poniedziałek, 20 czerwca 2016

Konkubinaty i (nie)chrześcijanie



  Temat z zakresu obyczajowość i religii, który podsunął mi nie kto inny, jak sam papież Franciszek! Sam nie mogę uwierzyć. Dwa zdania Franciszka, które mogą wstrząsnąć światem... katolickim. Przytoczę: „(...) ale powiem wam, że w tych konkubinatach widziałem dużo wierności. I jestem przekonany, że jest to prawdziwe małżeństwo. Mają one łaskę właściwą małżeństwu, właśnie ze względu na zachowywaną wierność.”1 Nie, to nie żart, w przypisach jest link.

  Tak się dziwnie składa, że ja już kilka razy stwierdziłem, że w mojej ocenie konkubinat jest lepszy od sakramentalnego małżeństwa, choć nie tylko sakramentalnego. Wywodów nie będę powtarzał, bo one są w tej notce zbyteczne. Ciekawsze wydają się być komentarze umieszczone pod tym artykułem. Pozwolę sobie zacytować dwa wg mnie najbardziej ciekawe.
„Papież powiedział: ‘Zdecydowana większość naszych małżeństw sakramentalnych jest nieważna’. Z powodu prowizorki, również kapłaństwa i zakonów. Jak to się dzieje, że większość zawieranych małżeństw jest nieważna?! I jak to się ma do prowizorki kapłaństwa? Może papież ma rację, że zło w Kościele, na przykładzie masowej nieważności małżeństw, ma źródło w złu kapłańskim. Księża asystują przy nieważnych ślubach, a chrzty to ważnie udzielają i spowiedź u nich jest ważna? Co z Eucharystią, może marni, prowizorycznie księżą też źle sprawują ten sakrament? Po przeczytaniu kazania papieża Franciszka strach iść do kościoła.”;
Teraz w bardziej zdecydowanej kontrze, bo odnosi się do słów papieża, że nie wolno wtykać nos w cudze życie moralne (sic!): „Takie przedstawienie sprawy to czysty relatywizm, rozmydlanie. Kropelka po kropelce ludzi oswaja się ze złem i degrengoladą. Wybiela się cudzołóstwo, konkubinaty a zohydza sakramentalne małżeństwo. Tylko że poklepywanie i przymilanie się do ludzi żyjących w grzechu doprowadzi ich w końcu do piekła. Kiedy się utwierdza kogoś w grzechu staje się współodpowiedzialnym potępienia tego człowieka, zwłaszcza jak jest się głową kościoła. (...)Jak więc można nie wtykać nosa w cudze życie moralne? To oznaczało by obojętność wobec bliźniego.”;

  Mnie te komentarze specjalnie nie dziwią. Dzisiejszy Kościół tak daleko odszedł od nauk Jezusa, że jeśli ktoś przypomni niektóre z nich w ich oryginalnym brzmieniu i znaczeniu, musi być poddany ostracyzmowi. Śmiem twierdzić, że gdyby Jezus dziś pojawił się na Ziemi, większość Jego dzisiejszych wyznawców uznałaby Go za... heretyka.

  Jeszcze ciekawiej porobiło się pod drugim artykule o Franciszku, zatytułowanym „Kto nie przyjmuje potrzebujących, nie jest chrześcijaninem.”2 Co niektórym polskim katolikom chyba żółć się przelewa. W śród nich chyba najbardziej tym, naszym miłościwie nam panującym. Tu znów, bez mojej oceny, tylko kilka ciekawszych komentarzy, już tylko szarych, przeciętnych, nieprominentnych polskich katolików. Będą w oryginale i nie biorę odpowiedzialności:
„Papież Franciszek ma fiksację na punkcie katolików żyjących cudzołożnie.”;
„A kim że on jest żeby mówić kto jest albo kto nie jest chrześcijaninem ?” i odpowiedź: „Tylko głową kościoła. To zapewne nikt ważny.”;
„Franciszek już otwarcie zaczyna zwalczać w Kościele wiernych katolików którzy będą mogli dawać opór heretyckim zmianom. Po to zwalcza katolików i wiarę katolicką by wciągać do Kościoła jak najwięcej pogaństwa.”;
„Temu Papierzowi sorry pierdoli się w głowie. Propozycja, otworzyć swoje skarby Watykanu i nakarmić potrzebujących . Nasz papież jest obłąkańcem, należy tego człowieka eliminować z stolicy apostolskiej. Ustami tego człowieka przemawia szatan.”;
„Szatan wkroczył do Kościoła Mojego Syna i oznaki tego będą wyraźnie zauważalne dla tych, którzy posiadają Ducha Bożego, niezłomnie zakorzenionego w ich duszach.”

  Coś mi się zdaje, że papieżowi Franciszkowi należałoby te i im podobne komentarze koniecznie dać do przeczytania, nim do naszego kraju zawita. Jemu tak bardzo nie grozi wojowniczy, terrorystyczny islam, jak najbardziej gorliwi polscy katolicy.





