niedziela, 24 lutego 2019

Wyższość małżeństwa (sakramentalnego?) nad konkubinatem


  Na blogu Zrzędy było poważnie, dlatego tu będzie luzacko, choć prowokacyjnie i kontrowersyjnie. Innymi słowy coś, co lubię ponad wszystko. Już kiedyś ten temat poruszałem, ale to było dawno i warto sprawę odnowić, tym bardziej, że trafiłem na arcyciekawy artykuł w tonie jak tytuł mojej notki. Pani Meg Jay, powołując się na badania amerykańskich uniwersytetów i uczonych, udowadnia ponad wszelką wątpliwość marność związków, zwanych konkubinatami1.Wytacza „ciężkie działa” na te konkubinaty i warto się im przyjrzeć.

  „(...) okazało się, że młodzi ludzie obu płci mają niższe standardy, jeśli chodzi o konkubenta niż współmałżonka. (...)
są skłonni zamieszkać z kimś, z kim nie chcieliby się ożenić (wyjść za mąż)”. Cóż, nigdy w życiu sam nie wpadłbym na  taki (idiotycznego) argumentu. Biorąc pod uwagę fakt, szybkość z jaką młodzi wchodzą w związki małżeńskie, wydaje się, że ten argument jest w praktyce najrzadziej brany pod uwagę. Nie żebym taką postawę zarzucał wszystkim, ale nie raz słyszałem opinię: nie ważne czy brzydki, czy bogaty, ważne, że mój ci on.

  Niezależnie od konkretnych uwarunkowań rezultatem bywa wieloletnie status quo – trwanie w związku konkubenckim, niezbyt szczęśliwym, jednak ograniczającym możliwości poszukiwania kogoś bardziej odpowiedniego” (sic!) Tu nasuwa mi się na myśl retoryczne pytanie: czy jest instytucja bardziej ograniczająca możliwość poszukiwania kogoś bardziej odpowiedniego niż usankcjonowane małżeństwem przymusowe trwanie przy jednym partnerze/-ce? Gorzej, czy wszystkie małżeństwa są szczęśliwe, że wadą konkubinatu staje się niezbyt wielka, ale wieloletnia szczęśliwość?

  Perspektywa problemów związanych z odzyskaniem nieudokumentowanych inwestycji we wspólne życie, (np. mieszkanie) sprawia że  rozstanie staje się jeszcze trudniejsze. W przypadku rozwodu istnieją narzędzia prawne regulujące podział majątku” (sic!) W przypadku rozwodów, gdy małżeństwo ma naprawdę co dzielić, podział majątku jest gehenną. Wiem, osobiście przeżyłem, choć ten majątek to marność – duże mieszkanie spółdzielcze i samochód. Po czterech latach w końcu sąd dał nam rozwód, po dwóch kolejnych, mogłem stać się jedynym właścicielem mocno nadszarpniętego zębem czasu poloneza (od samego początku niczego więcej nie chciałem). Gdybym był w konkubinacie cała operacja rozejścia i podziału majątku trwałaby – jeden dzień oraz zaoszczędzone nerwy i upokorzenia na sali sądowej.

  Badania socjologa Jamesa Q. Wilsona dowodzą, że konkubenci funkcjonują jak single, nie jak para małżeńska. Przede wszystkim bowiem w konkubinacie nie ma wspólnoty! Są dwie jednostki, współlokatorzy ponoszący koszty utrzymania”. Koń by się uśmiał, bo czym jest małżeństwo po kilku, najdalej kilkunastu latach współżycia, jeśli nie życiem singli? A tak, są dwie inności. Wspólnota jest wymuszona prawnie, natomiast z tym ponoszeniem kosztów bywa najczęściej tak, że ponosi je tylko jedno, pracujące albo zarabiające więcej. Tymczasem w konkubinacie jest w zasadzie dokładnie tak samo, choć na zasadzie dobrowolności i wzajemnego porozumienia. „Każdy ma swoje życie, którego elementem jest seks i spędzanie czasu z konkubentem/konkubiną, jednak brakuje prawdziwej wspólnoty (zarówno w postaci odpowiedzialności za drugą osobę, zdolności stawiania jej potrzeb nad własne, jak i bardziej przyziemnie – wspólnoty finansowej)” . Innymi słowy, to co wyróżnia na plus małżeństwo to wspólnota finansowa. Nie będę pisał szczegółów, ale owa wspólnota finansowa rozwaliła moje oba związki małżeńskie, mimo że oddawałem zarobki, co do grosza, z paskiem w ręku.

