Chyba napadł katolików szał na pisanie o
piekle i bojaźni Bożej, przynajmniej w ostatnich dwóch tygodniach. Trafiłem na
kilkanaście artykułów w tym temacie. Różnych, różnistych, strasznych, ale i śmiesznych. O
kilku przyczynach porzucenia wiary już wspomniałem – brak widocznych działań
Boga, lektura Biblii, nadmierna egzaltacja rzeszą świętych, więc dziś coś właśnie o
owej bojaźni Bożej i piekle, jako straszakach. Bo trudno sobie wyobrazić wiarę
i religię bez akcentów straszenia, choć wcale się nie upieram, że to jest
główny nurt religii. Rzekłbym: drugi w hierarchii ważności. A może równorzędny?
Zacznę od motywu piekła. Amerykański arcybiskup,
niejaki Fulton Sheen, ubolewa na tym, że współcześni ludzi przestają wierzyć w
piekło. Czytam: „Kościół nigdy, ani na
jotę nie zmienił wiary w wieczne odmęty piekielne, tak jak nauczał jego
Założyciel, nasz Pan i Zbawiciel, Jezus Chrystus. Pozostając wiernym Jego
słowom, Kościół naucza, że piekło jest po pierwsze wymogiem sprawiedliwości, a
po drugie – jest ono wymogiem miłości”. Ważne są tu trzy aspekty, jakie da
się wywieść z tych dwóch zdań: Kościół nie może istnieć bez piekła, drugi, sprawiedliwość
i miłość generują to piekło. O ile ten pierwszy da się jeszcze zrozumieć, o
tyle drugi jest wręcz irracjonalny. Ów trzeci aspekt jest jeszcze bardziej
zdumiewający – Jezus, ucieleśnienie miłości, to piekło nam stworzył, choć może
bardziej adekwatnym jest określenie: doprecyzował... specjalnie dla
chrześcijan.
Jak bardzo chrześcijanie są zafascynowani
tym przybytkiem dowodzi „Dzienniczek” św. Faustyny. Kościół przerażony jej
majakami na kilka dekad uznał ten pseudoliteracki twór za herezje i dopiero
nasz „święty papa” przywrócił mu rzekomą „świetność”, rozumując, że ludowy
katolicyzm jako żyzna gleba, świetnie nadaje się na kiełkowanie tak „dobrego
ziarna”, jakim jest strach przed piekłem. Posłużę się cytatem z „Dzienniczka”: „Ja, siostra Faustyna, z rozkazu Bożego byłam w przepaściach piekła na to,
aby mówić duszom i świadczyć, że piekło jest. O tym teraz mówić nie mogę, mam
rozkaz od Boga, abym to zostawiła na piśmie. Szatani mieli do mnie wielką
nienawiść, ale z rozkazu Bożego musieli mi być posłuszni”. Sarkastycznie dodam, szkoda że w tym piekle
nie pozostała. Na wieki wieków, amen. Ostatni fragment dowodzi z kim mamy do
czynienia. Szatan nie jest posłuszny Bogu, dlatego jest szatanem, ale jest
posłuszny Faustynie, czyli ona jest lepsza od Boga, albo..., albo szefową diabłów. I w tym momencie powiem już
bez sarkazmu: św. Janie Pawle II, straszną krzywdę wyrządziłeś katolikom. Gdy wyniosłeś na ołtarze siostrę Faustynę, autorkę tych bredni i majaków, moja wiara zachwiała się w posadach, by nie napisać – legła w gruzach, choć jeszcze nie wtedy. Natomiast tym, którzy w ów „Dzienniczek” uwierzyli, mózgi zaczęły się lasować.
Czas zająć się bojaźnią Bożą. Samo określenie „bojaźń
Boża” jest enigmatyczne. Nie wiadomo, czy należy Boga darzyć bojaźnią, czy też
Bóg boi się nas? Dziś optuję za tym drugim, tylko proszę mnie dobrze zrozumieć.
