Dasz
się postraszyć mój Czytelniku? To wypróbowana metoda na dobry dzień. Nawet
jeśli się nic szczególnego nie wydarzy i tak będziesz szczęśliwy, że nie
stało się to najgorsze. W pewnych kręgach straszą, na ten przykład, piekłem ze
strasznymi mękami. Ty spełniasz jeden drobny warunek – uwierzysz – i już jest ok, to piekło ci nie grozi.
Najwyżej czyściec, ale to przysłowiowy mały pikuś, bo czyściec kiedyś się
kończy, piekło nigdy. Przy okazji możesz grzeszyć, bo Kościół to ludzie wierni
ale grzeszni, dla których nie liczą się uczynki, liczy się tylko wiara1.
Mnie
dziś postraszono, choć nie dosłownie tak jak tym piekłem. Postraszono mnie
szpitalem, choć tylko hipotetycznie, bo na razie się nie wybieram. Kazano mi
sobie wyobrazić sterylną salę, z krystalicznie czystymi ścianami, lekko chłodną,
w której zażywam nie tyle spokoju, ile cierpienia jako stary człowiek.
Podchodzi do mnie medyk w białym kitlu z życzliwym uśmiechem na twarzy i z
niewielką strzykawką w dłoni. W drugiej ma kartkę, którą mam tylko podpisać, a
w zamian zapewnią mi ulgę w tym cierpieniu raz na zawsze. Ten dokument, to
zgoda na rzekomo dobrowolną eutanazję. Tak ma podobno wyglądać niedaleka
przyszłość w polskich szpitalach i to wcale nie z powodu coraz dłuższych kolejek.
Tak się będzie działo, gdy liberalizm dojdzie do władzy... Bo liberalizm to
kultura śmierci, tak przynajmniej zapewniają nasi chrześcijańscy współbracia. Dla
liberalizmu przez laicyzm ważne jest zabijanie nazwane wspaniałomyślnością,
uznawanie naturalnej śmierci jako pozbawienie godności, zaś współczucie jest
tylko ciężarem i marnowaniem zasobów emocjonalnych i finansowych. Pewnie stąd
taka popularność bioetyki, prawdziwego diabelstwa, jakie mógł wymyślić tylko szatan.
Od
jakiegoś czasu postępuje diabelska laicyzacja, od niedawna jest diabelskie
gender, rodem z piekła aborcja, i jakby tego było mało, na scenę wchodzi
diabelska bioetyka. Można by rzec: tak powstają „szatańskie wersety”, tym razem
skierowane przeciw chrześcijaństwu. Wróćmy do tej bioetyki, którą próbuje się
też zakwalifikować do ideologii, gdyż wszem i wobec wiadomo, że każda ideologia,
jeśli nie skierowana na Boga jedynego, jest diabelstwem. Otóż „(...) program bioetyczny okazuje się koniec
końców zdumiewająco radyklany: pogrzebać wartości i obyczaje naszej kultury i
wypracować nowy konsensus etyczny na swój (bioetyki) samodzielnie stworzony
obraz i podobieństwo. Mamy słowo na określenie tak szeroko zakrojonego
programu. To właśnie ideologia. (...) Oznacza to, że lekarze właśnie od
bioetyków czerpią „wiedzę” o moralnym wymiarze uprawianej przez nich sztuki
Asklepiosa. To zaś może mieć dla pacjentów śmiertelne konsekwencje. Dosłownie”2. Od niejakiego Wesleya Smith’a dowiadujemy się konkretnie
jaka jest definicja bioetyki: „Bioetyka
natomiast koncentruje się na związku pomiędzy medycyną i zdrowiem i
społeczeństwem. Ten ostatni element pozwala bioetykom snuć projekty
wykraczające daleko poza dobro jednostki i przypisywać sobie moralne
kompetencje, które zdumiewają ambicją i pychą”3, po której jest
się czego naprawdę bać, wszak to pod pewnymi względami wręcz przypomina marksizm.
