sobota, 17 stycznia 2015

Armagedon, dzień po



No i jest. Ciężka pigułka do przełknięcia. Dla skrajnie katolickich ośrodków kształtowania opinii publicznej. To z przekąsem, bo też z pozoru błaha sprawa, urasta tam do rangi walki o życie.

Mam oczywiście na myśli sprawę pigułki „dzień po”, którą Parlament Europejski uznał za dostępną bez recepty, i co nasze Ministerstwo Zdrowia zaakceptowało. To znaczy, że i u nas będzie dostępna bez recepty. Gwoli wyjaśnienia. Ellaone został uznany za środek nieszkodliwy dla zdrowia (kobiety, bo jest do zażywania przez nią) w sytuacji, gdy ta nie chce zajść w ciążę. Nieszkodliwy, jeśli się ją stosuje raz w jednym cyklu owulacyjnym. Nie pozwala na zapłodnienie komórki jajowej i jej zagnieżdżeniu a tym samym dalszemu rozwojowi. Jej skuteczność maleje w miarę upływu czasu od stosunku, bo gdy już do zapłodnienia dojdzie, ta skuteczność jest zerowa. Teoretycznie to maksimum do pięciu dni po. Najbardziej skuteczna jest w dniu po stosunku, stąd zresztą potoczna nazwa.

Mnie właściwie sprzeciw, owych wymienionych we wstępie ośrodków nie dziwy, bo przecież i prezerwatywa, to w końcu diabelski wynalazek. Niemniej metody, jakimi owe ośrodki się posiłkują, już jak najbardziej. Będę się posługiwał cytatami. Na pierwszy ogień słowa znanego pana Tomasza P. Terlikowskiego: „W Polsce zabijanie dzieci jest nielegalne. I nielegalna, jak na Malcie powinna być trutka na dzieci (na kobiety także). Tym jest ellaone.” - prawda, że mocne? Z tym, że to kłamstwo w 98 procentach. Ponieważ nie dochodzi do zapłodnienia, nie może być mowy o truciu (zabijaniu) dzieci. Żeby coś zabić, to coś musi istnieć. A ponieważ do zapłodnienia nie dochodzi, nie ma mowy o zabiciu dziecka, nawet niepoczętego. Jeden procent dla Malty, gdzie faktycznie ta tabletka jest zakazana. Drugi procent to, owa wątpliwa trutka dla kobiety. Stosowana zgodnie z zaleceniami, może wywołać nudności.

W sukurs Terlikowskiemu idzie ks. dr hab. Piotr Kieniewicz. Podchodzi do problemu z innej strony, choć jednocześnie jest jakby połowicznie bardziej sensowny: „(...) jeśli farmaceuta chce zachować integralność moralną, nie może sprzedać takiej tabletki. Jedynym celem zastosowania takich środków jest przeciwdziałanie poczęciu. (...) Jeśli w ulotce czytamy, że można je podać 72 godz. po współżyciu, to oznacza, że chodzi wyłącznie o działanie wczesnoporonne. Nie ma żadnej możliwości, by na gruncie moralnym zaakceptować taką sytuację.” Połowicznie, bo ja nie rozumiem związku między przeciwdziałaniem poczęciu, a działaniem wczesnoporonnym. Jak może coś być jednocześnie przeciwdziałające poczęciu i jednocześnie wczesnoporonne? Ks. Piotr Kieniewicz widzi jednak znacznie poważniejsze aspekty dopuszczenia tabletki „dzień po”. Dla niego, to działanie jest elementem działań anty-populacyjnych, uderzających w..., interes narodowy!!! To już naprawdę ciężkie działa.

Wreszcie wywiad z Kają Godek - naczelną antyaborcjonistką kraju. Ona też nie przebiera w słowach: „rząd zdecydował się na promowanie przemocy w rodzinie”?! Bo według niej, stosowanie tej tabletki to zabijanie dziecka(?) czyli właśnie najgorszy przejaw przemocy. W dodatku to przede wszystkim faceci przymuszają kobiety do zażywania tej tabletki. I kolejny ekwilibrystyczny powód, dla którego rząd dopuścił tabletki bez recepty. Ministrowie zdrowia, przymilają się Unii Europejskiej licząc tym samym na „ciepłe posadki” w ramach którejś z komisji. Ale pni Godek widzi też i inne zagrożenie: „Nie zdziwię się, jeśli ktoś wpadnie na pomysł postawienia automatu z takimi tabletkami na przykład w gimnazjum.” Chipsów nie wolno, ale tabletki będą. I szerzy kolejną, spiskową teorię dziejów, bo za tymi tabletkami kryje się nie tylko przemysł farmaceutyczny, ale również kliniki sztucznego porodu.

Mnie, w związku z tą dyskusją, nasuwa się kilka dość smutnych wniosków. Ja rozumiem, wiara i jej standardy moralne mogą mieć z tabletką „dzień po” problem. Tyle, że jeśli pójdziemy tym tropem (a niestety to już ma miejsce), każde współżycie, nie mające na celu prokreacji, będzie okrzyknięte zbrodnią. I nieważne czy to w związku małżeńskim, czy poza nim. Bo nawet gwałt nie jest, dla tej grupy katolickich ortodoksów, dostatecznym powodem, aby ciąży unikać. W tym celu należy posługiwać się kłamstwami, przyrównując zażycie tabletki do aborcji, lub, jeśli to okaże się mało przekonywujące, trzeba straszyć interesem narodowym czy lobbingiem wiadomych firm.

Jest jeden ciekawy aspekt tej wrzawy. Jednym z zarzutów przeciw tabletce jest mniemanie, że oto teraz nastolatki będą stosować tabletkę „dzień po” jako doraźny środek antykoncepcyjny. I ja po części się z tym zgodzę. Rzecz jednak w tym, że tu kłania się inny problem, choć dotyczący tej samej kwestii. Gdyby te same środowiska, które dziś z taką zajadłością zwalczają dostępność tej tabletki, swego czasu nie zwalczały w podobny sposób pomysłu edukacji seksualnej w szkołach, może nie byłoby dziś o co kruszyć kopii?

A przecież sprawa wydaje się całkiem prosta. Kościół dysponuje wystarczającym aparatem nacisku na wiernych, w postaci katechezy podczas mszy, czy w czasie lekcji religii. Nikt mu nie broni prowadzenia akcji informacyjnej i uświadamiającej. Czyżby jednak nie dowierzał swoim wiernym, że musi się uciekać do akcji przeciw wprowadzeniu tych niewielkich i wcale nie tanich tabletek do sprzedaży bez recepty? Dlaczego, wszystko, co jest niezgodne z moralnością Kościoła, musi być prawem świeckim zakazane? Nawet wtedy, gdy ta katolicka moralność czasami jest wątpliwa. Dlaczego ci, którzy nie chcą być owieczkami tego potulnego stada, mają być w tym stadzie na zasadzie przymusu? W końcu podobno nie kto inny, jak sam Bóg, zagwarantował na wolną wolę. Prawo decydowania o swoich postępkach z jednoczesnym poczuciem odpowiedzialności za nie. I to nie tylko w kwestii tabletki „dzień po”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz