sobota, 27 lipca 2019

Diabeł samorozwoju


  Po raz drugi w krótkim odstępie czasu, trafiłem na ten sam artykuł1 Jacka Prusaka SJ, w którym demonizuje się samorozwój. „Ja”, „ego” – poczucie własnej wartości, zaufanie do samego siebie, rozwój osobisty – zostały w nich nakreślone jako błędne mity, które prowadzą w rzeczywistości do samozagłady, a w najlepszym razie do... piekła. Właściwie nie dziwię się tej nagonce, gdyż Kościół jest w Polsce, ostatniej ostoi katolicyzmu w Europie, coraz gorzej postrzegany2 i nie wiadomo, co z tym zrobić. Najlepiej więc szukać winy wszędzie, byle tylko nie w samym Kościele, gdyż ów Kościół a priori jest nieomylny.

  Mimo, że Kościół zaprzęga do tej walki z samorozwojem autorytety profesorskie z dziedziny psychologii chrześcijańskiej, cała sprawa rozbija się o jeden zasadniczy aspekt – cel naszego doczesnego życia. Gdy ze względu na warunki ekonomiczne, infrastrukturę i dostęp do informacji przeciętny człowiek dysponował tylko tym, czego dowiedział się od kaznodziei w kościele, cel życia był de facto jeden – zbawienie i wieczna szczęśliwość... po śmierci, jako warunek niezbędny i niezbywalny. Świat jednak nie stoi w miejscu, pojawiła się nowoczesność, do której najmniej przygotowany był właśnie Kościół i Jego doktryny. Ta nowoczesność nie tylko uczyniła życie łatwiejszym i znośnym, ale uświadomiła człowiekowi, że sam ma już nie tylko jakąś wartość jako jednostka, nie tylko dała mu poczucie godności, ale otwarła przed nim horyzonty wiedzy, dotychczas mu niedostępnej. Stała się jednak rzecz trudna do ogarnięcia. Goniąc za szczęściem tu i teraz, człowiek uzmysłowił sobie, że to szczęście wcale nie jest takie proste, a co najważniejsze – nie jest trwałe. Z chwilą gdy osiągniesz jakiś jego szczebel, natychmiast pragniesz osiągnąć następny. I tak rodzi się pogoń za króliczkiem. Jednak nie od dziś już wiadomo, że w całym tym kołowrotku, zwanym życiem, nie jest ważny ów króliczek, ale sama pogoń. To pogoń ma sens, a nie królik. Tymczasem Kościół oferuje tylko króliczka, na domiar złego..., już upieczonego według jednego i tego samego, tradycyjnego przepisu, gdzie w dodatku nie ma miejsca na żadne fantazje kucharza.

  Nie chcę być gołosłowny, więc odwołam się do jeszcze jednego artykułu, który gloryfikuje milczenie i ascezę na zdobycze dzisiejszego świata. „Trzeba ten świat uważać za największego nieprzyjaciela duszy świętej, na największego zwodziciela (...) Ćwiczenie się w umartwianiu wewnętrznym jest najskuteczniejszym i jedynym środkiem do tego doskonałego milczenia duszy, które jest przygotowaniem do ścisłego pojednania się z Bogiem3. Autentycznie mi żal tych, którzy do tych słów chcieliby się dostosować i nie być jednocześnie w katolickim zakonie Kartuzów (nie mylić z nazwą miasta i gminy), choć akurat do samych zakonników nic nie mam. Zastanawiam się tylko, jak taka oferta ma się do współczesności, nawet dla wiernych, którzy w niej żyją? Może ja jestem stary dziwak, ale gdy ktoś komuś proponuje, że powinienem się wyciszyć (cokolwiek to znaczy) i przestać gonić króliczka, to ja mam kontrpropozycję – połóż się do trumny i sam nasuń na nią wieko. Na amen.

