wtorek, 28 stycznia 2020

Bój nasz ostatni


Jako wstęp niech posłuży parafraza znanej pieśni z czasów komuny:

Pobożny powstań ludu ziemi
Powstańcie, których dręczy chuć
Myśl Boża świętym blaskiem
Dziś przed ołtarze wiedzie nas.
Tradycja dłonie nasze splata
Przysięgą, przed którą każdy drży
Obrączki złote nas oplotą
Dziś nikim, żenimy jutro się.

Sakrament to będzie ostatni
Kawalersko-panieński skończy się trud
Gdy związek nasz małżeński
Ogarnie cały lud
”.

  Ja nie żartuję, ja wiem do czego piję. Będzie ciężko i to dwójnasób. Po pierwsze, ciężko będzie zawrzeć związek małżeński, po drugie, jeszcze gorzej go rozwiązać. A wszystko za sprawą katolików, którzy alarmują, że jest coraz więcej rozwodów. W Polsce rozwodzi się już tak około 35-40 procent małżeństw. I nie ma nic do śmiechu, mamy ewidentny kryzys instytucji małżeństwa. Na nic się zdają słowa przysięgi małżeńskiej i katechetyczny dogmat o nierozerwalności. Nawet finansowe bonusy. Ale pojawiły się jaskółki dwie, właściwie muchy dwie: hiszpańska i polska, które być może ten trend odwrócą. A jak już te jaskółki, sorry, muchy wezmą ślub, może być naprawdę ciekawie...

  Biskupi hiszpańscy wpadli na genialny pomysł1: nauki przedmałżeńskie mają trwać dwa, a nawet trzy lata (sic!) zamiast dotychczasowych 20 godzin. Bo przygotowanie nie ma być formalnością, ale podobnie jak seminarium do kapłaństwa, tak te nauki mają prowadzić do prawdziwego, uświęconego małżeństwa. Bo małżeństwo jest powołaniem, jak twierdził nie kto inny, niż sam Jan Paweł II. Na tych naukach będą poruszane następujące tematy: „komunikacji, rozwiązywania konfliktów, wierności, powołania do małżeństwa i piękna seksualności. Każdy z tematów będzie przerabiany w trakcie dwóch lub trzech sesji w odstępie dwóch tygodni. Co ciekawe, biskupi zachęcają pary, które odbywają stosunki seksualne, aby powstrzymały się do dnia ślubu, dbając o czystość poprzez sakrament pojednania i komunii”. Innym słowy, porównanie do seminarium duchownego jest tu jak najbardziej adekwatne – celibat. Wyobrażacie sobie? Dwa, trzy lata mowy o pięknie seksualności bez zajęć praktycznych. To tak jak oglądać pornosa i się nie masturbować...

  Ok, może ktoś dotrwa do końca tych nauk w stanie uświęconym, w końcu trzy lata to nie dziesięć. Problem w tym, gdy po tych trzech latach się nam odechce. Niejedno małżeństwo korzystając z dobrodziejstw seksu i roku nie wytrzymuje. Znajdziesz nową partnerkę i od nowa seksualna kwarantanna, bo nie wiem, czy zaliczają poprzednie nauki z inną kandydatka na żonę. Może w końcu jednak dotrwasz do dnia ślubu. Pytanie na jak długo. Skoro dziś jedna trzecia małżeństw nie wytrzymuje wiele więcej niż pięć lat, ledwie skończą się te nauki..., czas myśleć o rozwodzie. 

I tu pojawia się jaskółka, sorry, polska mucha. Czytam: „Dlaczego w kwestii tak zasadniczej – dotyczącej zarówno zbawienia wiecznego, jak i doczesnego szczęścia – poddajemy się tak łatwo? A może nadszedł czas, aby w końcu zakazać rozwodów?2. Wszystkich, nie tylko katolickich. Trzeba oddać sprawiedliwości, nawet autorzy tego pomysłu zakazu rozwodów nie myślą poważnie o jego wprowadzeniu3, więc proponują tymczasowe, przejściowe rozwiązania:
„- znieść wszystkie przywileje dla rodziców samotnie wychowujących dzieci;
- znieść możliwość wspólnego rozliczania podatku dochodowego z dzieckiem dla tych rodziców;
- przywrócić obowiązkowe posiedzenie pojednawcze w sprawach rozwodowych;
- wprowadzić nieodpłatne, ale wielomiesięczne obowiązkowe mediacje zwaśnionych rodziców;
- nieodpłatna terapia psychologiczna (nie sprecyzowano, czy w zakładzie zamkniętym);
- obowiązkowa, kilkuletnia separacja przed orzeczeniem rozwodu”4.

