełni obiektywnie, szczególnie we własnej sprawie. Nawet psycholog z prawdziwego zdarzenia będzie miał trudności, gdyż nie ma szans odtworzyć wszystkich momentów, które do porzucenia się przyczyniły. Ale, że użyję slogany: w tej metodzie jest szaleństwo. Przy czym, szaleństwo ze wszech miar wskazane. Łatwiej funkcjonować jako osoba pokrzywdzona niż krzywdząca. Przy czym to nie odnosi się do sytuacji, gdy z jakich względów on/ona wraca. Jeśli związek ma trwać, trzeba natychmiast o winie zapomnieć, co wcale nie jest łatwe dla żadnej ze stron. Choć jest coś gorszego w tych powrotach – bezpowrotna utrata bezgranicznego zaufania. Jeśli ktoś w takim związku bez zaufania potrafi funkcjonować, ok, ale nie sądzę, aby to była większość. Mam wrażenie, że owo zaufanie zastępuje się interesownością. Ale czy to są wzniosłe uczucia – śmiem wątpić.

      O przyczynach zaistnienia tej trzeciej/trzeciego można by książkę można by napisać, więc ja w tym temacie skupię się tylko na Waszych dywagacjach.

      Usuń
    6. Radku:

      Odnalezienie w sobie winy ma służyć wybaczaniu(?) Otóż z tym wybaczaniem jest tak, że tę winę łatwiej wybaczyć sobie, niż partnerowi/partnerce. Nie neguję powszechności powrotów, nie chcę oceniać ich wartości, ale coś tu nie gra. Jedną z podstawowych cech udanego związku jest zaufanie, po zdradzie, wręcz nie sposób je przywrócić, nawet jeśli sobie partnerzy wybaczają winy. Śmiem twierdzić, o czym pisałem już Piotrowi, że to zaufanie zastępuje się interesownością. Przykład: żona wybacza zdrajcy mężowi, bo jej łatwiej utrzymać dom oraz jakiś przyzwoity standard życia. Jemu łatwiej wybaczyć żonie wcześniejsze winy, bo ona będzie dbała o jego wygody (kochankę to może zupełnie nie interesować, albo będzie się musiała faceta „uczyć” od podstaw).

      Nie chcę przeceniać tego zaufania, ani nie doceniać interesowności, ale mnie oba aspekty wydają się ważne. Pierwszy pozytywnie, drugi negatywanie. Inna sprawa, że każdy lubi to co ma, i ma to co lubi.

      Usuń
    7. at Asmo...
      jeśli chodzi o ścisłość to nic nie mówiłem o winie, tylko o przyczynach, ale jeśli już tak stawiamy sprawę, to wolę mówić o błędzie... to tylko pozornie jest tylko niuans słowny: "wina" dotyczy osoby i wartościuje ją negatywnie, zaś "błąd" mówi o samym działaniu lub postawie...
      ...
      ale skoro napocząłeś temat "wina", to wrócę do meritum, czyli tekstu omawianego artykułu... zauważmy, że katolicyzm dość mocno skupia się na kwestii winy, jest ona wręcz obiektem swoistego "kultu", a wkręcanie siebie i innych w poczucie winy /samo w sobie będące formą autodestrukcji/ to ulubiony sport wyznawców tej religii... tym bardziej więc dziwi, że autor tego tekstu i formułki modlitewnej w niej zawartej nie próbuje w to poczucie winy wkręcić osoby, która została zdradzona...
      to jest ciekawe jeszcze z innego powodu: otóż gdyby to nie była zdrada, lecz gwałt, to w tej religii, a dokładniej w obyczajowości, którą ta religia narzuca, ofiarę uważa się za współwinną...