                                     obraz z portalu Pch24.pl do artykułu: Jak oddalić się od świata

  Myślicie, że to mimo wszystko ciekawa propozycja z tym odizolowaniem się od współczesności? Nic bardziej mylnego. Kościół rydzykowy, ten bardziej radykalny i ortodoksyjny, za którym opowiada się większość hierarchów, proponuje dziś wiernym katolicyzm XIX-wieczny, z całym bagażem rytuałów, kultów, wiarą w cuda, z odwróceniem hierarchii wartości – z Boga na symbolikę przedmiotów kultu. Do tego stanowczy sprzeciw wobec zdobyczom nauki przy jednoczesnym propagowaniu jawnej ciemnoty (nie mam tu na myśli samej wiary w Boga, a gloryfikowanie diabła i jego możliwości), podpierając się tymi fragmentami Biblii, które stoją w jawnej sprzeczności do logiki i rozumu.

  Aby była jasność, nie neguję pewnych niebezpieczeństw związanych ze współczesnością, tyle że Kościół po pierwsze, nie potrafi dokładnie ich sprecyzować, kładąc nacisk na rzekomo grzeszną seksualność, po drugie, a co wynika z pierwszego, stając wobec tej nowoczesności w opozycji, próbuje się wręcz kopać z koniem. Jaki będzie tego skutek, widać już dziś. Sekularyzacja, która nie jest wcale odejściem od Boga, a jest tylko odejściem od skostniałych doktryn i dogmatów katolicyzmu, rozszerza się postępie geometrycznym. Dziś tylko radykalni ortodoksi, męczennicy katolicyzmu, są gotowi przelać krew za wiarę, przy czym ma to być krew tych, dla których samorozwój jest lekarstwem na katolicki... nihilizm.







piątek, 19 lipca 2019

Lato, a mi jest żal katolików


  Nie, nie żal dlatego, że wierzą, w końcu mają do tego prawo. Żal mi, że mają dziwnych pasterzy i moralistów, czasami nawet wśród świeckich, co to się uważają za bardziej świętych od papieża. Trwa w najlepsze letnia kanikuła, a wraz z nią kwitnie na potęgę radosna twórczość tych co bardziej natchnionych. Do takich bez wątpienia należy Michał Wałach, o którym już mi się zdarzało pisać na tym blogu. Właśnie popełnił wyliczankę wakacyjnych grzechów, który jak ognia powinni unikać wierzący. Bo katolikom wolno wszystko, ale... nie wolno grzeszyć. Tak się zastanawiam, ile w takim razie pozostaje z tego „wolno wszystko”? Chyba niewiele... Będzie o tej wyliczance.

- nie wolno wspierać komunistów – tu chodzi o zwiedzanie państw nie tylko stricte komunistycznych (Kuba, KRLD, Chiny), mowa również o socjalistycznych (Szwecja, Norwegia(?)) i demokratycznych (tu bez listy, gdyż jest strasznie długa). Bo katolik-turysta zostawia tam swoje, ciężko zarobione pieniądze, które te diabelskie reżimy wspierają. A Rydzyk prosi i czeka...

- nie wolno wspierać państw islamskich z tych samych powodów, co powyżej. W dodatku tu dochodzi do jeszcze jednego zagrożenia – zwiedzanie meczetów – świątyń szatana. Na domiar wszystkiego obowiązuje tam zakaz picia alkoholu, a wiadomo, katolik-turysta chce się czasami napić zimnego piwa i ma do tego prawo (o tym poniżej).

- nie wolno odwiedzać pogańskich świątyń – to dotyczy krajów Azji, gdzie pełno hinduistycznych i buddyjskich świątyń, gdzie na katolika-turystę czeka szatan. Wystarczy obrócić kołowrotkiem, albo zadzwonić dzwonkiem, a już można się znaleźć w jego sidłach. O takich aspektach jak joga, sztuki wschodniej walki i medytacji nawet nie trzeba wspominać.

