czwartek, 19 grudnia 2019

Jak obudzić demony (we mnie)


  Od jakiegoś czasu na YouTube zaistniała moda na kazania księży kaznodziejów. Jednym z najbardziej popularnych jest A. Szustak OP, i ja pewnie kiedyś się do niego odniosę. Mnie nie dziwi ta forma apostolskiej posługi w dzisiejszym świecie, kazania z ambony dawno już przestały być czymś ciekawym, bliżej im do określenia „tureckie kazanie”, z którego nie tyle nic nie wynika, ile są nudne jak flaki z olejem. Kazania na YouTube dają przynajmniej możliwość odnieść się do ich treści w krótkim komentarzu. 

  Na portalu Deon.pl promuje się inny kaznodzieja, Wojciech Jędrzejewski OP. Ten to dopiero oryginał. Po odjęciu wstępnej muzyki, nie dłuższe niż minutowe wideoklipy jak dla przedszkolaków, mają podobno zwierać prawdziwą mądrość Bożą. Problem już w tym, że te wideoklipy poprzedza równie krótki komentarz innego kaznodziei, zazwyczaj Mieczysława Łusiaka SJ, który dany temat jeszcze bardziej… gmatwa. Posłużę się przykładem. Ten drugi pisze tak: „Bóg również do nas przychodzi „nie wiadomo skąd”, jak do Józefa. Najpierw czegoś nie rozumiemy, próbujemy sobie wyjaśnić i podejmujemy decyzje nie do końca właściwe, jak Józef [?! – zdumienie moje]. A dzieje się tak dlatego, że nie od razu rozpoznajemy Boga w naszym życiu. (...) Obecność Boga tłumaczy wiele. To bez Boga ten świat jest taki niezrozumiały i „głupi”. Bóg nadaje wszystkiemu sens1. To, co podkreślone jest też tytułem artykułu, i dlatego mnie zainteresował, by nie napisać, że wkurzył. Chciałem się tylko przekonać, dlaczego świat jest dla mnie niezrozumiały i na czy polega moja głupota. 

  W. Jędrzejewski OP tłumaczy to na podstawie wspomnianego Józefa, opiekuna Maryi i jej jeszcze nienarodzonego dziecka, Jezusa. Ja to streszczę, ale wideoklip polecam. Józef ma wątpliwości, gdy kazano mu poślubić brzemienną pannę, przecież „to nie on począł to dziecko”. I oto we śnie zjawia się Anioł z myślą Bożą, która pokazuje rozwiązanie. Koniec, kropka. Znany zabieg psychotechniczny. Martw się słuchaczu sam jak to zrozumieć. Tymczasem ewangelia św. Mateusza pisze tak: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło” [Mt 1, 20]. I Józef to łyknął. To jest właśnie ta mądrość Boża. Nie, nie dla Józefa, ale dla wierzących. Dziś nikogo taka sytuacja by nie dziwiła, jest wielu facetów, którzy żenią się nie tylko z brzemiennymi pannami, ale z matkami nie swoich dzieci. I raczej taki „delikwent” nie będzie tłumaczył się snem, w którym widział Anioła ze słowami Bożej mądrości, która pozwoliła mu podjąć decyzję. Gorzej, byłby wyśmiany za takie tłumaczenie, nawet przez wierzących. 

  Oczywiście, w tamtych czasach, kiedy taka nieobyczajność narażona była na ostracyzm i straszne kary, owa przypowieść miała jakiś sens. W tamtych czasach, ale nie dziś, nawet gdyby Jezus miał się narodzić po raz drugi. Każdy wdowiec chętnie wziąłby sobie młodą nastoletnią żonkę, nawet jeśli brzemienną. No prawie każdy. Jeśli ktoś w ten sposób chce tłumaczyć sens wszystkiego, a w szczególności, że świat bez Boga jest niezrozumiały, to ja napiszę z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa: głupiście panowie jak tabaka w rogu, bardziej głupi niż ustawa na to zezwala. Odnosicie ową Bożą modrość do najmniej przekonywującego i archaicznego przykładu biblijnych przypowieści. Bądźmy szczerzy, w Biblii nie ma dobrych przykładów mądrości Bożej, która dziś miałaby adekwatne przełożenie na nasze, współczesne życie. Słowa Biblii się po prostu przedawniły, a ich użycie może budzić najwyżej budzić demony. I budzi, jak owa reklama listonosza wyprodukowana w Norwegii. Chyba już o niej słyszeliście? Pół chrześcijańskiego świata jest nią oburzona, co nie powinno dziwić – chrześcijanie raczej poczucia humoru nie mają.
 