      Usuń
    8. Piotrze:

      Wina zawsze winka z naszych błędów, przy czym właśnie pojęcie „błędu” jest tu akurat kolokwialne mówiąc, tylko subiektywne. Odszedłem od pierwszej żony, by oszczędzić dziecku widoku skaczących do siebie rodziców (znam te odczucia dziecka z autopsji). Większość i tak oceni to w kategoriach mojej winy, w imię błędnego rozumienia dobra dziecka. Sąd też tak orzekł, i do dziś płacę alimenty... na byłą żonę (nie myśl, że się użalam. Zapłacę każdą cenę za wolność od swarliwej i władczej kobiety).

      Co do mentalności narzuconej wienym przez Kościół masz pełną rację. Ta religia funkcjonuje tylko dzięki poczuciu winy.

      Usuń
    9. No Asmodeuszu nie anioł z Ciebie nie anioł! :)
      Byłeś jak sam piszesz na właściwej drodze aby stać się jednym ze "skaczących do siebie rodziców", wziąłeś sobie za małżonkę swarliwą i władczą kobietę (a może taka się stała właśnie przez Ciebie?), której alimenty będziesz płacił do końca życia …
      I popatrz co ta miłość może z rozsądnego (?) człowieka zrobić? Tylko czy to była prawdziwa miłość? Bo przecież prawdziwa miłość (podkreślmy chrześcijańska miłość!) "...cierpliwa jest, łaskawa jest. ...nie zazdrości, … nie dopuszcza się bezwstydu, … nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; … wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma." (Kor.13,4-7) :)

      Usuń
    10. Mario:

      Nick zobowiązuje ;) choć tu było na odwrót, najpierw wyrosły mi rogi, dopiero później siebie nazwałem Asmodeuszem.

      Masz rację, ona taką stawała się w miarę upływu czasu. Bo byłem pełen chrześcijańskie cierpliwości i wyrozumiałości, pełen chrześcijańskiego wybaczania, wręcz męczeńskiego znoszenia upokorzeń. A w niej narastało przekonanie, że tak jest dobrze i może być jeszcze lepiej, jeśli bardziej mi śrubkę przykręci. Na nic się zdały ostrzeżenia, że tego nie wytrzymam, że w końcu coś we mnie pęknie. I pękło, gdy zaczęła mi wydzielać kasę na książki i prasę. Sprawdziła się inna chrześcijańska zasada: daj komuś palec, a zabierze ci rękę. Gdy zaczęła na mnie napuszczać córkę – odszedłem. Dla ich i swojego, nomen omen, świętego spokoju. Bo mimo, że byłem katolikiem, ne miałem predyspozycji do bycia męczennikiem. Nawet próbowałem uciec w alkohol, ale to nie dla mnie. Ja jej nie winię, bardziej winię siebie, że nie stać mnie było na męski zamordyzm (czytaj: szowinizm). Może miałaby dla mnie więcej szacunku, a może gehenna trwałaby krócej? I powtórzę to, co napisałem Piotrowi: zapłacę każdą cenę za własną wolność. Płacę jej dziesiątą część emerytury, przyznasz, że to niezbyt wygórowana cena? ;)

      Usuń

    11. Jeszcze jedno. Cyrk związany z rozwodem (w sumie rozwodziliśmy się przez cztery lala) to dopiero historia, coś na wzór tej modlitwy z notki. Przekonałem się wtedy, że w jak katolickiej wersji, gdzie diabeł nie może, tam kobietę pośle, jest w pełni zasadne. Przynajmniej w dużej części rodzaju żeńskiego ;)

      Usuń
    12. Pomieszałeś coś Asmodeuszu z tymi niby chrześcijańskimi zasadami. Bo to nie jest tak, że ty dajesz komuś palec, a on tobie zabiera rękę. Po chrześcijańsku powinno być tak, że jeżeli "Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące!", "Temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz!" (Mt 5,40-41)
      Czyli w Twoim przypadku byłoby to tak: żona chce od Ciebie palec, a Ty bach! dajesz całą rękę! :) Zobaczyłbyś co by się wtedy działo! :)