- nie wolno kupować okultystycznych pamiątek. Żadne tam słoniki na szczęście, którego później stawia się w domu obok krzyża, a nie daj Boże, obok Biblii, czy figurki Matki Boskiej.  Poganie, głęboko wierzący w swoje kulty, nie obstawiają się machającymi kotami, Śiwami, Wisznami czy Buddami bez powodu, więc katolik-turysta nie powinien zapominać o fatalnym oddziaływaniu takich pamiątek na jego duszę. A lista takich szatańskich pamiątek jest bardzo długa.

- nie wolno odwiedzać uzdrowicieli. Nawet w nagłych przypadkach. To może być pierwszy krok do piekła, gdyż ci rzekomi uzdrowiciele to osoby całkowicie oddane diabłu. Katolik-turysta powinien polegać na skuteczności własnej modlitwy i cnocie cierpliwości znoszenia cierpienia.

- nie należy przesadzać z alkoholem. Przesada prowadzi do zgubnych nałogów, w które wpędza katolika-turystę szatan. Chyba, że szklaneczka wybornego wina lub zimnego piwa w cieniu murów opactw i zakonów, gdzie zakonnicy w nabożnym uniesieniu zajmują się produkcją tych szlachetnych trunków.

- nie wolno się zachowywać jak świnia, ale tu autor nie ma na myśli pijaństwa, a raczej obżarstwo. Te wszak jest dopuszczalne tylko w okresie świąt katolickich i to przy rodzinnym, suto zastawionym stole, a poprzedzone powinno być długim postem.

- nie wolno pod żadnym pozorem ćpać. Szczególnie w tych krajach, gdzie szatańskie zioła są łatwe w zdobyciu. W stan narkotycznego, sorry, nabożnego transu katolik-turysta może się wprowadzić tylko przy pomocy gorliwej modlitwy.

- nie wolno grzeszyć rozpustą, czyli zapomnij raz na zawsze o seks-turystyce. Wszak powiedziane jest, że seks dopuszcza tylko sakramentalne małżeństwo i to tylko w celach prokreacyjnych.

Zabrakło mi w tej wyliczance porady o plażowaniu. Szczególnie w stroju bikini, o toples nawet nie wspomnę. Może z tego wystarczy się tylko wyspowiadać?

  Tak się zastanawiam po tej lekturze, to właściwie gdzie i jak katolik-turysta może bez obaw podróżować w wakacyjny czas? Wbrew pozorom wybór jest duży i zależy tylko od zasobności portfela... na ofiarę i ewentualnie wota. Najbardziej zalecaną formą letniego i aktywnego wypoczynku pozostają pielgrzymki, najlepiej do miejsc, w których objawiła nam się Matka Boska. No, może jeszcze Watykan, choć tu, ze względu na panowanie papieża Franciszka, który niezbyt dobitnie o LGBT, też jest zalecana daleko idąca ostrożność.



PS. W następnej notce o plaży tylko dla katolików



poniedziałek, 15 lipca 2019

Monogamia passe


  Ledwie popełniłem felietonik o psychologach, a tu masz babo placek – znów o nich głośno. Tym razem jeszcze daleko od nas, bo za oceanem, czyli dotyczy to moich ulubionych amerykańskich uczonych. Byłbym jednak nieuczciwy, gdybym stwierdził, że mnie ich nowy pomysł nie zaciekawił (choć może on znów nie taki nowy). Rzecz dotyczy związków niemonogamicznych, przy czym to określenie nie odnosi się tylko do poligamii, bo sprawa nie tylko o formalnych małżeństwach.

  Otóż Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologiczne (APA) powołało specjalną Komisję do zbadania stopnia stygmatyzacji związków niemonogamicznych. Coś jak szalejąca w Polsce stygmatyzacja osób LGBT. Wśród osób praktykujących nie-monogamię APA wyróżnia poliamorię, otwarte związki, swingersów oraz inne związki uznane etycznie za niemonogamiczne. Jak twierdzi niejaki Heath Schechinger, psycholog na Uniwersytecie Berkeley: „Monogamia jest uprzywilejowana [w sensie pejoratywnym – dopisek mój]. To niekwestionowany status quo, skłaniający wielu terapeutów do założenia z góry, że ich klienci są monogamiczni, albo że powinni tacy być. Koledzy po fachu nie powinni w tym względzie wykazywać stronniczości oraz przyjąć obiektywną postawę wobec klientów zaangażowanych w niemonogamiczne związki, tak jak zrobiliśmy to w przypadku osób LGBT1.

