Pod jednym
z moich tekstów*, już przesłoniętych kolejną notką, ukazał się komentarz,
którego pewnie bym nie zauważył, gdyby nie fakt, że wszystkie komentarze i tak
pojawiają się na mojej poczcie mailowej. Przyznam, że w jakimś sensie sprowokował
mnie do napisania poniższego tekstu. Nie jestem hipokrytą i nie mam pretensji o
ten komentarz, wszak zgodziłem się na każdą krytykę, nawet tę najsurowszą. A
oberwało mi się całkiem, całkiem. Okazało się, że jestem zaślepionym na
poziomie gimnazjalisty ignorantem, który, o zgrozo!, zechciał poddać krytyce i
Ewangelię, i Apokalipsę. Ba!, skoro nie jestem badaczem Pisma Świętego, jak
mogłem się poważyć na analizę starożytnych tekstów z perspektywy XXI wieku, co „logicznie”
rzecz ujmując – jest niedopuszczalne(sic!).
Mój ateizm
rodził się bólach, wprawdzie tylko natury światopoglądowej; mimo wszystko boli,
kiedy nagle zaczynasz mieć wątpliwości, czy to, co mówił katecheta, co mówili
moi wierzący rodzice i krewni, a później równie mocno wierzący znajomi, jest
takie oczywiste, jak sugerują. Ich koronnym argumentem były cytaty z Biblii z
przewagą fragmentów z Nowego Testamentu. Czytałem te sielskie i płomienne wersy
o nieprzemijającej urodzie, niezaprzeczalnych wartościach i uniwersalnych treściach.
Z początku czyniłem to niechętnie, jak wspomniałem już wcześniej, raził mnie
archaizm języka Biblii. Ponieważ wątpliwości nie zawsze dało się rozwiać,
przestałem się ograniczać tylko do wskazanych wersów od – do. Lecz zamiast coś
się wyjaśniać, wszystko gmatwało się jeszcze bardziej. Postanowiłem przeczytać
całość, od Księgi Rodzaju po Apokalipsę. Jedno, co mnie zdumiało, to fakt, że
nie wszystkie teksty są tak samo mocno akcentowane przez moich „nauczycieli”
wiary, o niektórych w ogóle nie wspominano. To pierwsze czytanie skończyło się
totalną klapą. Nie byłem ani odrobinę mądrzejszy niż przed lekturą całości.
Skoro Pismo
Święte nie było dla mnie, skupiłem się na tekstach współczesnych, bardziej
przyswajalnych, choć nie zawsze optujących za wiarą. Pierwszą książką, w jakimś
sensie ateistyczną, była „Złota gałąź” Jamesa George Frazera, wydanie z 1978
roku (skrócone – oryginał to trzynaście tomów), którą wciąż mam w posiadaniu.
To piękny opis niemal wszystkich religii całego świata od czasów starożytnych,
niektóre nawet z wcześniejszych okresów, wraz z obrzędami. To dzięki niej
mogłem wysnuć zaskakujący wniosek: chrześcijaństwo, a nawet judaizm jako
pierwowzór, jest konglomeratem innych, dziś nazywanych pogardliwie pogańskimi,
wierzeń. Wiara w jednego Boga, przekształconego w Trójcę Świętą, nie wzięła się
z niczego. Nawet to, co Objawione w Księgach, już istniało na długo przed
Objawieniem.
Przypomniały
mi się przypowieści, w których to Jezus uzdrawiał ślepych, głuchych czy
trędowatych. Szamani, szarlatani, kapłani pogańskich bożków na długo przed Jezusem
też podobno czynili takie cuda. Ba! Starali się swoje cuda czynić przy każdej
nadarzającej się okazji, choć oczywiście za odpowiednią opłatą. To był biznes.
Oszukańczy, ale biznes. W takim ujęciu powstała moja najpoważniejsza wątpliwość
w stosunku do religii. Skoro Jezus, już jako Syn Boży, potrafił uzdrowić ślepca
i głuchego, dlaczego nie uwolnił świata od ślepoty i głuchoty? Jakież znaczenie
ma cudowne wypędzanie diabła, skoro ten stale przenosi się na innych? Tu już
teza, że Bóg nie może ingerować w nasze życie, bo bylibyśmy bezwolnymi
marionetkami, w ogóle nie może być brana pod uwagę. On tę moc pokazał, o czym
zaświadcza Pismo Święte, a Ewangelie w szczególności. Tu bowiem rodzi się
równie niemożliwy do wyjaśnienia problem. Bóg, Jezus, i wszyscy święci stale
podkreślają konieczność wychwalania Boga, jako Stwórcę wszystkich rzeczy, jako
warunek otrzymania zbawienia i jednocześnie każe nam o sobie myśleć jako o
nędznych grzesznikach – choć przecież takimi nas stworzył. Ja mam świadomość,
że to są dziecinne wątpliwości, wręcz na „poziomi gimnazjalnym”, jak to
określiła moja antagonistka. Takie określenie tychże wątpliwości jest bardzo
mocno rozpowszechnione, ale ja mam nieodparte przeświadczenie, że wynika to z
faktu barku możliwości udzielenia satysfakcjonującej odpowiedzi. Jest gorzej.