  Jednak układ przyczyn jest bardziej skomplikowany. Badania pokazują na przykład, że konkubenci mają niższe umiejętności komunikacyjne, słabszą zdolność kontroli impulsów oraz gorsze umiejętności negocjacyjne. (...) w konkubinacie głównym źródłem informacji o drugiej osobie jest obserwacja jego aktualnych zachowań w izolacji od domu rodzinnego”. Taaak, to prawda, życie z teściami to sam miód. Znam z autopsji dwa warianty. Jeden to zła teściowa, i tu chyba nie trzeba niczego wyjaśniać. Drugi – teściowie do rany przyłóż. I tu jest ciekawie. Teść czasami wspomaga finansowo, a na bieżąco ponosi koszty mieszkania i opłaty, teściowa zaś gotuje smaczne obiadki i piecze doskonałe ciasta. Żyć nie umierać. Ale przychodzi czas, by przejeść na swoje. I wtedy okazuje się, że brakuje darmowego mieszkania, że samemu trzeba płacić za prąd, gaz, czynsz i co tam jeszcze, a żona w zdolnościach kulinarnych jest na etapie eksperymentów młodej kucharki bez żadnego doświadczenia. Człowiek się budzi z ręką w nocniku... Więc co z tym konkubinatem? Ano z reguły już nie ma mowy o teściach, za to trzeba poświęcić dużo czasu na to, by w sposób bezkonfliktowy poznać partnera czy partnerkę. Mało tego, chcesz być kochanym/-ną musisz się o to cały czas mocno starać, wszak w każdej chwili możesz dostać czerwoną kartkę. A teoretycznie wiążesz się przecież na zawsze, nawet w konkubinacie.

  Na koniec zostawiłem sobie pierwszy, chyba najważniejszy argument za małżeństwem sakramentalnym: „Pomijam kwestię z jednej strony kluczową, z drugiej dla katolika oczywistą – czyli, że współżycie pozamałżeńskie jest grzechem a wspólne mieszkanie zakochanych sprzyja trwaniu w stanie grzechu śmiertelnego”. To jest klucz prawdziwy deprecjacji konkubinatu – grzech śmiertelny – który, tak nawiasem mówiąc, wymyślili sobie sami wierni.





34 komentarze:

  1. szukałem jakiejś szczególnej perełki w tym "hipernaukowym" i "ultralogicznym" wywodzie, ale to jest niezwykle trudne, bo jest to zaiste cała kolia pereł głupoty równych sobie natężeniem blasku idiotyzmu... drogą żmudnych procesów myślowych, nie do odtworzenia ze względu na stopień ich komplikacji, nie pozbawionych elementów irracjonalnych, tudzież stochastycznych wybrałem takie cóś:
    "(...) w konkubinacie głównym źródłem informacji o drugiej osobie jest obserwacja jego aktualnych zachowań w izolacji od domu rodzinnego."...
    skąd ten mądrala tą "izolację" wytrzepał?... przerasta mnie to pytanie, tu nie pomoże ani siedzenie w pokracznej pozycji, ani żaden stymulant ruchu elektronów w mojej osobistej sieci neuronowej...
    p.jzns...
    aha... sprawę krasnoludków jednostronnie uważam za zamkniętą, zapraszam do mnie na resume... jak wiesz używam zestawu fontów i tła przyjaznego dla oczu czytelników, więc nie powinieneś mieć żadnych problemów...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie wszystkie argumenty to „perełki”, ale najbardziej niedorzacznym wydaje mi się ten o rozwodzie i podziale majątku. Przecież sakramentalne młażeństwo podobno nie przewiduje takiej alternatywy.

      Usuń
    2. Ta kobita nie patrzy na kwestie małżeństwa pod względem sakramentalności z tego co zauważyłem. Poza tym tam tych badaniach w konkubinat liczy się narzeczeństwo w tych jej badaniach.
      Tak jeszcze zauważyłem, że w komentarze wkrada tu się pewien cyznizm, wynikający z tego, że autorowi - daruj Asmo wycieczkę osobistą, ale sam o tym wielokrotnie pisałeś - małżeństwo "nie pykło".
      Z moich obserwacji wynika że konkubinaty są faktycznie związkami luźniejszymi - parom nie chce się rozwiązywać problemów, bo łatwiej trzasnąć drzwiami i wyjść. To tyle, bo tego żargonu użytego w artykule nie rozumiem. Zaczynam się zastanawiać czy to nie kwestia chujowego tłumaczenia na tym portalu.