  Osobiście dziwi mnie ta ofensywa. To leczenie syfilisu za pomocą pudru. Jeśli już dziś blisko czterdzieści procent dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich, w tym w konkubinatach, powyższe metody na poprawę trwałości małżeństwa poskutkują gwałtownym wzrostem związków nieformalnych. Dziś hierarchowie Kościoła oraz konserwatywni politycy idący tym tropem, alarmują o różnych zarazach ideologicznych, które są podobno zamachem na tradycyjną, chrześcijańską rodzinę. To bzdety, strachy na Lachy – prawdziwym zamachem na tę rodzinę będzie realizacja przedstawionych powyżej metod mających, nomen omen, zapobiegać rozwodom.




czwartek, 23 stycznia 2020

Pasterz serc dzieci


  Ktoś, kiedyś wymyślił, że nieszczęścia chodzą parami. Tak i mnie się trafiło, choć trudno te zdarzenia umieścić w kategoriach nieszczęść. Na jednym z blogów ośmieliłem się skrytykować konserwatywne metody wychowawcze i nieźle mi się za to oberwało. Słusznie. Nic mi do tego, kto i jak swoje dzieci wychowuje, szczególnie na blogu, gdzie Autor te metody stosuje. Ale u siebie już mogę, przy czym nie będzie to odniesienie do tego wskazanego w poprzednim zdaniu Autora. To tylko przypadkowy zbieg okoliczności.

  Jestem uzależniony od netu i przedpołudniem, bo już nie muszę chodzić do pracy, odpalam laptop i czytam to, co może mnie zainteresować. I niemal od razu trafiam dziś na informacje o książce „Pasterz serca dziecka” pastora Tedda Trippa wydaną przez Wydawnictwo Słowo Prawdy. Na pewnym blogu znalazłem taką opinię o tej książce w komentarzu Krystiana (pisownia oryginalna): „Pasterz serca dziecka – moim zdaniem podstawowa książka która trafia w sedno rozważań nad wychowaniem dzieci. Dla mnie dziecko to również istota duchowa nie tylko fizyczno-chemiczna wypadkowa miłości rodziców zatem polecam taką a nie inną książkę. Dla mnie jest ona podstawowa bo każdy człowiek w tym dzieci też powinny zobaczyć piękno Ewangelii czyli to co Bóg zrobił dla człowieka żeby go odnaleźć. To że sporo osób nie uważa Ewangelii za prawdę nie znaczy ze ona nie jest prawdą, prawda? :) stąd polecam książkę nie tylko „religijnym” i katolikom [podkreślenie moje] bo moim zdaniem nawet ateista może z niej wynieść wnioski i zastosować do wychowania dzieci. Mam wrażenie że wiele książek przedstawia wychowywania dzieci a niewiele dociera do sedna czyli motywów działania dziecka i jak kształtować dziecięce serce żeby wyrosło na mądrego człowieka. Pozdrawiam i polecam książkę1.


  Pięknie już było, więc czas przejść do rzeczy. Nawet propisowski Rzecznik Praw Dziecka, konserwatysta jak się patrzy, stwierdza, że: „Trudno uwierzyć, że to prawda. Tę książkę trzeba jak najszybciej wycofać z rynku. To nawoływanie do bicia dzieci, a to przestępstwo. Zajmę się tym w trybie pilnym!2. Trochę po niewczasie, gdyż owo wydawnictwo, po pierwszych słowach krytyki wstrzymało się od sprzedaży. Przypuszczam, że nabywcy tej książki mogą teraz śmiało dopisać sobie jedno zero przed przecinkiem w cenę książki, bo to będzie prawdziwy biały kruk. O co więc poszło? Czytamy: „Powiedz dziecku, że karząc je nie chcesz wyładowywać swej złości, lecz przywrócić go do stanu, w którym Bóg obiecuje swoje błogosławieństwo. Karanie musi być wyrazem twojego posłuszeństwa Bożym poleceniom [to do rodziców – dopisek mój]. Nie masz prawa uderzyć dziecka w sytuacji innej niż biblijne usankcjonowanie kary3. W innym artykule jest taki dialog z tej książki:
„- Tatuś kazał ci pozbierać zabawki, prawda?
- Tak.
- Nie zrobiłeś tego, co kazałem.
- Tak.
- Wiesz, co teraz muszę zrobić. Muszę dać ci klapsa
4.
Autor wyjaśnia: „Dziecko rozumie, co zrobiło. Dzięki takiej rozmowie możesz się przekonać, że dziecko wie za co dostaje lanie5. Do tego dochodzi jeszcze jedna rada dla rodziców: „Usuń rzeczy które mogą zneutralizować karę (pielucha, kalesony). Zaraz po wykonaniu kary załóż odzież z powrotem. Najlepiej połóż dziecko na swoich kolanach. W ten sposób zachowujesz fizyczny kontakt5. (sic!) Tak na marginesie, skoro mowa o pieluchach, to znaczy, że można bić i niemowlaki, tyle, że ta wstępna mowa umoralniająca jest wtedy zbyteczna. Od siebie bym dodał, że w ten sposób można skutecznie uzasadnić każdą karę, niekoniecznie bicie, np. „zabierz dziecku smartfon”. Bo w pewnych kręgach, karanie jest podstawową, czasami jedyną metodą wychowawczą.