      Co do ceny za ową wolność to nie wiem, wszystko zależy od wysokości tej emerytury i okresu alimentacji. Przy emeryturze na poziomie 5 tys. PLN będzie to 500 zł miesięcznie (takie 500+) :) i odpowiednio 6 tys. zł rocznie. W końcu było nie było takie 500 PLN miesięcznie to nie w kij dmuchał, na drodze nie leży.
      Ale za to chociaż tak od czasu do czasu dostajesz jakieś miłe zaproszenie, np. na lody? :)

      Usuń
    13. Ależ było dokładnie tak jak to ująłem. Wzięła palec, a potem, za moim przyzwoleniem, całą rękę. Przecież się nie opierałem, tak jak nakazuje Jezus. Mówiłem jej tylko „Uważaj, nie idź tą drogą”. To Jezus powiedział : „Wstań, weź swoje łoże i idź” i dodał: „nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”. Ok, ok, to tylko lekka manipulacja, ale kapłani też manipulują słowami Ewangelii.

      Prawdę mówiąc zostawiłem jej wszystko, poza niezbędną bielizną i to, co miałem na sobie. Córce płaciłem spore alimenty (i plus) do końca studiów z małym okładem, gdyż nie wiedziałem, że obowiązek alimentacyjny nie kończy się z automatu. Potrzebny jest wyrok sądu, więc to trochę trwało. Nie żądałem zwrotu nadpłaty. Dla żony to nie było całe 500 plus, aż takiej emerytury nie mam. Chciała więcej, ale sąd uznał, że jest zdrowa i może iść do pracy... Niestety, nie ma żadnych gratisów w postaci zaproszeń, choć to „niestety” to przesada. Nie tęsknię za nimi, a one za mną. Jedyne co nas łączy to te alimenty, jako stałe zlecenie bankowe. Dzięki temu nie muszę nawet o tym pamiętać. I tak jest dobrze.

      Usuń
  4. Przecież to oczywiste. Jeżeli zdradzony mąż pójdzie po rozum do głowy i zorientuje się, że został zdradzony, bo po przyjściu z pracy zajmował się sobą, to łatwiej mu będzie zrozumieć dlaczego został zdradzony i wybaczyć, po czym można mówić o odtworzeniu związku i względnym odbudowaniu zaufania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam i aprobuję tak zwaną zasadę ograniczonego zaufania, która powinna istnieć nawet w dniu zawarcia małżeństwa. Ale naprawdę, pojęcie względnego zaufania już przerasta moje możliwości zrozumienia.

      W opisanej przez Ciebie sytuacji pominąłeś pewny ważny aspekt. Jesteś pewny, że przed dopuszczeniem się zdrady, owa żona rozmawiała ze swoim mężem, że w ich związku coś nie gra? Jak znam życie, ludzie (małżonkowie) nie potrafią w normalny sposób o tym rozmawiać. Może mu coś w czasie awantury napomknęła, tylko akurat argumentami w czasie awantury nikt się nie przejmuje. Jakie można mieć zaufanie do żony, skoro wcześniej nie ostrzegła? Skąd będzie ta pewność, że następnym razem ostrzeże swojego „rogacza”? Tym bardziej, że najtrudniej jest za pierwszym razem, następnym już wyrzuty sumienia tak nie dokuczają.

      Usuń
    2. Słownik języka polskiego na taki problem polecam.

      Nie jestem niczego pewien - podaje przykład a nie konkretną sytuację. Co do wyrzutów sumienia za pierwszym czy drugim razem, nie mam niestety Twojego doświadczenia w tej dziedzinie, więc nie podejmę dyskusji.

      Usuń
    3. Słowniki nic, za to znalazłem takie wyjaśnienie: „ względne zaufanie znaczy, że każdy mówi o zaufaniu, ale prawie nikt nikomu nie ufa”. I pod tym się podpiszę...;)))

      Ok, z tym przykładem pod warunkiem, że to czysta teoria. ZAUFAJ mojej praktyce :D:D:D

      Usuń