      Usuń
    3. @Radku...
      co prawda z obserwacjami trudno dyskutować, bo argumentami mogą być tylko własne obserwacje, ale pogadać można... pytanie jest takie, czy parom będącym w rejestrowanym związku bardziej chce się rozwiązywać problemy?... bo jeśli "rozwiązanie" ma polegać na tym, że związek nadal istnieje, to żadne rozwiązanie, bo wystarczy nic nie robić, sama rejestracja już to rozwiązała... iluzja polega na tym, że to my (obserwatorzy) postrzegamy jakąś parę jako związek, ale co jest w środku?... okazuje się nieraz, że w środku żadnego związku nie ma, bo tej parze nie chciało się rozwiązywać problemów... więc każde z osobna z własnym problemem się kisi i być może któreś jakoś ten swój problem rozwiązuje, ale sobie rozwiązuje, nie związku...
      najlepiej byłoby w ogóle zakazać rozwodów i sytuacja na papierze wyglądałaby wspaniale: nikt się nie rozwodzi, ergo ludzie w rejestrowanych związkach znakomicie sobie radzą z rozwiązywaniem problemów...

      @Asmo...
      Radku ma rację: ta kobita faktycznie nie odnosi się do "sakramentalności" małżeństwa, stawia jakby znak równości pomiędzy małżeństwem kościelnym i (tylko) magistrackim... a przecież według doktryny katolickiej te drugie to też konkubinat...
      chociaż niewykluczone jest, że tak właśnie do tego podchodzi, nazywając "małżeństwem" tylko te kościelne, a potem dalszy wywód prowadzi z takim właśnie ukrytym założeniem... takie założenie przyjmował kiedyś mój ex-teść (RIP), któremu odbiło na stare lata i nawrócił się na jakiś katechunat czy cóś... przy każdej wizycie u teściów brał swoją córkę na dywanik i pytał kiedy weźmiemy ślub... czaisz o co chodzi... on nie pytał o ślub kościelny, tylko o ślub w ogóle...

      Usuń
    4. wtręt 1
      proponuję zapoznać się również z badaniem pani socjolog Mercedes Arzu Wilson-zresztą są badania na gruncie amerykańskim-wiadomo o co chodzi?

      Usuń
    5. Zacznę od tego, że pierwszy akapit jej artykułu po wstępie (u mnie kwestia ostatnia) niejako ustawia całość (tu konkubinat) jako związek gorszy, już chociażby przez grzech, który ma deprymować resztą cech konkubinatu. A że tak jest, świadczy o tym fakt, że nie znajduje żadnego plusu konkubinatu w jej artykule.

      Radku:
      Faktem jest, że autorka porusza też okres narzeczeński i wspólne zamieszkanie przed ślubem. I tu muszę o sobie w kontekście moich nieudanych małżeństw, jak to określiłeś „coś nie pykło”. Drugi związek małżeński poprzedził ośmioletni okres konkubinatu, i powiem Ci w sekrecie, to był mój najdłuższy okres prawdziwej szczęśliwości w każdym ze związków, jaki było mi dane przeżyć. Za sprawą pewnego „drobiazgu”, konieczność wzięcia kredytu na zakup domu, musieliśmy wziąć ślub (takie były czasy). I wszystko (szczęśliwość bycia parą) diabli wzięli... Mam tu swoją teorię, ale nie będę snuł i tłumaczył owych argumentów. Ogólnie rzecz ujmując – nie wierzę w wielką miłość na wieczność, ale zjadła nas formalizacja. To co było staraniem się o względy, stało się przymusem. A mnie nazwisko zobowiązuje ;)

      Piotrze:
      W pełni się z Tobą zgodzę. W związku formalnym dopiero nic nie trzeba robić, aby związek trwał. To załatwia papierek, dla mnie zwanym cyrograf. Nie widzę żadnego pozytywu w trwaniu związku, który opiera się li tylko na owym papierku, plus świadomość, że formalna rodzina to coś wspaniałego, a przez rzekomą tradycję, uświęconego.
      Twój teść to przejaw człowieka, któremu się wydawało, że to co spłodził, jest jego własnością. Ty łaskawie też miałeś jakieś prawo, o ile prawnie to usankcjonowaliście.