  Tu wyjaśnię. Skoro autorem jest pastor, rzecz dotyczy baptystów, a nie katolików. Tylko rzecz w tym, że ten Krystian z drugiego akapitu notki psuje możliwość zwalenia winy tylko na ten odłam religii. Wszystkie religie chrześcijańskie opierają się na tej samej Biblii, a to na jej podstawie powstają takie brednie jak ta książka.






poniedziałek, 20 stycznia 2020

Dwa światy


  Dwa światy – dwa epokowe wydarzenia miały miejsca w ostatnim czasie, czego się dowiedziałem z „Wyborczej”. Nigdy nie ukrywałem, że jestem czytelnikiem i miłośnikiem tego tytułu. Jak na wielbiciela przystało, wykupiłem sobie abonament, w promocji, już nawet nie pamiętaj jakiej. Wychodzi mi tak niespełna dwadzieścia zetów na miesiąc. Bagatelka. Łatwo przeliczyć: paczka fajek, lub dwie małpki, lub dwie osełki masła, lub..., każdy może sobie sam przeliczyć, jeśli jest obeznany w cenach towarów pierwszej potrzeby. Pytanie, czy warto? Oczywiście, że warto, skoro poza „Polityką” i „Rzepą” trudno znaleźć coś bardziej wiarygodnego i wartościowego na rynku medialnym, nawet jeśli w te media wliczy się telewizję. W dodatku nie tylko o politykę tu biega. Wiadomości ze świata nauki też nie brak, i to o nich dzisiejsza notka.

  I tak czytam1, że japońscy naukowcy dokonali epokowego doświadczenia na potwierdzenie teorii ewolucji. Po dwunastu latach prób i obserwacji udało im się wyhodować organizm, hipotetycznego przodka wszystkich organizmów złożonych, w tym i człowieka. Pierwszy organizm jednokomórkowy, który wyprodukował w jądrze komórki strukturę DNA. Nie, to jeszcze nie wyjaśnia, jak powstało samo życie (pierwsze były bakterie jednokomórkowe bez owego jądra), ale udowadnia jak z nich mógł powstać organizm już z jądrem, które przechowuje czynnik pozwalający duplikować się komórkom, a przez to stawać się coraz bardziej złożonymi. Ziemia potrzebowała na to sporo czasu, gdyż taki organizm powstał przed dwoma miliardami lat, a w zapisie kopalnym, z oczywistych względów ten skok ewolucyjny nie mógł zostawić żadnego śladu. Ważne, że w laboratorium udowodniono możliwość dokonania takiego skoku w rozwoju życia. Ile czasu trzeba będzie by dowieść, jak z materii nieożywionej powstał organizm żywy? Nawet nie próbuję prorokować, ale teraz wydaje się to całkiem realne.

