środa, 10 sierpnia 2016

Biblijna ciekawostka



  Jestem w trakcie lektury książki rabina, Abrahama J. Heschela „Bóg szukający człowieka”. Radzę zwrócić uwagę na tytuł, bo to nie o człowieku, który szuka Boga. Pozornie jest akurat odwrotnie, w tej książce niemal wszystko dotyczy Boga „widzianego” oczyma człowieka, ale nie to autor ma na myśli.

  Jeszcze nie dobrnąłem do końca, w końcu to opasłe tomisko, w dodatku wymagające wytężonej uwagi, ale już mi się nasunęła pewna dziwna refleksja. Gdybym miał się nawrócić na wiarę, wybrałbym judaizm, i to nie dlatego, że Żydzi to naród wybrany. Nigdy nie będę Żydem, nawet gdybym się dał obrzezać. Rzecz w tym, że ta religia jest zdecydowanie bardziej dla ludzi myślących. Opiera się na trzech filarach. Pięcioksięgu (Tora), filozofii religii i na wierze wynikającej z własnych rozmyślań i spostrzeżeń. W niej jest tylko jeden dogmat: Bóg jest. Cała reszta podlega dyskusji i interpretacji. Szczególnie interpretacji i jeśli masz mocne argumenty, możesz swoją interpretację szerzyć i jej bronić. Nikt nikomu nie zarzuci herezji tylko dlatego, że jest niezgodna z ogólnie przyjętą linią. Dowodem jest Talmud, dzieło mędrców, rabinów, wprawdzie nie posiadający statusu pisma natchnionego, ale stanowiący zbiór interpretacji Tory. Coś jak katolicki katechizm, choć nie do końca. Brak dogmatów czyni tę religię bardziej żywą niż chrześcijaństwo. Wprawdzie ortodoksja judaistyczna też istnieje, ale nie ma takiego znaczenia, jak w każdej innej religii, bardziej ogranicza się do obrzędowości.

  A ciekawostka? Zawsze, gdy omawiałem przykazania Dekalogu w odniesieniu do ludzkiej moralności, starannie pomijałem pierwsze trzy (w wersji katolickiej). Trudno je bowiem uznać za uniwersalne, bo mogą się odnosić tylko do wiary i wierzących. Katolicyzm je zresztą zmanipulował tak, że daleko im do pierwowzoru. Nie będę jednak wnikał w szczegóły. Rabin A. J. Heschel zwrócił mi uwagę na dość znamienny fakt wynikający z całego Dekalogu. Nigdzie w nim nie jest napisane, że należy, że trzeba czcić Boga (sic!) Jest: „Jam jest Pan (...)”1; „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”; „Nie uczynisz sobie obrazu...”; „Pamiętaj dzień święty święcić”, ale ani słowa o oddawaniu Mu czci. O tym jest dosłownie mowa tylko w jednym przykazaniu i tylko w stosunku do ojca i matki swojej. Nawiasem mówiąc w katolickiej wersji Dekalogu jest podobnie.

  Pozwolę sobie przytoczyć część trzeciego przykazania z oryginalnej wersji Dekalogu: „Nie uczynisz sobie obrazu rytego ani żadnej podobizny tego, co jest na niebie w górze i co na ziemi nisko, ani z tych rzeczy, które są w wodach pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał ani służył [podkreślenie moje]. Ja jestem Pan, Bóg twój, mocny, zawistny, karzący nieprawość ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia (...)” Przyczyna usunięcia tego fragmentu z Dekalogu katolickiego wydaje się oczywista. Cała kultowość i obrzędowość chrześcijaństwa, ze wskazaniem na katolicyzm, musiałaby zostać poddana strasznym ograniczeniom. Nie znalibyśmy dziś pojęcia katolicyzmu ludowego, musiałby zniknąć tabuny świętych i błogosławionych, świętych obrazów, nikt nie święciłby wozów strażackich i pomników, zakładów przemysłowych ani autostrad. Wiele cudów (jeśli nie wszystkie) przestałoby być cudami, bo według judaizmu, cały świat jest cudem. Według tego samego judaizmu Bóg jest Tajemnicą, której nie należy poznawać przez znaki (cuda?), bo to jest niemożliwe. Tej Tajemnicy nigdy nie da się poznać, ją należy przyjąć, bo gdybyśmy ją poznali, przestałaby być Tajemnicą.