  Warto się jednak zastanowić, czy w naszej kulturze nie-monogamia jest faktycznie nie do przyjęcia, biorąc również pod uwagę to, że ta nasza kultura jest przesiąknięta moralnością chrześcijańską? Poliamoria to związek uczuciowy z kilkoma partnerkami/partnerami w tym samym czasie i za zgodą wszystkich. Ucieknę się z premedytacją do chrześcijaństwa – nie da się ukryć, że taki związek w sferze uczuciowej istnieje między Bogiem, świętymi a wszystkim wiernymi. Rzekłbym: przykład idzie z góry, tu: z nieba. Co innego swinging, którego nie da się przenieść na relację z Bogiem. Ale, skoro szacuje się, że taka forma nie-monogamii dotyka od 2 do 4 procent małżeństw, nawet jeśli to margines, to nie da się zaprzeczyć jego istnieniu. A ile mamy przypadków zdrad małżeńskich? Tu jednak brak zgody wszystkich zainteresowanych, a szkoda, byłoby mniej... rozwodów.

  Mnie już właściwie poligamia, a nawet monogamia, nie grozi. Tak z pięćdziesiąt lat wstecz chętnie zabrałbym głos w dyskusji, przy czym byłby to głos zdecydowanie za „tak”. Prawda, wystarczyłoby przejść na islam, przeprowadzić się do takiego Iranu, i miałbym problem z głowy, tyle, że mnie już żadna religia nie rajcuje, a to byłby warunek konieczny. Choć z drugiej strony, biorąc pod uwagę fakt, że czasami tak trudno dojść do porozumienia z jedną żoną, jakich można by się spodziewać problemów przy dwóch, trzech czy więcej? Islamiści znaleźli na to rewelacyjny sposób, w dodatku uświęcony starożytną tradycją, pozbawiając żon wszelkich praw, co w cywilizowanym świecie jest raczej nie do pomyślenia. Oblał mnie zimny pot na myśl, że moje żony z czasem mogłyby się stać – wojującymi feministkami, przez co dziś, z bagażem pięćdziesięcioletnich doświadczeń nie jestem do końca przekonany do tej nie-monogamii.






piątek, 12 lipca 2019

My chcemy Boga


  Te słowa wykrzyczał ks. Skrzypczak podczas homilii wygłoszonej na 111 miesięcznicy z okazji (podkreśliłem by uwypuklić ironię) katastrofy smoleńskiej. Tak mi się równie ironicznie skojarzyło, co się stanie, gdy dojdzie do 666 miesięcznicy? Wprawdzie to tak za 60 lat, ale... Ok, Asmo, dość ironii, postaraj się podejść do problemu poważnie.

  Więc z pełną powagą stwierdzam, że krzyk „my chcemy Boga!” ks. Skrzypczaka jest zasadny, choć intencje tego krzyku powinny być zupełnie inne. Ks. Skrzypczak woła o Boga, tyle że nie dla siebie. On chce tym Bogiem zaprowadzić porządek na świecie, porządek na swoją modłę. Sarkastycznie - Bogiem jak miotłą wymieść tych, co nie z nim (tu: z księdzem). Jak bowiem rozumieć rozwinięcie tego wołania: „My chcemy Boga, Panno Święta. Nie chcemy skandali, nie chcemy reedukacji seksualnej, nie chcemy ideologii jednego myślenia, nie chcemy zwidów narkotykowych, ani ateistycznych mrzonek pseudoeuropejskich. My chcemy Boga”? W tym fragmencie jest dość dziwaczny nacisk z pogranicza niemożebnej wręcz hipokryzji: nie chcemy ideologii jednego myślenia. Może ja nie rozumiem tego do końca, ale w tym zawołaniu jest właśnie chciejstwo ideologii jednego myślenia – katolickiego myślenia. Jakem ateista, podpowiem księdzu Skrzypczakowi: Bóg jest w ewangelii i nikt nikomu nie broni Go stamtąd czerpać pełnymi garściami. Wystarczy chcieć i zrozumieć. Chcieć dla siebie, a nie wciskać Go innym na siłę. Jezus mówi, aby głosić Słowo, nigdzie zaś nie nawołuje do krucjaty. Tyle, że ks. Skrzynecki nawet nie rozumie pojęcia „głosić Słowo”, które ma Bogu przysparzać nowych owieczek. Do Boga trzeba przekonać wskazując, jak w reklamach, Jego zalety, a nie wytykać i piętnować przywary tych, których do Boga chce się namówić.