Mikroskopowy obraz wyhodowanego organizmu ze strukturami DNA

  Tymczasem w Polsce też odnieśliśmy sukces2, tym razem w dziedzinie onkologii i psychiatrii razem wziętych. Do Świętokrzyskiego Centrum Onkologii w Kielcach udało się sprowadzić, i tu proszę o uwagę: relikwię w postaci fragmentu kości świętej siostry Faustyny, w celu duchowego wsparcia terapii leczniczej (sic!). Nie, nie wyśmiewam i nie mam zamiaru wyśmiewać duchowego wsparcie sensu stricte, które już w owym Centrum przejawia się w modlitwach samych chorych a wierzących, w Mszach świętych kapłana zatrudnionego na pełnym etacie, oraz przyjmowaniu Eucharystii w czasie każdej  z tych Mszy. Tymczasem już wcześniej sprowadzono relikwie św. o. Pio, i równie świętego Jana Pawła II. Od przybytku podobno głowa nie boli, ale czy na pewno? Ja to równie obrazowo, w uproszczeniu (jak w przypadku owych bakterii), przedstawię. W Łagiewnikach krakowskich jest grób tej świętej. Otworzono trumnę, odłupano albo odpiłowano fragmencik jej kości, by w ładnym opakowaniu przetransportować do Kielc. Wszystko za darmochę, aby nie było, że Kościół chce na relikwiach robić biznes. Teraz, jak mniemam, lekarze z Centrum Onkologicznego będą doświadczalnie sprawdzać, które z kości umarlaków mają większy i bardziej zbawienny wpływ, nie, nie na samo leczenie, ale na poprawę stanu duchowego pacjentów dotkniętych tą straszliwą chorobą (sic!) Bądźmy szczerzy, te badania będą daleko bardziej trudniejsze i skomplikowane od tych w Japonii. Bo stan duchowy jest de facto niemierzalny, w odróżnieniu od możliwości wyselekcjonowania cząsteczki DNA w jednokomórkowym organizmie.

Relikwie św. siostry Faustyny Kowalskiej z Świętokrzyskiego Centrum Onkologi.

  Z oczywistych względów mój światopogląd determinuje moje różne postrzeganie tych dwóch naukowych wydarzeń. Wcale nie mam zamiaru tego ukrywać. Ale coś mi tu kompletnie nie pasuje. Całe życie przekonywano mnie, że modlitwa to najskuteczniejszy środek transcendentalnej łączności z Bogiem, a Eucharystia jest kwintesencją tej łączności. Niech więc ktoś wskaże mi sensowne, nie mówiąc o racjonalnym, wyjaśnienie: po ki diabeł te relikwie? Rzeczniczka tego Centrum tłumaczy obecność relikwii świętych w bardziej niż kuriozalny sposób: „Podobnie jak święta Faustyna Kowalska, są oni [św. o Pio i św. Jan Paweł II – dopisek mój] patronami osób chorych. Nasi pacjenci często się do nich modlą”. Jakem ateista, żaden katolik nie ma prawa modlić się do relikwii (kości, szmat, włosów czy paznokci umarlaków), choć ma prawo świętych prosić o wstawiennictwo, do czego żadne relikwie nie są potrzebne, bo napisane jest „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Choć i z tym protekcjonizmem świętych mam poważny problem, ale już nie będę się czepiał. Mam za to złą wiadomość dla promotorów takiej terapii psychologicznej: jeśli diabeł istnieje, choć nie istnieje, to na pewno maczał w tym procederze z relikwiami palce, rogi, ogon i kopyto jednocześnie. Śmiało można rzec: to takie diabelskie relikwie...




wtorek, 14 stycznia 2020

To mamy tu pewien problem...


  Za wyprowadzeniem religii ze szkół agituje dziś nie kto inny jak Jan Hartman1, i to w swoim dość ostrym stylu. Lubię jego teksty, ale zawsze staram się mieć do nich właściwy dystans, bez żadnej hurra akceptacji. Jest podobny w swych opiniach do katolickich ortodoksów, choć z oczywistych względów, w drugą stronę. Nie inaczej jest i tym razem, w temacie religii w szkołach, i muszę przyznać, że mnie w jakimś zakresie przekonuje. A przecież do niedawna byłem przeciwnikiem tego pomysłu. Doszedł bowiem nowy argument. Jeśli dziś w Polsce, i to według własnych badań Kościoła, praktykujących jak Bozia przykazała katolików jest mniej niż czterdzieści procent, co wcale nie jest moją zasługą, to znaczy, że w tym kraju od jakiegoś czasu mamy dyktat mniejszości nad większością.

  Może najpierw o tych argumentach Hartmana, z którymi mam pewien problem. Na pierwszy ogień pedofilia. Bądźmy szczerzy, jej przejawy w samych szkoła są marginalne i zazwyczaj nie mają charakteru stricte pedofilskiego. To najczęściej coś na podobieństwo rozsyłania pornograficznych fotek, zjawisko istniejące i bez katechetów. Jeśli kościelna pedofila się gdzieś dzieje, dotyczy ministrantury i przykościelnych organizacji dla młodzieży młodszej. Nie widzę też problemu z opłacaniem katechetów z kasy państwowej. Prowadzenie lekcji religii nie musi być działalnością charytatywną. Nie przekonuje mnie argument, że to Kościół powinien opłacać katechetów, bo równie dobrze można by optować za tym, że Towarzystwo Geograficzne powinno opłacać nauczycieli geografii, Związek Literatów lekcje języka polskiego, a Instytut Fizyki nauczycieli fizyki i matematyki.