Przypisy:
1 - https://deon.pl/wiara/bez-boga-swiat-jest-taki-niezrozumialy-i-glupi,693045


sobota, 14 grudnia 2019

Miłość zarezerwowana dla wierzących


  „Obecnie moja reputacja jako księdza jest zdruzgotana przez plotki i domysły. Z bólem stwierdzam też, że nie udało mi się pokonać kryzysu wiary i powołania” – oznajmia na Twitterze ksiądz Tymoteusz Szydło. Omal się nie popłakałem ze wzruszenia. Miłujący Boga nie podołał i publicznie powiadamia świat katolicki o swojej porażce. No i coś ty narobił Bozi? Zawiodłeś Go na całej linii, a i wstydu Mu nie poskąpiłeś. Matce też, a jaka dumna była, gdy syna w ręce Kościoła oddawała. Albo wagarowałeś, albo nie czytałeś uważnie Ewangelii św. Łukasza: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem” [Łk 14 - 26,27]. A ty zamiast tylko na Boga, postawiłeś też, jeśli nie przede wszystkim na mamusię...

  Ok, ok, nie będę się pastwił nad tym lalusiem od siedmiu boleści. Za to wyżyję się na innym kaznodziei, któremu wyjątkowo nie podoba się ateizm, choć, za przeproszeniem g... o nim wie. I żeby mu pasowało, po prostu bredzi. To ks. Marek Dziewiecki, zawsze z głupkowatym uśmiechem na twarzy. Zacznę od końca jego wideoklipu1, w którym stwierdza, że nie wszystkim wolno wierzyć, nawet niektórym księżom i..., i trafia w punkt Tymoteuszka, choć jeszcze nie wie, czym dla tego drugiego skończy się wielka miłość do Boga i mamusi jednocześnie. Otóż sęk w tym (nie mylić z deską w tartaku), że ks. Dziewiecki autorytatywnie zabrania kochać ateistom. Ateista z definicji nie jest zdolny do miłości, do prawdziwej miłości jest zdolna tylko osoba wierząca. Aby była jasność, osoba wierząca w Boga Stwórcę wszystkiego, zaś stwórcę człowieka w szczególności. Tylko, co z tej miłości w wydaniu wierzącego, podpartej miłością do Boga Jedynego wynika? Pokazał nam ks. Tymoteusz...

  Twierdzenia ks. Dziewieckiego są logiczne tylko dla niego, a wynikają z mieszaniny półprawd i fałszów. Już pierwsze słowa są półprawdą. „Uświadamiamy sobie, że nie ma ludzi niewierzących”. Dla niego istnieje tylko wyznacznik w kogo lub w co wierzymy. Tymczasem różnica w zrozumieniu słowa wiara wynika z określeń: wierzę że, wierzę w. Jeśli powiem, że ateista wierzy w ewolucję, to popełniam kardynalny błąd. A tak się właśnie wydaje ks. Dziewieckiemu, stawiając problem wiary na głowie. Ateista wierzy, że teoria ewolucji jest do zaakceptowania, nawet jeśli nie wszystko wyjaśnia, co ewidentnie jest różne od wiary w ewolucję. Wierzyć można, np. w Boga, w siły nadprzyrodzone, we wszystko to, czego nie da się zweryfikować. W miłość, nawet tę od pierwszego wejrzenia też. Jak podaje Słownik Języka Polskiego wiara to:
- określona religia lub wyznanie; też: przekonanie o istnieniu Boga;
- przekonanie, że coś jest słuszne, prawdziwe, wartościowe lub że coś się spełni;
- przeświadczenie, że istnieją istoty lub zjawiska nadprzyrodzone.
 

  Nigdzie, poza Dziewieckim, nie spotkałem się ze stwierdzeniem, że można wierzyć w materię, a taką wiarę przypisuje on ateistom. W swej łaskawości, ten obłudnik w koloratce, pozwala ateistom mieć zwierzęcy instynkt. Konsekwencją tej obłudnej tezy ma być fakt, że tym samym ateista nie może kochać, bo materia nie ma uczuć. Jeśli jest w tym stwierdzeniu jakiś sens, jakikolwiek związek przyczynowo skutkowy, to ja bym go chętnie poznał. Prawdą jest, że ateista nie może kochać Boga, gdyż w Niego nie wierzy, ale czy nie może kochać drugiej, w pełni zmaterializowanej osoby? Pozwolę sobie na sarkazm: ateista może kochać i to nawet na ful, ale jeśli wierzy w miłość tak jak wierzący, jest tak samo głupi. I to się niestety zdarza. Wiem, co mówię, sam kiedyś wierzyłem w miłość.