  Kto jeszcze pamięta reklamy z zawołaniem: „Media Markt nie dla idiotów”? Wprawdzie nie miałem wtedy potrzeby nowego sprzętu elektrycznego, ale nawet gdybym miał, do tych placówek z przekory bym nie zaglądał. Zresztą nie zaglądam do dziś. Obrażanie innych tylko za to, że są inni, zawsze budzi mój zdecydowany sprzeciw. Tymczasem część naszego katolickiego kleru nie potrafi inaczej, musi obrażać, deprecjonować, oskarżać i wyśmiewać, by później wyrażać zdziwko, że kościoły pustoszeją. Przy takiej narracji dziwne byłoby, gdyby nie pustoszały. 

  Jeszcze jedno zaskakujące zdanie ks. Skrzypczaka z tej homilii: „Wydają oni [młodzi z małą wiarą, lub bez wiary] z siebie jedno wielkie wołanie - spójrz na mnie, zainteresuj się mną, jestem głodny miłości”. Cóż, może oni są głodni życia wiecznego, może faktycznie potrzebny jest im jakiś bóg, lub ten Bóg, który darzyłby ich miłością, tyle że ani ks. Skrzypczak nie głosi tej miłości, ani nie potrafi powiedzieć jak ona się objawia. Ma jedynie do zaoferowania szaleństwo miesięcznic i nienawiść do innych.






wtorek, 9 lipca 2019

Dziś prawdziwych Żydów już nie ma


  Nigdy nie lubiłem Rodowicz ani Borysa, ale ich duet „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma” jakoś tak dziwnie utkwił mi w pamięci, choć nie potrafię określić czy w sensie pozytywnym, czy negatywnym. Prędzej skłaniam się ku pierwszemu, bo koni naprawdę mi żal. Ale dość tej odskoczni, mam dziś zamiar kontrowersyjnie, czyli znów o antysemityzmie, choć inaczej. Przypomnę tylko ogólną definicję: „Antysemityzm – postawa wyrażająca uprzedzenia, niechęć i wrogość do narodu żydowskiego, jako grupa etniczna, rasowa”. Czasami ktoś dodaje religijna, ale tu bym się spierał, o czym poniżej.

  Wokół Żydów utworzono już tyle mitów, że trudno się w nich połapać, a namacalnym tego dowodem jest właśnie istnienie antysemityzmu. Niejako przy okazji zapomniano o pierwszym micie związanym z Żydami. Przyjmuje się za absolutną prawdę fakt, że Żydów rozproszyli po całym świecie starożytni Rzymianie, gdy w odwecie za powstanie przeciw Cesarstwu zburzono świątynię w Jerozolimie i wygnano Żydów z Palestyny. Tymczasem to wielka mistyfikacja, chrześcijańska propaganda z IV wieku, mająca uzasadnić symboliczną karę za zabicie Syna Bożego. Ten mit tak wrósł w naszą świadomość, że wydaje się absolutnie nie do podważenia. Rzecz w tym, że Rzymianie wcale nie wypędzili Żydów z Palestyny. Owszem, krwawo i okrutnie stłumili powstanie, zburzyli świątynię, ale ich system okrutnych kar nie przewidywał wysiedlenia całych narodów. Nie byli do takiej „operacji” logistycznie przygotowani. Nigdy też nie wysiedlali żadnych innych podbitych narodów. Dopiero stalinizm, na którym wzorował się Hitler, podjął się takich działań. Żadne źródła sprzed IV wieku nie potwierdzają faktu wypędzenia Żydów z Palestyny. Owszem, jest mowa o wypędzeniu Żydów, ale z... Rzymu, tyle, że byli to żydowscy kupcy, przybyli do wiecznego miasta z Aleksandrii na dwa wieki przed zburzeniem jerozolimskiej świątyni.