Przecież nie ma innego dobra, innej, lepszej moralności, innej kompetencji, niż ta
chrześcijańska.
W
porównaniu z opisem szpitala w drugim akapicie, jakże lepiej wypada hospicjum
inspirowane chrześcijańskimi wartościami. To lekki sarkazm, choć nie mam nic
przeciw, ba!, jestem za, gdyż umieranie nie jest łatwe, a umieranie w
samotności jeszcze trudniejsze. Mimo to mam z tymi chrześcijańskimi wartościami
problem. W pewnym dokumencie4, poświęconym Cicely Saunders,
twórczyni hospicjów, znalazłem trzy fragmenty, które budzą mój najwyższy niepokój.
Dodam, że to mój osobisty niepokój. Oto one:
- Naszym najlepszym środkiem uspokajającym, zwłaszcza u ludzi w podeszłym wieku, jest alkohol. Większość z nas czuje się lepiej po małym drinku: dlaczego nie miałoby to dotyczyć pacjentów? Wolno nam z urzędu podawać alkohol, pozwolono nam też stosować dżin jako składnik naszego ulubionego koktajlu przeciwbólowego;
- Naszym najlepszym środkiem uspokajającym, zwłaszcza u ludzi w podeszłym wieku, jest alkohol. Większość z nas czuje się lepiej po małym drinku: dlaczego nie miałoby to dotyczyć pacjentów? Wolno nam z urzędu podawać alkohol, pozwolono nam też stosować dżin jako składnik naszego ulubionego koktajlu przeciwbólowego;
- W przypadku cierpienia związanego z rozstaniem, poczuciem słabości, rozpaczą przegranego życia [dlaczego przegranego? - dopisek mój], świadomością bliskości śmierci nie można twierdzić, że zna się odpowiedź. (...) Jestem jednak
przekonana, że cierpiący – co niekoniecznie mu powiem, nie jest sam, ponieważ
odpowiedzią na cierpienie jest tak naprawdę obecność Boga w obrębie cierpienia;
- Moje obiekcje wobec jakiejkolwiek zalegalizowanej formy „wspomaganego samobójstwa” czy eutanazji wynikają stąd, że zapis prawny umożliwiający takie zabiegi podważa prawo słabych do opieki [ciekawe w którym miejscu? – dopisek mój]. (...) posługuję się argumentacją ściśle socjologiczną, osobiście uważam, że człowiek nie ma prawa odbierać sobie życia, bo jest ono w rękach Boga.
- Moje obiekcje wobec jakiejkolwiek zalegalizowanej formy „wspomaganego samobójstwa” czy eutanazji wynikają stąd, że zapis prawny umożliwiający takie zabiegi podważa prawo słabych do opieki [ciekawe w którym miejscu? – dopisek mój]. (...) posługuję się argumentacją ściśle socjologiczną, osobiście uważam, że człowiek nie ma prawa odbierać sobie życia, bo jest ono w rękach Boga.
Odpowiem
krótko. Nawet w obliczu śmierci nie mam ochoty popaść w alkoholizm, a obecność
Boga w cierpieniu na trzeźwo jest bardziej iluzoryczna niż to się może
niektórym wydawać. Gdybym bowiem uznał, że Bóg uczestniczy w tym cierpieniu,
musiałbym go przed śmiercią znienawidzić. A co, gdy nie przyjmuję Jego
istnienia za możliwe? Mam w Niego uwierzyć, aby było mi rzekomo lżej znosić to bezsensowne
cierpienie? Trzeci fragment jest w oryginale obszerniejszy, wyłuszczyłem z
niego tylko to, co uważam za znaczące. Wynika z niego jednoznacznie, i znów
ucieknę się do sarkazmu, że moja śmierć nie będzie moją „własnością”, stanie się
sadystycznym przedstawieniem dla wierzących gapiów, bez względu na to, czy tego
chcę, czy nie.