Nie mam na myśli Boga, jako bytu niematerialnego, a sprawczego, bo dla mnie
taki byt nie istnieje, chodzi mi o wyobrażenie Boga przez wiernych. Nie ma
jednak wątpliwości, że wiernym chodzi o tę pierwszą wersją. Ale tu problemy
zaczynają się wręcz piętrzyć. Rodzi się bowiem pytanie, czy należy się bać
kogoś, kto podobno nas bezgranicznie kocha? Strach, bojaźń, są de facto zaprzeczeniem miłości. Tymczasem Biblia jest pełna
wzmianek o tej Bożej bojaźni. To pewnie mało kogo interesuje, ale wprost trudno
sobie wyobrazi, do jakich wygibasów ekwilibrystyczno-logicznych muszą się uciekać współcześni
teologowie, by tylko zagmatwać właściwe znaczenie bojaźni Bożej, co w
przełożeniu z polskiego na nasze znaczy tylko jedno – Boga trzeba się bać, w
tym również Jego miłości. Pozwolę sobie na cytat, przykład tej ekwilibrystyki: „Hiob
na przykład określany jest serią synonimicznych określeń, z których wynika, że
jego bojaźń należy rozumieć jako prawość, sprawiedliwość i unikanie grzechu.
Bojaźń hebrajskich położnych przejawia się w ratowaniu hebrajskich noworodków
płci męskiej”. Po pierwsze, Hiob znalazł się w
sytuacji nie do pozazdroszczenia w wyniku zakładu między Bogiem a szatanem. Po
drugie, położne hebrajskie też zostały postawione w sytuacji bez wyjścia. Tam bojaźń jest nazwana wprost: „położne bały się Boga” [Wj 1,17 i 21] (bardziej niż faraona), i za ten strach Bóg wynagrodził im potomstwem (sic!). Pewnie dla dodania suspensu, męskie noworodki i tak Faraon kazał potopić. Ostał się jeno Mojżesz.
W końcu do mnie dotarło, że koncepcja bojaźni Bożej i
piekła ma służyć tylko podporządkowaniu człowieka religii i nie da się jej w
żaden sposób ożenić z rzekomą miłością Boga do ludzi. Wiem, wiem, podobno
niezbadane są ścieżki, którymi chodzi Bóg i co Nim kieruje, tylko im bardziej
się nad tym zastanowić, tym człowiek nabiera większego przekonania, że sami
sobie takiego Boga wymyśliliśmy. A skoro takiego chcemy, takiego też mamy.
Jeśli obdarzymy Go bojaźnią, której od nas wymaga, On nas pokocha, jeśli nie, przygotował nam...
piekło. Każda z tych alternatyw jest mało zachęcająca.
PS. Przypisów tym razem nie będzie. Opierałem się na materiałach
z portali katolickich, gdzie na pewno nie dochodzi się do takich wniosków, jak
moje.
PS. Wyjaśniło się skąd taka ilość materiału na temat bojaźni Bożej i piekła. To jakaś rocznica związana z świętą siostrą Faustyną(?!)
PS. Wyjaśniło się skąd taka ilość materiału na temat bojaźni Bożej i piekła. To jakaś rocznica związana z świętą siostrą Faustyną(?!)
Zaczęłam czytać Dzienniki Faustyny, ale jakoś nie mogłam przez nie przebrnąć. Tzn. nie doszłam do piekła :) Natomiast dowiedziałam się o bezduszności i surowości klasztoru i niektórych księży. To dla mnie dużo ważniejsze świadectwo. Takie piekiełko za życia.
OdpowiedzUsuńZgodzę się z Tobą, że trudno pogodzić miłość ze strachem. W nielicznych momentach, kiedy ze zdumieniem stwierdzałam, że synowie się mnie boją, autentycznie cierpiałam i robiłam wszystko, żeby ich strach zniwelować.
Ja się nie chwalę, podobnie jak Biblię, przeczytałem cały „Dzienniczek”, choć to była katorga. Warto było, bo te brednie są nie do przełknięcia. Dowodzą, że kto się nimi fascynuje, po prostu nie jest w stanie racjonalnie myśleć. Czy surowość klasztoru jest jakimś novum? Raczej nie sądzę, nikt nigdy nie mówił, że tam jest cudownie (w sensie współżycia grupy).
UsuńJa tez uważam, że nie ma nic gorszego w relacjach międzyludzkich jak uczucie strachu. Choć jest jeden jego przejaw, który uważam za pozytywny – to strach przed utratą kogoś bliskiego, jakże inny niż propagowana bojaźń Boża, czy strach przed piekłem.