  To ma większy sens niż czczenie obrazów, odbywanie pielgrzymek, szukanie cudów czy zachwyt nad nieśmiertelnością, której tu na ziemi i tak nikt nie pozna. Kulty i dogmaty paradoksalnie odwodzą wiernych od istoty wiary. Jeszcze bardziej szukanie cudów Bożych, bo dla wierzącego cały świat powinien być cudem samym w sobie. To nawet dla mnie, ateisty, jest jakby oczywiste, choć ja tę cudowność nie personifikuję z niematerialnym bytem. Czymże jest ów świat, lub bardziej Kosmos, jeśli nie piękną ale bezduszną i nieczułą formą istnienia? Kosmos nie zna poczucia litości, nie rozróżnia dobra od zła, nie interesuje go przeszłość ani przyszłość. Jest zależnością przyczyny i skutku, ale nie szukaj w niej sensu. To Kosmos jest przyczyną naszej możliwość abstrakcyjnego myślenia, i jak w myśli greckiej, „jest sumą i substancją wszystkiego, co istnieje, nawet bogowie są raczej jego częścią niż przyczyną.”2 To dopiero religia uznała, że Bóg przekracza to, co dane jako rzeczywistość, nie jest ostateczne. Nawet Biblia nie kwestionuje faktu realności wszechświata. Nasza duchowość tej realności podlega, pozwala już rozróżniać dobro od zła, ale z tego wynika prosty fakt, wbrew twierdzeniom religii, że jeśli brak realności istnienia – duchowość jednostki też przestaje istnieć.

  Że trudno się z tym pogodzić? A kto nam powiedział, że będzie łatwo i przyjemnie?

Przypisy:
1 – Wszystkie fragmenty Dekalogu pochodzą z Wikipedią.
2 – za „Bóg szukający człowieka”, A. J. Heschel,


środa, 3 sierpnia 2016

Sfrustrowana blondyna



  Będzie inaczej niż zwykle. Ostatnio trafiłem na pewien tekst, przez wrodzoną grzeczność nie napiszę gdzie. Oto bulwersujący mnie fragment:
Nie lubię ich. Facetów nie lubię. A nawet jak  któregoś polubię, to kiedy zaczynam o nim myśleć jak o Facecie, fala sympatii przestaje mi mózg zalewać.. Facetów lubię zatem do czasu, kiedy mam świadomość, że i oni lubią mnie za coś więcej niż tylko duży tyłek, uda i za to, że mogą se chwycić za cycki. Płytkie to takie, ale Oni mają dwa mózgi - zgadnijcie, w której głowie jest większy?

  Nie lubię bab. Przynajmniej od momentu, kiedy usłyszę (przeczytam) taki tekst. Bo to tekst sfrustrowanej baby, w dodatku blondyny i nieważne czy farbowanej, czy naturalnej. Fakt, facet ma dwa mózgi i nie zawsze wiadomo, który większy, ale przynajmniej ma. Sfrustrowana blondyna nie ma żadnego, a jeśli nawet ma, to bez zwojów, nic więc dziwnego, że nie sposób go czymkolwiek zalać. Po gładkiej powierzchni wszystko spływa...

  Ulżyło mi po tej ripoście ale pozwolę sobie na więcej. Ta frustracja blondyny wynika ewidentnie z własnej nadwagi lub niedowagi. Każda z tych skrajności jest wypaczeniem, ale bez przesady. Nie zawsze to wypaczenie wynika z chęci, często z predyspozycji, lub jak kto woli, z genów. Ale czy to powód, aby obrażać innych, szczególnie niczemu niewinnych facetów? Facet ma być winny temu, że sfrustrowana blondyna jest za gruba lub za chuda? A może temu, że podobają mu się właściwe proporcje? Widać tej sfrustrowanej blondynie też podobają się proporcje skoro widzi problem, tylko odwagi przyznania się do tego jej brak. Więc najlepiej powiedzieć, że facet ma większy ten drugi, mniejszy mózg. Bo nie podoba mu się ponad studwudziestokilagramowy walec czy same kości owleczone skórą. Choć znam przypadki, że się podobają, ale to wyjątki. Sfrustrowana blondyna jednak wie lepiej. Według niej każdy facet marzy tylko o tym, aby wsadzić łapska w majtki na zgrabnym tyłku. I problem w tym, że ten zgrabny tyłek nie należy do niej. Takie jego zboczenie, o niczym innym nie jest w stanie logicznie pomyśleć. On jest taki ograniczony z natury. Owszem, czasami ma jakieś przebłyski ale i tak zawsze i wszędzie kończy się mu myśleniu na dupie. A może to jest tak, że to właśnie tej sfrustrowanej blondynie myślenie nigdy poza dupę i cycki nie wychodzi, w dodatku własne? Nie potrafi się z tego zaczarowanego kręgu uwolnić. Na tym właśnie polega frustracja i kompleksy.