Dlatego
też uważam, że każdy ma prawo umierać tak jak zechce. To nie bioetyka będzie
skazywała umierających na śmierć, to wiara chrześcijańska skazuje nas, w
obliczu nieuniknionej śmierci, na bezsensowne cierpienie. Przynajmniej tych,
którzy nie mają na to ochoty. Do strachu przed cierpieniem śmierci, dochodzi
strach przed chrześcijańską etyką śmierci. Nie wiem jak kto, ja się
przestraszyłem.
Przypisy:
1 - Terlikowski uznaje, że pelagianizm (dobroludzizm) to herezja: http://www.fronda.pl/a/tomasz-terlikowski-czas-zerwac-z-herezjami,127376.html
2 - https://www.pch24.pl/kultura-smierci---wstrzasajaca-ksiazka-o-tym-co-nas-czeka-na-starosc,68409,i.html
3 - ibidem
4 - https://www.hospicjum.waw.pl/pliki/Artykul/1142_cicelysaunders.pdf
1 - Terlikowski uznaje, że pelagianizm (dobroludzizm) to herezja: http://www.fronda.pl/a/tomasz-terlikowski-czas-zerwac-z-herezjami,127376.html
2 - https://www.pch24.pl/kultura-smierci---wstrzasajaca-ksiazka-o-tym-co-nas-czeka-na-starosc,68409,i.html
3 - ibidem
4 - https://www.hospicjum.waw.pl/pliki/Artykul/1142_cicelysaunders.pdf
W sumie to logiczne: rodzimy się z grzechem pierworodnym, żyjemy grzesznie, więc i grzechem jest umierać. Chyba, że Bóg nas powoła do śmierci, jak nas powołał do życia.
OdpowiedzUsuń[To żart jest, ale jakby taką myśl pociągnąć mogłaby powstać niezła koncepcja :) ]
Hospicjum plus, czyli alkohole i ewentualnie, jak Bóg da, a siostra pozwoli, marihuana to niezły koniec. Problem w tym, że czasem życie boli jak sto sk...ów i wtedy chory powinien mieć prawo powiedzieć "basta". I nie raz to mówi. Robi nawet. Tyle, że popełnić samobójstwo wcale nie jest prosto.
To nie hospicjum plus, to hospicjum Cicely Saunders ;) Ja nie wiem czy PiS dałby nawet li tylko trzysta plus. Na progu śmierci raczej nie zagłosują. Za to gdzieś czytałem o plusach dla wariatów, których zwożono do urn wyborczych w Tykocinie.
UsuńŚwięta Mary Jane niekoniecznie jest dobrym (chwilowym) lekiem na cierpienie, czasem działa w drugą stronę... ale jeśli pensjonariusz hospicjum jej sobie zażyczy, to jestem za... wie, czego chce, nawet jeśli nie wiemy, czy wie...
Usuńalkohol?... straszne gówniany narkotyk, ale tu jest ta sama sprawa: to pensjonariusz powinien mieć ostatnie słowo...
za to naturalne opiaty: morfina, acetylomorfina, dezomorfina, czy heroina (dwuacetylomorfina) są tu jak najbardziej okay... nie jakieś tam syntetyczne opioidy, jakieś gówna w stylu dolarganu, palfium czy metadonu, które znieczulają, ale nie ma w nich nuty haju, tej odrobiny frajdy na koniec życia...
ryzyko uzależnienia?... hogwash!... o czym my tu gadamy?... te syntetyczne opioidy też uzależniają, a nawet jeszcze szybciej, tylko rzecz w tym, że zanim pacjent się uzależni, to zejdzie... syntetyki trują, przyspieszają zgon, zaś naturale nie, więc może o to w tej polityce chodzi?...
p.jzns :)...
Sparafrazuję pewną fraszkę Sztaudyngera:
Usuń„Alkohol zbija, to fakt.