  Reszta zastrzeżeń Hartmana ma już bardziej racjonalny charakter. Weźmy na początek przypadek wpajania dzieciom i młodzieży w publicznej, świeckiej szkole przekonań, bajek i mitów o tym, że po śmierci wstaną z grobów. A jeśli do tego są ochrzczone i praktykujące, to mogą liczyć na liczne profity po śmierci. Równocześnie przekonuje się te nieochrzczone i niepraktykujące, że czaka je wieczne potępienie i smażenie się w piekle. I to w szkole, gdzie wszystkim dzieciom należy się jednakowy szacunek, gdzie mają zagwarantowane jednakowo równe prawa. Jak można wciskać kit młodzieży, że tylko religia chrześcijańska jest tą jedynie słuszną, górującą nad innymi? Jak słusznie zauważa Hartman – jest to swego rodzaju totalitaryzm – od siebie dodam: z przejawami czystej wody rasizmu. Postawa kompletnie nie przystająca do edukacji w szkole publicznej. Ale skoro chrześcijaństwo opiera się na takich a nie innych dogmatach, i trudno oczekiwać by je zmieniło, już chociażby z tego powodu lekcje religii powinny być natychmiast ze szkoły wycofane. Tymczasem dziś biskupi dążą dokładnie do czegoś przeciwnego: lekcje religii mają być obowiązkowe, w wyjątkowych wypadkach zastąpione też obowiązkową etyką (sic!) Dodajmy, etyką opartą na wartościach chrześcijańskich, gdyż innej owi biskupi nie uznają.

  Innym powodem wyprowadzenia religii ze szkół publicznych jest konflikt między tym, czego uczy świecka nauka a tym, co propaguje Kościół. W efekcie w młodych mózgach powstaje mało logiczna sieczka. Na lekcji biologii dowiaduje się o ewolucji, a na lekcji religii, w tej samej szkole, że ewolucja to wymysł szatana. Gdy na lekcjach fizyki mówi się o prawach rządzących materialnym światem, na lekcjach religii omawia się cuda, przeczące tym prawom, nota bene prawom ustanowionym przez rzekomego Boga stwórcę. Na lekcjach religii demonizuje się seksualność i antykoncepcję, wypierając dość skutecznie racjonalne podejście do tych zagadnień. Z jednej strony wmawia się uczniom, że papież Jan Paweł II był największym świętym współczesności, gdy jednocześnie wychodzą na jaw jego związki ze świadomą ochroną pedofilii w Kościele. Tu nie ma miejsca na kompromis, tu trzeba z czegoś zrezygnować i, albo szkolnictwo powszechne będzie się opierać na religijnych mitach i cudach, albo na weryfikowalnej nauce.

  Wreszcie ostatnia sprawa, z którą w wersji Hartmana już w pełni i bez zastrzeżeń się zgodzę. Pozwolę sobie na cytat: „Kościołowi udało się upowszechnić przekonanie, iż doktryna o zakorzenieniu norm moralnych w woli Boga chrześcijańskiego jest najlepszym wyjaśnieniem moralności, a ludzie religijni mają szczególne predylekcje do moralnie dobrego postępowania. (...) Jest wręcz odwrotnie – nauka religii katolickiej demoralizuje (choćby dlatego, iż uczy o wyższej moralności wierzących)”. Tymczasem z tą religijną moralnością bywa co najmniej kontrowersyjnie, i nie jest w niczym lepsza od świeckiej. Przy czym owo w w niczym lepsza jest wariantem optymistycznym.

  Oczywistym jest, że konfliktu między nauczaniem religii, nawet poza szkołą, a edukacją przedmiotów ścisłych w szkole powszechnej nie da się wyeliminować, ale to pozostanie już tylko zmartwieniem tych, którzy na te lekcje religii będą posyłani, i tych, którzy na te lekcje posyłają. A konflikt jeszcze bardziej się zaostrzy, gdy wyeliminuje się ortodoksyjnych katolików jako twórców programów edukacyjnych. Tymczasem, skoro mamy „przyjazny” i rzekomo konstytucyjny rozdział państwa od Kościoła, przynajmniej na papierze... raczej się na to nie znosi.

  Ta dystyngowana, starsza pani ujęła to dość dosadnie, ale wyjątkowo trafnie...