  Czym jest miłość? W wersji najbardziej uproszczonej – to uczucie (niematerialne), które zespala dwoje ludzi. Konsekwencje tej niematerialnej miłości są już zazwyczaj materialne, i nie mam tu na myśli li tylko pieniędzy, choć dziwnym trafem, tych ubywa jakby więcej. Człowiek owładnięty miłością przestaje myśleć racjonalnie, i to jest na swój sposób bardzo fajne, tyle, że ironicznie mówiąc często słono kosztuje. I choćby ks. Dziewiecki zaklinał rzeczywistość, wierzących kosztuje, nie tylko w przeliczeniu na gotówkę, jakby odrobinę więcej. Czy zatem warto oddać się miłości? Jak najbardziej, natura nie dała nam niczego lepszego w sferze uczuć. Robi się jednak gorzej, jeśli tej miłości towarzyszy wyrachowanie, jakaś kalkulacja typu: kocham Go, by dostać się do Nieba. Tu ja powiem wprost, jakem ateista, to nie jest prawdziwa miłość, lecz miłość życzeniowa, by nie napisać interesowna. To tak jak wierzyć w to, że miłość zawsze zapewni nam szczęście. Tymczasem ona od samego początku przynosi niepokój. Nie wolno też wierzyć w mit, że miłość góry przenosi, że zmieni nas w świętych, a co na pewno dziś może potwierdzić nasz nowy tragiczny bohater, ks. Tymoteusz.



PS. Właśnie przed chwilą, z innego źródła (katolickiego) dowiedziałem się, że „wojujący ateista” to taki, dla którego niereligijność jest ważnym elementem tożsamości. Zapytam nieśmiało: jak nazwać tych wierzących, dla których religijność jest ważnym elementem tożsamości? Wiem, wiem, to: jedyni sprawiedliwi w imię Pańskie...
 






poniedziałek, 9 grudnia 2019

Tonący brzytwy się chwyta


  A ja naiwnie myślałem, że mnie już nic nie zdziwi na tym świecie. Naprawdę tak myślałem. Ale zanim przejdę do sedna podzielę się weekendowymi przeżyciami. W sobotę wypad do krakowskiej Opery na spektakl oratorium „Joanna D’Arc na stosie” Artura Honeggera i znów wpadka. Jeśli bym napisał coś pozytywnego na temat tego spektaklu, można by mi zarzucić kłamstwo. Może momentami dało się strawić muzykę i chór, reszta zupełnie nie dla mnie.

  Za Niebiesko-czarnymi (1965): Ale za to niedziela!, choć mnie osobiście ta piosenka odrzucała. Jej tytuł mi tylko pasuje. Piękny Cieszyn i jeszcze piękniejsza Traviata w Teatrze im. Adama Mickiewicza. Tak tylko napomknę, to już trzeci raz w tym roku byłem na tej operze. Mam zaproszenie na czwartą, w styczniu i Bóg mi świadkiem – nie odmówię. Powiecie, że zgłupiałem? Moja przyjaciółka była trzynasty raz i to na pewno nie koniec. Wróćmy do Traviaty. Napiszę tak: jeśli są bogowie, to bez wątpienia w tej operze ucieleśnili się w osobach Marceliny Beucher, Andrzeja Lamperta i Stanisława Kuflyuka. Ja, stary zrzęda i malkontent omal się nie popłakałem ze wzruszenia, w każdym razie przez większą część spektaklu miałem załzawione oczy i to wcale nie z powodu przypadłości wynikających ze starości. Moja dusza wędrowała po niebiańsko-muzycznych wyżynach i nie chciało się stamtąd wracać. Nawet nie wiem kiedy minęły te blisko trzy godziny.
Nie było szans, musieliśmy zajrzeć za kulisy i pani Marcelina po prostu mnie wyściskała jak starego znajomego, przy czym
starego odnosi się do mojego wieku, a nie do stażu naszej znajomości. Ba, zostaliśmy zaproszeni przez nią na poczęstunek do pizzerii. Szczęśliwcy mogli pić wino, mnie musiała wystarczyć herbatka, na szczęście nie ta, którą mam dla niechcianych gości. Na dodatek pani Marcelina pozwoliła się zawieść do Bytomia moim osobistym samochodem! Wyobrażacie sobie? Wiozłem światowej sławy sopranistkę i to nieprzeciętnie piękną. Że ona się nie bała..., ale spokojnie, miałem dwoje nawigatorów. Przyjaciel prowadził mnie nawigacją w swoim smartfonie, pani Marcelina swoją nawigacją sprawdzała, czy przyjaciel kieruje mnie dobrze, a i tak raz pomyliliśmy się w ciemnościach deszczowej nocy. W marzeniach już ją zapraszałem na kawę w jakieś kawiarence, niestety, wcześnie rano wyjeżdżała do Toronto. Byłem niestety trzeźwy, co powstrzymało mnie przed pomysłem podróży razem z nią...
Poniżej fragment z duetem Marceliny Beucher i Andrzeja Lamperta (choć z przedstawiania w Szczecinie). W Cieszynie było tak samo, a z pewnych względów lepiej
osobiście i na żywo słuchałem...