   Tu przypomnę wszystkim sfrustrowanym blondynom (chociaż akurat kolor włosów jest tu bez znaczenia), którym nie podobają się faceci: Powiększanie czy pomniejszanie piersi to nie zabiegi dla facetów. Operacje plastyczne to też domena kobiet. Salony piękności i makijażu też w zdecydowanej przewadze dla kobiet. Ale jeśli któraś myśli, że to jest poświęcenie się dla facetów, to jest w błędzie. W tym chodzi o zadanie czadu innym sfrustrowanym blondynom, o zdyskredytowanie, poniżenie i pogrążenie rywalek, i aby ten większy mózg w mniejszej głowie faceta miał co podziwiać..., u sfrustrowanej blondyny. Bo tak naprawdę ona o niczym innym nie marzy, jak tylko o tym, żeby ta mniejsza głowa faceta się nią w końcu zainteresowała, choć będzie trąbić wokoło, że jej na intelekcie zależy. Taaa..., sfrustrowana blondyna i intelekt - to naprawdę trudne do wyobrażenia połączenie (sic!)

niedziela, 24 lipca 2016

Wolna wola i wieczność (straszliwa)



  Coraz częściej słyszę pewien frazes (a nawet dwa), z którym nie wiadomo co zrobić, bo we mnie osobiście powoduje niemal odruch wymiotny. Ponieważ wariantów tego sloganu jest sporo, wybieram ten najpopularniejszy: „Bóg obdarzył cię wolną wolą, pozwalając ci nawet w Niego nie wierzyć.” Najczęściej dodaje się: „Jeśli w niego uwierzysz, czeka cię wieczne zbawienie.”

  W pierwszym przypadku mamy do czynienia z insynuacją, z której wynika jednoznacznie, że czy chcesz, czy nie, Bóg istnieje (sic!) Możemy nie wierzyć w Jego istnienie, ale to On dał nam tę możliwość, co jest zaprzeczeniem ateizmu, bo wymusza uznanie istnienia nieistniejącego bytu. Kompletny nonsens, przypominający barona Munchausena  wyciągającego się z bagna, ciągnąc się za własną perukę. Najzabawniejsze jest w tym to, że i tak nikt nie wie, jak z tym jest naprawdę, bo przecież On sam nigdy tego nie powiedział. Ba! Całe Pismo Święte to nakazy i zakazy, które jednoznacznie tę wolną wolę ograniczają. Jest jednak gorzej. Człowiek rodzi się niemal jak tabula rasa, przynajmniej w tym, czym jest świat, również w tym, czym jest podejmowanie decyzji i czym jest zbawienie. Różnie to w dziejach ludzkości bywało, ale dziś, by móc podejmować w pełni samodzielne decyzje, musimy być pełnoletni. Wcześniej pełna wolna wola jest nam niedostępna, wręcz zabroniona. Czy ktoś nas pyta o zdanie, gdy rodzice poddają nas ceremonii chrztu? A ceremonia bardzo ważna, bo decyduje o naszej bezwzględnej przynależności do Kościoła na całe życie i nawet akt apostazji tak naprawdę tego nie zmienia.

  Czy z chwilą osiągnięcia pełnoletności coś się zmienia? Nic podobnego. Ograniczają naszą wolę zasady moralne wpojone przez bliższe i dalsze otoczenie oraz prawo cywilne i karne, na które tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu. Oczywiście możemy się zbuntować, ale konsekwencje tego buntu są zazwyczaj tragiczne i kompletnie bez sensu. Ten bunt w niczym nie poprawi naszej sytuacji, może jedynie ją pogorszyć, co już samo w sobie jest nieporozumieniem i zaprzeczeniem jakieś wolnej woli. Jedynie sensowną alternatywą jest dostosowanie się do reguł gry, a to już nic wspólnego z wolną wolą nie ma. Nawet wolny wybór nie jest do końca wolnym. Wybór zawsze będzie motywowany i ograniczony konsekwencjami. Jedyny wyjątek to utrata rozumu. Bezrozumnych się nie sądzi...