      Usuń
    6. wtręt 2
      żeby napisać coś naprawdę konkretnego w tej kwestii ,trzeba mieć podstawę teoretyczną?Slany.pdf.
      Małżeństwo i konkubinat to dwa odrębne światy w obrębie jednego społeczeństwa.Jaki jest "cel" małżeństwa (katolickiego) a jaki konkubinatu?
      Moim zdanie istota tkwi w aspekcie różnic wychowania dzieci
      -dzieci wychowywane przez dwoje rodziców
      -dzieci wychowywane w konkubinacie(samotna matka i jeden/wielu partnerów.
      O Wilsonie można powiedzieć ,że był uznanym amerykańskim moralistą i dla niego małżeństwo to związek jednego mężczyzny i jednej kobiety.
      Ale może ja piszę nie na temat?

      Usuń
    7. wtręt2
      Autorze A. jest pewien niuans-dla badaczy istotny.Pani Meg Jay ,jak się zorientowałem jest psychologiem i na warsztat wzięła badania socjologa.Jest pewna różnica między psychologiem społecznym a socjologiem.Jaka?To trzeba może sobie wyjaśnić?Na czym polegają badania na poziomie indywidualnym a badania na poziomie grupy.....
      ciekawe CO można "udowodnić"na podstawie tych badań ,raczej pokusić się o wyciągnięcie pewnych wniosków itd.Moim zdaniem nie ma żadnych wiarygodnych badań socjologicznych -oprócz badań kibuców w Izraelu prowadzonych na przestrzeni kilkunastu lat kilkunastu i na dziesiątków tys.ludzi.W tym wypadku nie znamy nawet metodologii itditd.,ale miłej zabawy
      p.s.swoją drogą b.ciekawy temat -kościół zmienia podejście do konkubinatów ,że tak powiem przedmałżeńskich...aż się zdziwiłem
      zdrowia
      Sama

      Usuń
    8. @Asmo...
      nieraz się wypowiadałem, także u siebie, że trwałość jest wartością (na plus), tylko wtedy, jeśli jest skutkiem wartości samego związku... niestety mnóstwo ludzi ubzdurało sobie, że trwałość jest celem mającym wartość samą w sobie... efekt jest taki, że mamy całą furę trwałych związków bez wartości, a w konsekwencji ta ich cała trwałość jest gówno warta...
      i nie można zaprzeczyć, że katolicka indoktrynacja ma nader wybitny udział w tym postawieniu sprawy do góry kołami...

      Usuń
    9. Ale Piotrze, postrzeganie związku jako wartość nie wzięło się też znikąd. I myślę że wpływ ma tutaj religia.

      Usuń
    10. Piotrze:

      Tu się z Tobą w pełni zgodzę. Trwałość związku jest wartością, przy czym dodałbym od siebie, że na tę wartość nie ma żadnego wpływu formalność, najczęściej podszyta restrykcyjnym prawem. Mam na myśli problemy związane z rozwodem. Poza samym rozwiązaniem związku niesie ze sobą upokorzenie.

      Radku:
      Bądźmy szczerzy. Od zawsze związek dwojga ludzi miał swoje przywileje. Religia uczyniła pewne związki bardziej uprzywilejowane.

      Usuń
    11. A tak, od zawsze. Na pewno. :D
      Przywilejem żony było słuchać męża.

      Usuń
    12. a ja wreszcie załapałem o co może chodzić z tą izolacją... otóż kobita (autorka) wykoncypowała sobie, że para będąca ze sobą bez ślubu ma być automatycznie wypisana z rodziny... i faktycznie tak kiedyś bywało /i bywa w niektórych niektórych niszach/, na szczęście mamy już inne czasy i ludzie zaczynają pojmować, że taka para istnieje bardziej dla siebie, niż dla wspólnoty, a z punktu widzenia wspólnoty jest tak samo wartościowa, czy ze ślubem, czy bez... bo i też sama wspólnota (jako pojęcie) zmieniła swój sens...
      czyli tak czy owak, nie zmienia to mojej oceny owej perełki...

      Usuń
    13. Masa przygodnych facetów, których nie ma sensu nikomu przedstawiać... :D

      Usuń
    14. @Radku...
      zgadza się, właśnie przeczytałem gdzieś tu nieco powyżej na forum, że konkubinat polega na samotnej matce i niekoniecznie jednego partnera... taką definicję "konkubinatu" dołączyłby do omawianego sznura perełek... lol...