  Za to dziś  nieopatrznie zajrzałem na portal katolicki, który skutecznie cenzuruje moje komentarze i nie jest to Fronda. Na Frondzie komentować może każdy, a im głupszy tym lepszy, i mam tu na myśli zarówno obrońców Kościoła, jak i Jego wrogów. Deon.pl, bo o nim tu chcę powiedzieć, promuje teledysk1 ministrantów parafii, której byłem swego czasu owieczką. Tytuł „Ona by tak chciała służyć ze mną” i jak twierdzą ci ministranci, jest to cover przeboju disco-polo ostatnich wakacji: „Ona by tak chciała” niejakiego Ronniego Ferrari. W TVP-isowskim „Pytaniu na Śniadanie” puszczono oryginalną wersję Frrrariego i posypały się głowy za emisję tego teledysku. Na blogu tej wersji nie pokażę, jest wulgarna, więc nie będę jej robił reklamy. Kto chce może posłuchać pod tytułem, ale robi to na własną odpowiedzialność. Wróćmy do wersji ministrantów, tę już pokażę jako przykład pomieszania totalnej głupoty z religijnością. Jeśli bowiem słucham parodię, jakkolwiek nie byłaby święta, i tak zechciałbym posłuchać wersji pierwotnej. A to dowodzi, że tym ministrantom, ta wersja oryginalna wyjątkowo przypadła do gustu... Nie pomogą nawet słowa zapewnienia, że „ta modlitwa jest potężna i ma potencjał” (sic!)

 
  Uczciwie przyznaję, ja mam bzika na punkcie Traviaty, ale jak nazwać to, co mają promotorzy i propagatorzy tych ministrantów i sami ministranci? Ja nie znajduję właściwego określenia, nawet jeśli moja tolerancja akceptuje wszystkie gusta i guściki. Tonący Kościół, brzytwy się chwyta, by mu młodzież nie uciekała?



niedziela, 1 grudnia 2019

Adwent czas zacząć


  Mnie oczywiście adwent nie obowiązuje, dodam też, że akurat nie mam nic przeciw, jeśli ktoś kultywuje ten czas z nabożną powagą, choć bądźmy szczerzy, dość dziwnie to w praktyce wygląda. Nie chcę uogólniać, więc proszę wierzących nie brać do siebie moich słów o tym czasie. Wynikają z moich obserwacji tylko wąskiego grona, które widzę wokół siebie oraz przede wszystkim z treści, które znajduję w necie.

  Przypomnę, urodziłem się w rodzinie stricte katolickiej, ale ponieważ mam już sporo lat, tych pierwszych nie pamiętam dokładnie. Były poranne roraty z lampionami, co prawdę mówiąc mnie wkurzało. Raz z powodu wczesnego zrywania się z łóżka, dwa, z konieczności pilnowania tego ustrojstwa, które lampionem nazywano. Większość z nas miała świeczki, więc trzeba było uważać by sam lampion nie spłonął, a przy okazji coś więcej. Jedyne, co mnie trzymało w powadze, to oczekiwanie na święta Bożego Narodzenia. Jezus się narodzi... nic to, że po raz enty. Dopiero później mi wytłumaczono, że to nie tylko oczekiwanie na Boże Narodzenie, ale również cierpliwe oczekiwanie Paruzji, po której ma przyjść wieczna szczęśliwość. Wtedy się za bardzo nad tym nie zastanawiałem, choć już dręczyły mnie mieszane uczucia. No bo jak to tak, jeszcze się życiem nie nacieszyłem, jeszcze nie miałem okazji wykazać się bohaterstwem (takie były szczeniackie marzenia), a tu trach! – koniec świata. Na wszelki wypadek, zbyt gorliwie za Paruzją się nie modliłem, wręcz przeciwnie, w myślach prosiłem Bozię, by poczekał z tym przyjściem, aż moje życie dobiegnie końca… Nawet raz się z tego niecnego pragnienia wyspowiadałem i omal nie przyrosłem kolanami do konfesjonału, tak długo ksiądz mi tłumaczył, jaki ze mnie głupek i grzesznik.