Dlatego w hospicjach alkoholików jest brak”
Gwidoniuszu:
OdpowiedzUsuńTak moja śmierć będzie moja, tak ten blog jest mój. Nie ma w Tobie za grosz szacunku, ja go przestaję mieć dla Ciebie. Od dziś każdy Twój komentarz będzie bez skrupułów kasowany. Poszukaj sobie, jak ta hiena cmentarna, innego miejsca. Możesz też płakać jak przedszkolak w piaskownicy, ale sam sobie jesteś winny. Już Ci kiedyś napisałem: tolerancja kończy się tam, gdzie ktoś przeciw niej występuje…
Pa, pa.
w obliczu śmierci nie wpadniesz w alkoholizm, nie wpadniesz nawet w methamphetamizm /meth najszybciej uzależnia/, bo po prostu nie zdążysz...
OdpowiedzUsuńa tak w ogóle to mamy zgodność: niech każdy umiera, jak chce... co prawda do dyskusji jest kwestia entuzjastów "pasów sharida", jednak jest to problemat nierozstrzygalny, bez żadnej puenty...
p.jzns :)...
Zapominasz o alkoholikach, a tych w hospicjum może być sporo, bo akurat nadużywanie alkoholu bardzo zwiększa ich szansę na dostanie się do tego miejsca. Zakładając nawet kontrolowaną ilość alkoholu w drinku, ściśle wyznaczoną przez lekarza, efektem zażycia będzie silny głód alkoholu. Ból, bliskość śmierci, a do tego głód- to niezła chujnia. Głód można zaspokoić schlaniem się do imentu, ale tu pojawi się na drugi dzień efekt odstawienia i głód nie tylko psychiczny, ale i fizyczny, do tego od groma dodatkowych problemów dla personelu. Można podawać alkohol jedynie nieuzależnionym, ale i to nie jest fajne, bo obaj wiemy, że towarzystwo pijącego alkohol i rozchodząca się woń alkoholu, to na tyle silny wyzwalacz, że głód u alkoholika się pojawi.
UsuńNie, mimo chwilowego działania przeciwbólowego alkoholu, jestem stanowczo przeciwny takim praktykom (podawania drinka jako leku). Anestezjolodzy całkiem nieźle radzą sobie z bólem w inny, mniej wymykający się spod kontroli sposób, a zawsze przecież jeśli ktoś chce się leczyć alkoholem, może opuścić hospicjum i samemu się "kurować".
Piotrze, alkohol, a raczej alkoholizm jest tu moją ironią (prawa felietonu). Pewnie przed eutanazją sam bym poprosił o kieliszek czegoś mocniejszego, jeśli będę w stanie. Rzecz jest w czymś innym i aż żałuję, że tego nie uwypukliłem w notce. Ten, który straszy szpitalem z lekarzem, który ma strzykawkę w ręku insynuuje, że eutanazja jest zamachem na życie. Ktoś Ci coś podsuwa w sytuacji, gdy cierpisz, a to coś ma Cię zabić. Tymczasem Cicely Saunders przyznaje z rozbrajającą szczerością, że serwuje umierającym bez ich wiedzy „koktajl uśmierzający ból na bazie dżinu”. Alkohol podnosi ciśnienie, co może się różnie skończyć dla chorego.
Usuń@Woland...
Usuńmasz rację, nie uwzględniłem kwestii kwestii ludzi, którzy znaleźli się w hospicjum z powodu nadużywania alkoholu... tylko co to zmienia?... fundowanie im umierania na głodzie jakoś niefajne mi się wydaje...
aha... jeszcze jeden drobiazg:
"może opuścić hospicjum"...
czy jesteś pewien, że "może"?...
pacjent hospicjum ma przeważnie niewiele do gadania...
myślę, że to zależy od konkretnego przypadku, n.p. czy jest ubezwłasnowolniony lub czy jest ruchomy.