Te wątpliwości, mało, że są nie do pokonania, to
jeszcze właściwie nie można ich uniknąć.
Odsyła się
więc tych grzesznych niedowiarków, mających czelność zadawać nieprzyzwoite
pytania, do Biblii, a właściwie tylko do wybranych jej fragmentów; do tekstu
napisanego językiem archaicznym, alegorycznym i metaforycznym, bo po pierwsze,
jako laikom można zawsze będzie zarzucić, że ich nie rozumieją, po drugie,
można tłumaczyć, że nie takie umysły jak ich, poświęciły wiele lat studiów, aby
je właściwie zrozumieć. Wreszcie po trzecie, można im wmówić, że nie natchnął ich
Duch Święty. Byli, są i będą ignorantami, jeśli nie uwierzą tym świętym mędrcom.
Tak zgnojony nie zadasz, już nawet sam sobie, podstawowego i prostego pytania:
którym mędrcom? Ja tylko nieśmiało zasygnalizuję, że było ich bez liku i bardzo
się w swych tłumaczeniach i objaśnieniach różnili. Nie tylko odnośnie Biblii.
Do dziś trwają spory o kształt religii nawet na najwyższych szczeblach. Spory o
dylematy natury etycznej, które lepiej i dogłębniej przedstawiają dzieła
Szekspira, Tołstoja, Dostojewskiego i innych, niż mityczne moralitety w
przypowieściach zawartych w Księgach sprzed dwóch tysięcy lat. Spory o prawdy
wiary i dogmaty, którymi obala się wcześniejsze dogmaty. Oczywiście, jeśli nie
masz ochoty, nie musisz się zgłębiać w całość Biblii, rzekłbym: to nawet nie
wskazane. Możesz się oprzeć na tym, co powie kaznodzieja lub każdy inny
wielbiciel Pisma Świętego, wskazując odpowiednie wersy z własnym
wytłumaczeniem. Rzecz w tym, że nie dowiesz się wszystkiego, więc nie będziesz
miał pełnego obrazu tego, co zwykło się nazywać Objawieniem. A jeśli
spróbujesz, to ryzykujesz, że okrzykną cię zaślepionym ignorantem, a to, co
wyniosłeś z tej lektury, jest „kardynalnym błędem”.
Przyznam,
że najbardziej zdumiało mnie pytanie „po co?” i retoryczna odpowiedź pytającej
„żeby ludziom oczy otworzyć?” Uwielbiam te momenty, gdy inni widzą mnie takim,
jakim chcą mnie widzieć. Taka zgaduj-zgadula w rodzaju powiedz mi, jaki kolor lubisz, a powiem ci, kim jesteś.
Przyjmijmy na chwilę, że jest tak, jak chciałaby moja antagonistka. Czasami publikuję
recenzje książek na znacznie poczytniejszych portalach niż mój blog, a skoro
tam recenzji Ewangelii nie umieściłem, widać ten
argument o otwieraniu oczu innym odpada. Pierwsze pytanie jest wręcz
niedorzeczne. Dlaczego stawia się je mnie, wręcz nieznanemu, bez jakiejkolwiek
możliwości oddziaływania na innych, a nie na przykład autorom Ewangelii,
twórcom takich dzieł jak „Zbrodnia i kara”, „Makbet” czy nawet powieści w
rodzaju „Harry Potter”, którzy potrafią zasiać w człowieku zdecydowanie większe
zamieszanie niż moje subiektywne spostrzeżenia? Odbiję piłeczkę i zapytam: „po
co” ktoś pisze takie komentarze? Odpowiedzi, już nie retorycznych, jest kilka, ale mnie narzuca się jedna. Nie lubimy,
gdy ktoś burzy nasz ład. Tym bardziej nie lubimy,
im bardziej jesteśmy bezsilni wobec tego burzenia.
Powinieneś cieszyć się, że masz wśród czytelników "oponenta" - bo to oznacza, że Twoje pisanie (w jakiś sposób) porusza umysł człowieka. Czy nie o to piszącemu chodzi? To nic, że pojawia się wypowiedź w kontrze do Twojego wpisu - nie wszyscy przecież czytają te same książki; nie wszyscy mieli tych samych rodziców i nauczycieli; nie wszyscy bawoli się na tych samych podwórkach, ulicach; nie wszyscy przeżyli tyle samo lat na tym świecie (!) Mamy podstawy, żeby się różnić - i to jest fajne!
OdpowiedzUsuńDobrej nocy!
Jak napisałem w polemice, nie mam nic przeciw oponentom, ale zdecydowanie bardziej cieszyłaby mnie polemika na poziomie merytorycznym, taka, jaka czasami mi się zdarza z Tobą :)
UsuńRównie miłej nocy.
świetnie ująłeś to, co myślę. nie potrafiłabym tego ująć tak dobrze :)
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej ktoś się ze mną zgadza :)
UsuńDziękuję i pozdrawiam.