  I tu rodzi się problem zbawienia, ściśle związany z wolną wolą. Pozwolę sobie przytoczyć słowa papieża Jana Pawła II: „[Jezus] czyni nowych nas, w sobie takich samych, synów Jego przedwiecznego Ojca; uzyskuje raz na zawsze zbawienie człowieka: każdego [podkreślenia moje] człowieka i wszystkiego, tych, których nikt nie wyrwie z jego ręki. Rzeczywiście, kto mógłby mu ich odebrać? (...) Kościół ogłasza nam dziś paschalną pewność odkupienia. Pewność zbawienia.” W tych trzech zdaniach zawarte jest definitywne zaprzeczenie wolnej woli. Bo ja, na ten przykład, nie jestem zainteresowany. Ani zbawieniem, ani wiecznością. Oba warianty wieczności, niebo i piekło, wydają mi się być najstraszliwszą konsekwencją życia na ziemi, lub bardziej górnolotnie, zaistnienia we Wszechświecie. I to zarówno w postaci ducha, jak i zmartwychwstałego zombie. Człowiek nie mógł wymyślić nic bardziej potwornego. Duch, dusza to postacie niematerialne, nie mogą mieć żadnych zmysłów ani żadnych potrzeb, mogłyby, co najwyżej, tęsknić za cielesną powłoką, której podobno mają się w końcu doczekać na Sądzie Ostatecznym. Mogą też podziwiać oblicze Boga, ale jeśli to konieczność, to wynikają z niej takie ograniczenia, że aż strach myśleć, bo przewiduje się, że ziemia umrze za około cztery miliardy lat (sic!)

  Jeśli jednak nawet ziemia, po Apokalipsie odzyska swój blask i nowe życie, my, już jako ludzie zbawieni i z nową powłoką cielesną będziemy żyć wiecznie. Młodzi i piękni. Będziemy żyć zgodnie z prawami bożymi, czyli już bez wolnej woli. Będziemy kochać bliźnich, choć tą największą miłością darzyć będziemy Boga. Nasza kochana partnerka, nasz kochany partner zajmie drugie miejsce jeśli nie dalsze, bo przecież będziemy musieli kochać jednakowo nasze niezliczone dziatki (przez zakaz antykoncepcji i aborcji), wnuki, prawnuki, praprawnuki, itd., itd. Pewnie będziemy mieli zdolność zapamiętania ich wszystkich, a ich liczby pójdą w miliardy, biliony i tryliony. Ponieważ na tej ziemi w końcu zabraknie miejsca, bo nikt przecież nie umiera, trzeba będzie nam zdobywać cały Wszechświat. Dobrze, że podobno nieograniczony przestrzenią, bo jeśli dobrze rozumiem pojęcie wieczności, i ten w końcu by się zapełnił naszymi potomkami. Oprócz podziwiania oblicza Pana, zastępów aniołów i świętych, a tych ostatnich będzie przybywać w postępie geometrycznym, pewnie można będzie zdobywać i podziwiać ten cały Wszechświat. Czasu będzie wszak pod dostatkiem a pieniądz nie będzie ograniczał naszych możliwości. Będziemy mieli okazję poznać wszystkie nowe ziemie, choć i tak pełne naszych dzieci, wnuków, prawnuków..., prapraprawnuków, których będziemy kochać bezgranicznie. Będziemy podziwiać stare i nowe dzieła sztuki, dziwy natury i wspaniałe krajobrazy. A kiedy w końcu poznamy wreszcie cały ten Wszechświat, makro i mikro kosmos, kiedy zasmakujemy wszystkich smakołyków Wszechświata, oczywiście z umiarem, okaże się, że to..., wcale nie koniec. Końca nigdy nie będzie, on w wieczności nie jest przewidziany! Ciekawe, co z naszym mózgiem, który nie jest przystosowany na takie wielkości informacji i uczuć? Możliwe, że będziemy rzygać tym harlekinowym lukrem w straszliwych męczarniach i... też bez końca. Wieczność to wieczność!

  Przyznaję ze skruchą, to na pewno nie jest kompletny obraz wieczności. Moja mózgownica nie jest w stanie jej konsekwencji sobie do końca wyobrazić, choć wyobraża sobie jeszcze większe katusze niż opisałem. Pewnie, nomen omen, w końcu przyjedzie taki moment, gdy będziemy błagać o NICOŚĆ.