Usuńumieranie na głodzie..., gdybyś wiedział że to kwestia dnia, o.k.- lepiej dać mu się napić, ale jeśli to miesiąc, to głód, kaca, być może padaczki, czy delirium, będzie przeżywać codziennie. Nie wiem, co fajniejsze.
Tak po prawdzie w obliczu śmierci lekki alkoholizm byłby chyba nawet mile widziany.Wszak po paru kieliszka nawet śmierć nie byłaby taka straszna ;)
OdpowiedzUsuńWidzę, że punkt o alkoholizmie ma wzięcie ;))) Nie będę pisał dwa razy, przeczytaj moją odpowiedź pod komentarzem Piotra.
UsuńAlkohol przeważnie zawsze ma wzięcie :)
UsuńMusze sobie coś więcej o tej Cicely Saunders poczytać
Wydaje mi się, że jej trudno coś zarzucić (poza tym alkoholem jako lek). Bądźmy szczerzy, idea hospicjów nie jest zła. Dziś, niektóre świeckie hospicja oferują pomoc w domu umierającego. A to, że cechują ją chrześcijańskie podejście do umierania, nawet dla mnie nie jest problemem. Przynajmniej do czasu, kiedy narzucają go innym.
UsuńStraszenie eutanazją? Ponieważ przeszedłem nowotwór i to mocno zaawansowany, miałem okazję się napatrzeć na zachowania ciężko chorych i ich bliskich. Dlatego napiszę o AUTENTYCZNEJ EUTANAZJI, ODBYWAJĄCEJ SIĘ NON STOP. Jeden z najokrutniejszych rodzajów eutanazji, jaki zaaplikowano mojej znajomej, to była eutanazja polegająca na wycieczce po cudowną wodę do Lourdes, modlitwę i nadzieję na to, że widoczny gołym okiem na karku (od ucha do ucha) guz nie jest złośliwy- w miejsce natychmiastowych badań histopatologicznych i odpowiedniej do wyników reakcji. Na ten sposób bardzo nalegała zdewociała siostra chorej, na marginesie, proponowała go również mnie, nawet oferowała się, że mi opłaci podróż do Lourdes. Poza tym bardzo próbowała na mnie wpłynąć, bym nie chodził na basen, "bo się zbytnio forsuję". Podobny rodzaj eutanazji katolickiej próbował za drobną opłatą zastosować masowo (na zaproszenie abpa Hosera) niejaki Bashobora, niestety Kościół nie rejestruje udanych aktów eutanazji, chociaż już tzw. "cudowne ozdrowienia" (dziwnym trafem zawsze przy medycznym wspomaganiu), liczy bardzo skrupulatnie.
OdpowiedzUsuńDla jasności: Nie nazywam eutanazją przypadków odstawienia terapii, gdy nowotwór się cały czas rozwija mimo leczenia, stan pacjenta się pogarsza, ból jest nie do wytrzymania, lekarze nie mają nic do zaproponowania. Ja mówię o przypadkach, gdy pacjent dowiaduje się od lekarza, że możliwy jest u niego nowotwór, ale tak się boi leczenia, że odwleka diagnozę i podjęcie leczenia, zastępując je modlitwą, trzymaniem kciuków, chodzeniem do szamana, czymś równie idiotycznym.
Poruszyłeś ciekawy problem pielgrzymek, szczególnie tych mających przynieść pielgrzymującym wyleczenie. Wprawdzie nie uznałbym tego za eutanazję, bo pielgrzym myśli o uzdrowieniu, a nie przyspieszeniu śmierci, niemniej nie mogę zrozumieć postawy Kościoła, który zamiast namawiać chorych do medycznego leczenia, te pielgrzymki gloryfikuje. Jeśli już, powinny mieć charakter dziękczynny za wyleczenie. Dziękczynny dla lekarzy, nie Bogu.