  Ktoś w tym miejscu powie: Asmo zupełnie zwariował, totalnie mu odbiło przez ten skręt na muzykę poważną. To się czasami tak objawia. Przecież dziś na całym świecie istnieją olbrzymie skupiska Żydów, Izraela nie wykluczając. Kto mnie jednak zna, wie, że ja nie wyciągam asów z rękawa, jak szuler przy pokerze. Wszystko zależy od kontekstu tego, co rozumiemy pod pojęciem Żyda. Jeśli jako rasa, naród, czy grupa etniczna – antysemici zapomnijcie raz na zawsze, że wiecie do kogo wasz antysemityzm się odnosi. Śmieszniej – syjoniści też niech zapomną. Ślady prawdziwego narodu, prawdziwej rasy żydowskiej, prawdziwej grupy etnicznej można znaleźć li tylko w... Palestyńczykach, nieprzejednanych wrogów żydostwa, z którymi resztki prawdziwych Żydów zasymilowały się (wymieszały) na przestrzeni ostatnich dwóch tysiącleci. Garstka tych, którzy znaleźli się poza obrębem Palestyny przed pogromem ze strony Rzymian, to był promil narodu żydowskiego, który też nie wytworzył żadnej znaczącej grupy etnicznie jednorodnej.

  Aby zrozumieć ten paradoks trzeba się cofnąć do czasów od II wieku przed naszą erą, do IV naszej ery. W tym to okresie judaizm był tym, czym stało się chrześcijaństwo, czyli religią nawracania się, niejednokrotnie całych narodów. Bycie Żydem w Europie, Afryce czy Azji nie miało nic wspólnego z narodowością, Żydami stali się po prostu wyznawcy judaizmu. Tak jak dziś nikt nie powie, że chrześcijaństwo jest narodowością, tak samo nie można mówić o dzisiejszych Żydach. Nawet mówienie o cechach antropologicznych to mit na użytek antysemitów. Owe cechy antropologiczne pochodzą de facto od narodu Chazarów, który jako państwo przyjął judaizm, ale nigdy nie był rdzennie żydowskim. Istnieje wprawdzie teza, że ów judaizm chazarski wywodzi się z imigracji rodowitych Żydów, ale nie zmienia to faktu, że Żydzi chazarscy, to nie są Żydzi w znaczeniu etnicznym czy rasowym. Mało kto wie, że są dziś grupy ortodoksyjnych Żydów wśród... Afrykanów o skórze czarnej jak smoła.

  Najciekawszy jest rodowód Żydów zamieszkałych obecny Izrael. To nie są rodowici Żydzi. Początki dał im nacjonalizm, nazwany później syjonizmem, wzorowany na nacjonalizmach niemieckim i francuskim, tworzących się w drugiej połowie XIX wieku. Dość ogólnie można uznać, że ów syjonizm stworzył na swoje potrzeby nowy naród żydowski na bazie wyznawców judaizmu. Ułatwił im to właśnie ów mit o wypędzeniu Żydów z Palestyny przez Rzymian. Tylko kto dziś by się takimi drobiazgami przejmował...


PS. Notka powstała na bazie lektury książki Piotra Zychowicza, „Żydzi. Opowieści niepoprawnie politycznie”, Dom Wydawniczy REBIS sp. z o.o., Poznań 2016 r.