PS. celowo pominąłem tu pojęcie wiecznej szczęśliwości. O tym w kolejnej notce.


środa, 20 lipca 2016

Dlaczego Bóg...



  Miało być o czymś innym, ale jak to w życiu bywa, coś nas zaskakuje i zmusza do zmiany planów. To właśnie mi się przytrafiło i... omal nie dostałem palpitacji serca! W ostatniej notce pytałem, czy znajdzie się w Polsce ksiądz, który za posługę kapłańską nie weźmie grosza. Znalazł się jeden, z prośbą, żeby nie nagłaśniać, bo mogą go usunąć z parafii (sic!) Dziś narzuca mi się pytanie, czy znajdzie się w naszym kraju ksiądz, który nie grzeszy głupotą?

  To pytanie jest w jakimś sensie obraźliwe i już teraz przepraszam wszystkich tych księży, którzy faktycznie na to miano nie zasługują. Tak mi się palnęło, po wysłuchaniu fragmentu homilii ks. Piotra Pawlukiewicza1, umieszczonego na portalu Deon.pl. Ja dla tych, którym nie chce się oglądać klipu, poniżej umieszczę streszczenie, przedtem jednak chciałbym kilka słów wstępu. Swego czasu zachwycałem się lekturą książki Alana Untermana „Żydzi. Wiara i życie”. I choć książka nie jest na temat, który chcę poruszyć, znalazłem tam słowa, które kiedyś dogłębnie mną wstrząsnęły: „O ile można się doszukać u Wiesla jakieś myśli przewodniej, jest nią bunt przeciwko Bogu, który umarł w Auschwitz. Jeśli w tym najbardziej doniosłym okresie historii żydowskiej Bóg postanowił nie wtrącać się w to nieludzkie traktowanie człowieka przez człowieka, to znaczy, że nie mógł albo, co gorsza, nie obchodził Go los ludzkości. (...) Bóg umarł i ludzie muszą przyjąć postawę buntu wobec Niego, gdyż ich zawiódł.”2 To mocne słowa, być może nawet za mocne, choć z punktu widzenia ofiar Holokaustu, jedynie możliwe do przyjęcia. Postawy Boga wobec tej zbrodni nie da się jednoznacznie wytłumaczyć.

  I oto ks. P. Pawlukiewicz próbuje. Moje skróty: „W związku z wizytą papieża w Auschwitz rodzi się pytanie dlaczego Bóg pozwolił na wojnę? Dlaczego Bóg pozwolił na Oświęcim? (...) Może na Sądzie Ostatecznym dowiemy się, że gdyby nie ta wojna, gdyby nie Oświęcim, w roku 1954 doszłoby do wybuchu wojny jądrowej i w ciągu jednego dnia zginęłoby 100 milionów ludzi. Bóg nie chcąc do takiej wojny doprowadzić, dał nam II wojnę światową w 1939 roku [wszystkie podkreślenia moje], która była pryszczem w porównaniu z tym, co by nas czekało w 1954. Ktoś się pytał, dlaczego wojna trwała pięć lat, gdzie był wtedy Bóg? Bóg sprawił, że wojna nie trwała sześćdziesiąt lat a tylko pięć. Bo mogło zginąć miliard ludzi a zginęło tylko 60 milionów (…) Pytamy, dlaczego dziecko zostało zagryzione przez psa? A może to dziecko miało być drugim Hitlerem. Ja nie wiem.”

  Przyznam, że zaniemówiłem. Jak obuchem siekiery uderzyło we mnie pytanie: jak można być tak cynicznym, głupim, zaślepionym i takim hipokrytą? Bo jeśli ks. Pawłowicz nie wie, to po jaką cholerę propaguje takie bezsensowne wyjaśnienia? Idąc tropem jego myślenia nie należy się oburzać na zamachy terrorystyczne islamistów, w których ginie dziesiątki, setki niewinnych ludzi, bo taki jest plan Boga, bo być może w tych zamachach zginie ktoś na miarę nowego Hitlera. Nie powinniśmy się oburzać na pedofila gwałcącego nasze dziecko, bo być może ten gwałt zmieni psychikę tego dziecka tak, że ten w przyszłości nie popełni znacznie gorszego przestępstwa. Tu pozwolę sobie na podłą zgryźliwość: nie powinniśmy się oburzać na żadne zbrodnie tego świata, bo takie są zamiary Boga. Dziękujmy Mu za te wojny i kataklizmy, którymi nas obdarzył, bo dzięki nim ustrzegł nas przed gorszymi. Tylko, czy zamiast dopuścić do cierpienia milionów niewinnych ludzi nie było prościej spowodować śmierć Hitlera podczas I wojny światowej? Okazji pewnie było mnóstwo...