UsuńW moim rozumieniu eutanazja jest tylko „wspomaganym samobójstwem” w sytuacja, gdy nie ma żadnych szans na wyleczenie, a egzystencja jest horrorem. Często przeciwstawia się jej instytucję wybudzenia z śmierci mózgu. Kilka, kilkanaście(?) przypadków wybudzenia ma świadczyć o tym, że eutanazja jest nieuprawnionym zabójstwem. To pomieszanie z poplątaniem. W czasie śmierci mózgu można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić dwie rzeczy. Człowiek nie cierpi – mózg nie reaguje na bodźce, oraz człowiek nie ma świadomości, a więc nie może prosić o eutanazję, a mnie się wydaje, że ta ma tylko sens wtedy, gdy chory jest świadomy swojej decyzji. Podobnie jest w przypadku tak zwanej „uporczywej terapii”. I tu w grę wchodzi bioetyka.
Sytuacja, którą ja opisuję, wygląda tak, że chory panicznie boi się leczenia. Z różnych powodów. W Irlandii tylko i wyłącznie ze strachu przed bólem, a w Polsce dodatkowo ze strachu przed tym, że leki zrujnują chorego. Nie chce uwierzyć w powagę sytuacji, liczy że (jak dotychczas zawsze się zdarzało) JAKOŚ TO BĘDZIE. Niby wie, czym jest śmierć, ale własna śmierć jest dość długo nierealna, zwłaszcza że przez całe życie nie zdarzyło mu się umrzeć. Poza tym nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, że nawet najcięższa terapia antyrakowa jest przyjemniejsza od umierania na raka. Tu wchodzi myśl o lekkiej pomocy nadprzyrodzonej. No i zaczyna się cały wachlarz- począwszy od szarlatanów w stylu Zięby po szarlatanów w stylu Bashobory. I masz rację, chory nie chce uwierzyć, że odrzucając leczenie wybiera śmierć. To nie jest w pełni świadoma decyzja o śmierci, choć bez leczenia nie ma nic, co pozwalałoby się jej tym razem wywinąć.
UsuńKiedy ja też panicznie boję się chirurgicznych zabiegów. Dawno mnie nic tak nie stresowało jak oczekiwanie na zabieg usunięcia zaćmy. Gdyby nie fakt, że już praktycznie nic nie widziałem, pewnie dalej bym zwlekał. Moja była już żona, mimo zaproszeń nigdy nie poszła na badania wykrywające raka piersi. W moim postrzeganiu ten strach jest jakby wytłumaczalny, choć jednocześnie irracjonalny. Tyle, że ja mogę sobie mówić o irracjonalności, a i tak rośnie we mnie napięcie przed usunięciem zaćmy na drugim oku (już zdecydowanie mniejsze).
UsuńMnie trudno powiedzieć jak bym się zachował przy diagnozie raka, wierzę, ale na zasadzie wiary, że natychmiast poddałbym się leczeniu, natomiast jestem pewien, że żadna pielgrzymka, żaden znachor, ani medycyna naturalna nie wchodziłyby w rachubę.
Bo to jest bardzo powszechna reakcja. Kilka lat temu byłem w Dublinie na sympozjum dla "cancer survivors", czyli tych, co przetrwali raka. Gospodarz, wtedy doktor, dziś już profesor Breathnach, za największe wyzwanie, z którym z różnym skutkiem styka się w swej praktyce, uznał przekonanie chorego do podjęcia leczenia i zaufania lekarzom oraz przestrzegania zaleceń terapii. Zauważ, że nie wymieniam finansowania leczenia, bo tego problemu nie ma. Nigdy podczas całej terapii nikt nie zasugerował mi, że coś by się dało zrobić, ale prywatnie. Po prostu to robili w ramach ubezpieczenia na ichni NFZ.