  Problem wrócił, gdy moja wiara zachwiała się w posadach. Miałem koleżankę, taką głęboko wierzącą, z którą często rozmawiałem o swoich wątpliwościach. Czasami doprowadzałem ją do czarnej rozpaczy, ale muszę zapisać jej na plus – nigdy nie traciła nadziei, że jednak od wiary nie odstąpię i miała dla mnie wyjątkowo dużo cierpliwości. Do dziś mam dla niej niekłamany podziw, choć zmarło się jej wyjątkowo wcześnie. Raz jeden doprowadziłem ją do płaczu, z czego nie mam żadnej satysfakcji, właśnie w czasie adwentu. Poszło o tę nieszczęsną, wieczną szczęśliwość. Zapytałem czym jest, i to był kardynalny błąd. Walnęła mi tekstem, że ta szczęśliwość to po prostu przyjemność z bycia. Bycia z Bogiem. Taaa, ale już wtedy mówiło się, że przyjemność to wynalazek diabła. W końcu pobyt w Raju po Paruzji, ma się niewiele różnić od wakacji na uroczej, greckiej wyspie w pięciogwiazdkowym hotelu..., choć zamiast powabnych kelnerek i przystojnych barmanów, będą aniołowie, zaś jedynymi rozmówcami – Bóg i święci Pańscy. Ale ta znajoma koleżanka wybrnęła i z tego, choć mnie osobiście nie przekonała. Jak?

  Ewangelia pierwszej niedzieli adwentu mówi o czuwaniu i oczekiwaniu. Przyznam, że w tym jest jakaś przyjemność, a przez to szczęście. Jakby na to nie patrzeć, całe życie czegoś oczekujemy, najczęściej rzeczy trudnych do zrealizowania, a im trudniejszych, tym przyjemność większa. Dla mnie, i tylko dla mnie, problem w tym, że jak złapiesz tego króliczka, po chwili przyjemność znika. Już nie czekasz, już masz. Klasyczny przykład tego zjawiska miałem ledwie tydzień wcześniej. Świadkowie Jehowy do mnie wreszcie zawitali, po kilku tygodniach zapowiedzi. Grzecznie uprzedziłem, żem ateista i istnieje obawa, że mogę wstrząsnąć ich wiarą, ale oni się z reguły nie boją. Było miło, nawet herbatką ich poczęstowałem. Dla wyjątkowych gości mam taką czerwoną PU-ERH, bo sam herbaty nie piję. Nikt nikogo nie obrażał, ani nie wyśmiewał. Większą część czasu rozmawialiśmy o Biblii i przyznaję, w jednym miejscu facet (byli we dwoje) mnie zagiął, gdy była mowa o piekle (oni rozumieją go zupełnie inaczej niż katolicyzm, ale jest w tym pewne przekłamanie, o czym przekonałem się już po rozmowie). Jednak wszystko rozbiło się właśnie o owe czekanie na Paruzję. Ona zarzuciła mi, że skoro nie wierzę w wieczną szczęśliwość, to nie mogę mieć celu, sensu życia. Gdy zapytałem o sens wieczności, mój ulubiony argument, zaczęła się plątać.  Okazało się, że zawodowo jest pielęgniarką w szpitalu onkologicznym i niesienie chorym pomocy sprawia jej dużo satysfakcji. Mnie się wydaje, że to zrozumiałe, to tak jak spełnienie moich dziecięcych marzeń o byciu bohaterem. Zapytałem więc, z czego w Raju może mieć satysfakcję, skoro tam żadnych cierpiących, nie tylko na raka, nie będzie? W odpowiedzi usłyszałem, że radość jej sprawi miłość Boża. A przecież podobno Bóg już tu, na ziemi, nas bezgranicznie kocha.

  Rozstaliśmy się w pokoju (cokolwiek to znaczy), ale o dziwo, nie było zaproszenia do kolejnych rozmów z ich strony. Trochę jestem zawiedziony, niemniej rozumiem, wszystkiego przecież mieć nie można. Nawet w Raju, tym bardziej w czas adwentu...