  Zrodziła się we mnie dziwna konkluzja: dziękuję ci ks. P. Pawlukiewicz, bo dziś wiem, że mój wybór niewiary w (takiego) Boga – był dobrym wyborem.

Przypisy:
1 - http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2739,ks-pawlukiewicz-dlaczego-bog-pozwolil-na-wojne-na-auschwitz.html
2 – „Żydzi. Wiara i życie”, Alan Unterman, Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 2002, str. 91


niedziela, 17 lipca 2016

Ofiara



  Ironizować z pewnych artykułów na Frondzie.pl nie jest trudno, rzekłbym – łatwizna. Czasami to robię dla relaksu, gdyż do tego nie potrzeba specjalnego wysiłku intelektualnego. Co innego jednak polemizować z tekstami portalu katolickiego, gdzie w zasadzie unika się kontrowersyjnych, dwuznacznych artykułów, a poruszana tematyka dotyczy rzeczy poważnych, najczęściej etyki chrześcijańskiej.
  Otóż tam właśnie natrafiłem na artykuł o dość intrygującym tytule „Pieniądze w służbie miłości”*. Przyznam szczerze, że poza skrajnie nieprzyzwoitym przypadkiem prostytucji, nigdy by mi na myśl nie przyszło połączyć te dwa słowa – pieniądz i miłość – w jakiś sensowny związek. I tu biję się w pierś, byłem w błędzie. Ks. Edward Staniek poprzez przypomnienie opowieści o samarytaninie znalazł pozytywny aspekt takiego połączenia. Przypomnę w skrócie. Samarytanin udzielił pomocy poszkodowanemu podróżnemu. Opatrzył go i przetransportował do gospody. Ponieważ ponaglały go obowiązki, ponieważ wiedział, że na bezinteresowność innych nie ma co liczyć, zapłacił za dalszą opiekę pieniędzmi. Za te pieniądze cudze ręce zajmą się poszkodowanym.
  Do tej przypowieści nie sposób się przyczepić, ba!, jak dla mnie, jest dowodem tego, że aby być dobrym, nie trzeba być wyznawcą aktualnie obowiązującej i praktykowanej przez większość religii. Rzecz jednak w czymś innym i to za sprawą samego autora – ks. Stańka. On z tej przypowieści wysnuwa dość  dziwny wniosek. Jeśli cię nie stać na dobrą i stałą opiekę nad chorymi, biednymi i pokrzywdzonymi przez los, sypnij samarytaninie groszem, i tu uwaga!, na tacę w kościele podczas niedzielnej mszy, a część twojego datku pójdzie właśnie na taką pomoc. Część (sic?), a dlaczego nie całość?! Jest w tym apelu jeszcze jeden przekomiczny aspekt. Otóż ks. Staniek tym sposobem maluje Kościół jako nie bezinteresownego opiekuna chorych, biednych i wykluczonych. Jest dosłownie gospodą z przypowieści o samarytaninie, gdzie bez odpowiedniej zapłaty poszkodowany na pomoc nie ma co liczyć. To się nawet w jakimś stopniu pokrywa z „taryfikatorem” za chrzciny, śluby i pogrzeby. Nie, nie chcę uogólniać, dlatego Czytelniku, jeśli masz skądś pewne dane, że za te posługi nie trzeba płacić bez wykazania się pisemkiem o bankructwie swoim i wszystkich najbliższych, ja o tym chętnie napiszę na swoim blogu. Ja ten przypadek nagłośnię nie tylko na blogu.
  Ostatnio czytałem, na katolickich i prawicowych portalach przede wszystkim, że wreszcie Owsiak, ze swą Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy, nie będzie promowany na antenie telewizyjnej Dwójki. Należy odetchnąć z ulgą, bo już niewierny nie będzie nam pluł w twarz swoją samarytańską postawą. Jedynie słuszna pomoc to część z datków na tacę. Jaka to część – nie przystoi pytać, ani tym bardziej żądać pokwitowań.