UsuńNie chodzi o ocenę pacjentów i ich reakcji. Po prostu takie są fakty i trzeba na nie odpowiednio reagować. A teraz wyobraź sobie taką sytuację: Pacjent ma lęk przed leczeniem lub szpitalem, a ktoś z rodziny lub przyjaciół proponuje mu ZAJEBISTE ROZWIĄZANIE- udanie się w pielgrzymkę do Lourdes. I ta osoba nie odpowiada za namawianie do samobójstwa. A sytuacja i tak jest ciężka bez niej!!!
Woland, ale to „zajebiste rozwiązanie” nie jest namową do eutanazji. Namawiający też są przekonani o skuteczności pielgrzymki. Trochę mnie natchnąłeś, mam już kolejną notkę ;)
UsuńNie sądzę, by namawiający byli przekonani o skuteczności pielgrzymki, raczej o skuteczności lansu na głęboko wierzącego w skuteczność pielgrzymki, czyli w ogóle głęboko wierzącego i ufającego Chrystusowi, więc fajnemu. Tylko jak przychodzi co do czego, to Jan Paweł II leczy się poliklinice Gemelli, a matka Teresa też wszczepia sobie rozrusznik serca w szpitalu, zamiast chlać wodę z Lourdes. Oni nie wierzą w skuteczność pielgrzymki, za to chętnie się polansują głosząc taką skuteczność, ale korzystając z niej co najwyżej przy końskim zdrowiu.
UsuńJeśli przyjąć, że odmowa leczenia w sensie medycyny konwencjonalnej jest swoistego rodzaju samobójstwem, a namawianie do innej drogi w celu odzyskania zdrowia, zakamuflowaną eutanazją, to warto się zastanowić, dlaczego tak się dzieje?
OdpowiedzUsuńWolandzie, przyczyny, które podajesz, nie są jedyne, a przynajmniej mnie nie przekonują. W ciągu ostatnich 3 lat byłam świadkiem śmierci "na życzenie" (odmowa poddania się leczeniu -rak) wcale nie z powodu intelektualnych defektów lub myślenia magicznego. Znałam obydwie te osoby (wspominałam o nich na swoim blogu). I Irenka I Staszek chcieli odejść na własnych warunkach, we własnym domu. Chcieli do końca być podmiotem, a nie obiektem/przypadkiem w bezdusznym, szpitalnym środowisku. Irenka mieszkała piętro wyżej. Zagroziła, że jeśli mąż sprowadzi lekarzy, to "puści gaz" i się zatruje. Istniała obawa, że nas wszystkich przy okazji wysadzi w powietrze. Jej mąż szukał pomocy gdzie się dało, ale wszędzie słyszał jedno: to dorosła, nieubezwłasnowolniona osoba. Woland, to nie była żadna wariatka. Znałam ją 12 lat. Drugi, zmarły z własnej woli, to były funkcjonariusz policji, mąż mojej koleżanki, zapewniam Cię, żadna patologia.
I ja ich rozumiem.
Lęk przed szpitalem i wyobrażeniami o nim nadal jest lękiem. Zauważ, że Twoi znajomi założyli, że nowotwór jest chorobą nieuleczalną, co już samo w sobie jest nieprawdą zbudowaną na podstawie lękowej właśnie.
UsuńTo nie był irracjonalny lęk, a silna obawa oparta o własne doświadczenia. Ojciec Irenki zmarł w szpitalu na raka trzustki (podobnie jak ona), zaś syn Staszka rok wcześniej na sepsę (trafił do szpitala z banalną sprawą).
OdpowiedzUsuńOczywiście, że to nie tłumaczy wszystkiego, ale jestem przekonana, że stanowiło czynnik decydujący.
"Większość z nas czuje się lepiej po małym drinku" ... no nie wątpię, że tak się czuje Saunders. Jakże ludzie, gdziekolwiek nie pójdą, często pod płaszczykiem pomagania innym spełniają swoje marzenia, a to dotyczące nałogów, a to kontroli.
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest...
UsuńGdy mam gości nigdy nie omieszkam zaproponować drinka. Tylko dalibóg, nie mam na myśli zaoferowania im eutanazji ;)