      Usuń
    15. tak uważa Wilson- proponowałem sięgnąć do źródeł, poza tym nie dyskutuję z laikonikiem(bez obrazy)-silenie się na indywidualizm prowadzi do wypaczenia pojęć i znaczeń-a tu kłania się Sokal.Przechodziłem obok ,stąd ta reakcja.Można się użalać panu Radkowi-może kiedyś skorzystam ,jeśli pozwoli....
      proszę czytać ,nie koniecznie komentować (pan pracuje ,jako jubiler?)

      Usuń
    16. Mogłem użyć słowa kohabitacja , ale konkubinat jest bardziej zrozumiały dla czytelników prasy ....

      Usuń
    17. Radku:
      Nie wierzę, kto to napisał o przywileju żony ;) Nie wierzę...
      Tak na marginesie, ten „przywilej” istnieje do dziś i jest mocno akcentowany.

      Usuń
    18. Piotrze:
      Ja też to czytałem :D:D:D
      Związek samotnej matki z dzieckiem...

      Usuń
  2. no jak miło! małżeństwo lekiem na całe zło!
    tylko co tam w GUS piszą?... ile tych rozwodów jest?... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. GUS jest straszny. Straszy, że co czwarty związek małżeński się rozwodzi. I to mimo tylu przeszkód ;)

      Usuń
    2. jeśli jest za dużo rozwodów, to świadczy to tylko i wyłącznie o tym, że za dużo par się rejestruje bez potrzeby i kompletnie bez sensu...

      Usuń
    3. Rzekłbym, że raczej bez pomyślunku. Większości nowożeńcom zdaje się, że złapali Pana Boga za nogi, a oni diabła trzymają za ogon... ;)))

      Usuń
    4. w swoim czasie byłam na kilku weselach (rodzina ze strony "ex") i wszystkie te śluby były przyśpieszone przez pojawienie się ciąży (presja opinii rodziny) i raczej mało miały wspólnego z przemyślaną, świadomą decyzją o związku.

      Usuń
  3. Przepraszam Asmodeuszu, że nie "w temacie" notki, tylko "ustrojowym", ale mam pytanie, czy dyskusja na blogu Zrzędy pod ostatnią notką zeszła do konspiracji, czy tylko na mnie nałożono jakieś sankcje karne w postaci braku nie tylko możliwości komentowania, ale wręcz braku dostępu do czytania komentarzy innych komentatorów. Bo widzę, że tych komentarzy jest już chyba 232, a moja "znajomość z forum" zakończyła się gdzieś koło liczby 202? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie... to tylko system Blogspota tak działa.. trzeba kliknąć "czytaj więcej" na samym dole...
      p.jzns :)...

      Usuń
    2. Piotr dobrze prawi ;) Sam byłem zaskoczony, gdy stwierdziłem, że nie widzę swojego komentarza. To całkiem nowe doświadczenie z blogspotem, ale kto by się spodziewał takiej ilości komentarzy? Z drugiej strony piękna sprawa i też masz w tym swój udział.
      Pozdrawiam pięknie.

      Usuń
    3. a ja nie wiem, o czym Wy piszecie. ja wszystkie komentarze elegancko wiedzę. za to nie widzę do kliknięcia opcji "czytaj więcej" :)

      Usuń
    4. To dotyczy przedostatniej notki na blogu Zrzędy, gdzie widać tylko 200 komentarzy. Aby zobaczyć pozostałe, trzeba kliknąć "czytaj więcej" ;)

      Usuń
    5. Dzięki Panowie za podpowiedź, PKanalii podwójne, bo to już drugi raz mi próbuje pomóc tak zupełnie bezinteresownie... (pierwszy raz to było z założeniem konta "bezblogowego", kiedy Asmodeusz dostęp do bloga dla anonimowych zamykał). :)

      A tak dla wyjaśnienia - czy Ty Asmodeuszu coś jednak przestawiałeś, żeby ta opcja "czytaj więcej" się pojawiła, czy też ona sama się automatycznie uruchamia przy większej ilości komentarzy?
      Bo wiesz, jakoś tak bardziej honorowo (?) się czułam myśląc, że mnie jakieś "prześladowania" dotknęły niż że zwykła gapa jestem i tej opcji sama nie zauważyłam. :)

      Usuń
    6. Nie, Mario, nie mam w tym żadnego udziału, ten „patent” wymyślił sobie blogspot ;)

      Usuń
  4. na tym blogu nie zauważyłem manier prześladowczych,człowiek z wiekiem robi bardziej obojętny na głupotę ,albo bardziej tolerancyjny-zależy ,jak się patrzy...

    OdpowiedzUsuń