Na
blogu Zrzędy było poważnie, dlatego tu będzie luzacko, choć prowokacyjnie i
kontrowersyjnie. Innymi słowy coś, co lubię ponad wszystko. Już kiedyś ten
temat poruszałem, ale to było dawno i warto sprawę odnowić, tym bardziej, że
trafiłem na arcyciekawy artykuł w tonie jak tytuł mojej notki. Pani Meg Jay,
powołując się na badania amerykańskich
uniwersytetów i uczonych, udowadnia ponad wszelką wątpliwość marność związków,
zwanych konkubinatami1.Wytacza „ciężkie działa” na te konkubinaty i
warto się im przyjrzeć.
„(...) okazało się, że młodzi ludzie obu płci mają niższe standardy, jeśli chodzi o konkubenta niż współmałżonka. (...) są skłonni zamieszkać z kimś, z kim nie chcieliby się ożenić (wyjść za mąż)”. Cóż, nigdy w życiu sam nie wpadłbym na taki (idiotycznego) argumentu. Biorąc pod uwagę fakt, szybkość z jaką młodzi wchodzą w związki małżeńskie, wydaje się, że ten argument jest w praktyce najrzadziej brany pod uwagę. Nie żebym taką postawę zarzucał wszystkim, ale nie raz słyszałem opinię: nie ważne czy brzydki, czy bogaty, ważne, że mój ci on.
„Niezależnie od
konkretnych uwarunkowań rezultatem bywa wieloletnie status quo – trwanie w związku konkubenckim, niezbyt
szczęśliwym, jednak ograniczającym możliwości poszukiwania kogoś bardziej
odpowiedniego” (sic!) Tu nasuwa mi się na myśl
retoryczne pytanie: czy jest instytucja bardziej ograniczająca możliwość
poszukiwania kogoś bardziej odpowiedniego niż usankcjonowane małżeństwem przymusowe trwanie przy jednym partnerze/-ce?
Gorzej, czy wszystkie małżeństwa są szczęśliwe, że wadą konkubinatu staje się
niezbyt wielka, ale wieloletnia szczęśliwość?
„Perspektywa problemów związanych z
odzyskaniem nieudokumentowanych inwestycji we wspólne życie, (np. mieszkanie)
sprawia że rozstanie staje się jeszcze trudniejsze. W przypadku rozwodu
istnieją narzędzia prawne regulujące podział majątku” (sic!) W przypadku rozwodów, gdy małżeństwo ma naprawdę co dzielić,
podział majątku jest gehenną. Wiem, osobiście przeżyłem, choć ten majątek to
marność – duże mieszkanie spółdzielcze i samochód. Po czterech latach w końcu
sąd dał nam rozwód, po dwóch kolejnych, mogłem stać się jedynym właścicielem
mocno nadszarpniętego zębem czasu poloneza (od samego początku niczego więcej
nie chciałem). Gdybym był w konkubinacie cała operacja rozejścia i podziału
majątku trwałaby – jeden dzień oraz zaoszczędzone nerwy i upokorzenia na sali sądowej.
„Badania socjologa Jamesa Q. Wilsona dowodzą,
że konkubenci funkcjonują jak single, nie jak para małżeńska. Przede wszystkim
bowiem w konkubinacie nie ma wspólnoty! Są dwie jednostki, współlokatorzy
ponoszący koszty utrzymania”. Koń by się uśmiał, bo czym jest małżeństwo po
kilku, najdalej kilkunastu latach współżycia, jeśli nie życiem singli? A tak, są
dwie inności. Wspólnota jest wymuszona prawnie, natomiast z tym ponoszeniem
kosztów bywa najczęściej tak, że ponosi je tylko jedno, pracujące albo
zarabiające więcej. Tymczasem w konkubinacie jest w zasadzie dokładnie tak
samo, choć na zasadzie dobrowolności i wzajemnego porozumienia. „Każdy ma swoje życie, którego elementem jest
seks i spędzanie czasu z konkubentem/konkubiną, jednak brakuje prawdziwej
wspólnoty (zarówno w postaci odpowiedzialności za drugą osobę, zdolności
stawiania jej potrzeb nad własne, jak i bardziej przyziemnie – wspólnoty
finansowej)” . Innymi słowy, to co wyróżnia na plus małżeństwo to
wspólnota finansowa. Nie będę pisał szczegółów, ale owa wspólnota finansowa
rozwaliła moje oba związki małżeńskie, mimo że oddawałem zarobki, co do grosza,
z paskiem w ręku.
„Jednak układ przyczyn jest bardziej
skomplikowany. Badania pokazują na przykład, że konkubenci mają niższe
umiejętności komunikacyjne, słabszą zdolność kontroli impulsów oraz gorsze
umiejętności negocjacyjne. (...) w konkubinacie głównym źródłem informacji o
drugiej osobie jest obserwacja jego aktualnych zachowań w izolacji od domu
rodzinnego”. Taaak, to prawda, życie z teściami to sam miód. Znam z
autopsji dwa warianty. Jeden to zła teściowa, i tu chyba nie trzeba niczego
wyjaśniać. Drugi – teściowie do rany przyłóż. I tu jest ciekawie. Teść czasami
wspomaga finansowo, a na bieżąco ponosi koszty mieszkania i opłaty, teściowa zaś
gotuje smaczne obiadki i piecze doskonałe ciasta. Żyć nie umierać. Ale
przychodzi czas, by przejeść na swoje. I wtedy okazuje się, że brakuje
darmowego mieszkania, że samemu trzeba płacić za prąd, gaz, czynsz i co tam
jeszcze, a żona w zdolnościach kulinarnych jest na etapie eksperymentów młodej
kucharki bez żadnego doświadczenia. Człowiek się budzi z ręką w nocniku... Więc
co z tym konkubinatem? Ano z reguły już nie ma mowy o teściach, za to trzeba
poświęcić dużo czasu na to, by w sposób bezkonfliktowy poznać partnera czy
partnerkę. Mało tego, chcesz być kochanym/-ną musisz się o to cały czas mocno
starać, wszak w każdej chwili możesz dostać czerwoną kartkę. A teoretycznie wiążesz
się przecież na zawsze, nawet w konkubinacie.
Na koniec zostawiłem sobie pierwszy,
chyba najważniejszy argument za małżeństwem sakramentalnym: „Pomijam kwestię z jednej strony kluczową, z
drugiej dla katolika oczywistą – czyli, że współżycie pozamałżeńskie jest
grzechem a wspólne mieszkanie zakochanych sprzyja trwaniu w stanie grzechu
śmiertelnego”. To jest klucz prawdziwy deprecjacji konkubinatu – grzech śmiertelny –
który, tak nawiasem mówiąc, wymyślili sobie sami wierni.