PS. Już po opublikowaniu tego felietony natknąłem się na bardzo ciekawy wpis na blogu Adama Szostkiewicza ściśle korespondujący do mojej notki. Zainteresowanym, gorąco polecam: http://szostkiewicz.blog.polityka.pl/2016/06/19/sdm-czy-czegos-nie-wiemy/?nocheck=1





12 komentarzy:

  1. To prawda - związki partnerskie bywają znacznie zdrowsze moralnie niż związki małżeńskie- przypieczętowane albo przez urząd świecki albo przez kościół.
    Psychika człowieka to dość mulista kałuża- najchętniej człowiek robi to, czego wcale nie musi, a dokładnie najchętniej robi to, do czego nikt go nie zmusza.
    W związku partnerskim oboje wiedzą, że w każdej chwili każde z nich może zabrać swoje zabawki i wrócić do własnej piaskownicy.
    Do chwili transformacji ustrojowej małżeństwo mogło posiadać tylko jedno mieszkanie, a na dodatek samotna matka wychowująca dziecko miała pierwszeństwo w dostępie do żłobka tudzież przedszkola. I zaczęła się epidemia rozwodów- taktycznych. Po rozwodzie małżonkowie oczywiście nadal mieszkali razem, ale powiększała się pula ich możliwości. Co zabawniejsze zawsze bardzo się poprawiały stosunki pomiędzy małżonkami- bo jedno i drugie zdawało sobie sprawę, że druga strona jest de facto wolnym już człowiekiem i może zabrać te swoje zabawki z tej wspólnej dotąd piaskownicy.
    Ogólnie biorąc małżeństwo niezbyt się sprawdza głównie dlatego, że ludzie pobierają się nieprzygotowani do takiej imprezy jak wspólne mieszkanie pod jednym dachem. Bo przecież każde wyszło z innego domu, wyniosło różne wartości i ma różne oczekiwania. Zauważ, że w związki partnerskie najczęściej wstępują ludzie mający za sobą już jakieś doświadczenia życiowe w postaci nieudanego związku małżeńskiego.
    Nikt nie uczy młodych co robić by ich związek był trwały, by żadna ze stron nie czuła się pokrzywdzona. Bycie ze sobą dzień po dniu, całymi latami, szarzyzna dnia powszedniego, kłopoty finansowe, zmiany w wyglądzie partnera- to wszystko nie jest wcale łatwe do uniesienia.I w tym wszystkim nie pomogą ani nakazy ani zakazy religijne. Może pomóc tylko rzetelna wiedza, a tej na ogół brak.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z Tobą bez zastrzeżeń, choć i po stronie konkubinatów zdarzają się patologiczne stany, gdy jedno, lub dwoje nadużywa alkoholu, i gdy jeszcze w tym istnieją dzieci. W moim przekonaniu, największą przewagą konkubinatów nad małżeństwem jest coś, co wydaje się też podkreślasz, aczkolwiek jakby marginalnie. Mam na myśli stan wynikający po części z owych „zabawek i piaskownicy” kiedy to partnerzy są niejako „zmuszeni” do okazywania sobie szacunku, do wzajemnego poszanowania, który akt małżeński czyni nieważnym, trzecioplanowym, jeśli nie dalszym, bo obrączki, bo zapisane, bo pewnie partnerowi nie tak łatwo zechce się formalnego rozwodu.
      Pozdrowienia :)

      Usuń
  2. Asmo Konkubinat nie jest lepszy od małżeństwa! Jedynie nie należy potępiać ludzi, którzy związku małżeńskiego nie mogą zawrzeć z uwagi na zaistniałą tzw. przeszkodę. Ci ludzie żyjący w konkubinacie nie mają sakramentu, a żyją tak jakby go mieli, łączy ich miłość i wzajemny szacunek, a także wierność. I to jest piękne.

    Clara

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytaj słowa papieża. On podkreśla, że takie czynniki jak wierność, miłość i szacunek jeszcze wyraźniej widać w konkubinatach. I ja się z tym w pełni zgodzę. W konkubinacie nie ma przymusu wynikającego z przysięgi, jest czysta, niczym nie przymuszona wola okazywania uczuć i szacunku. Podobnie wierność też wynika z własnej woli, a nie z nakazu małżeństwa, nawet jeśli sakramentalnego, bo przecież bywają i niesakramentalne. Mnie często kojarz się składanie przysięgi przed ołtarzem z diabłem, który zaciera ręce w zakrystii. On wie, jeśli istnieje, że więcej niż połowa tych przysięgających, nawet jeśli dotrwa do „śmierci” w czymś tę przysięgę złamie. I życie to potwierdza.

      Usuń
  3. Ja jakimś fanem małżeństwa nie jestem, dla mnie jak kto woli, niech sobie żyje. Osobiście jednak uważam, że owa wyższość konkubinatu nad małżeństwem, którą tu lansujecie, to jakiś mit. Bo generalnie widzę tylko jedną różnicę - w konkubinacie można wyjść z domu, zatrzasnąć za sobą drzwi i iść do innego partnera, bez żadnych konsekwencji, jedyne co może zobowiązywać to posiadanie potomstwa.
    Dalej czytam, już w komenatrzach, że związki partnerskie bywają zdrowsze moralnie od małżeństwa. Otóż bywają, tak samo, jak małżeństwa od konkubinatów, znów nie widzę argumentu za.
    Poza tym na jakiej podstawie dochodzicie w ogóle do takich wniosków? Jakieś badania ktoś prowadził? Czy wliczamy w to związki trwające, no właśnie ile, bo przecież nie prowadzi się rejestracji ile trwał czyjś konkubinat i na czym się skończył. Można żyć z kimś w konkubinacie 2 miesiące, można kilkanaście lat, o których konkubinatach mowa?

    Już w ogóle nie rozumiem argumentu, że w konkubinacie nie ma "przymusu wynikającego z przysięgi, tylko czysta nie przymuszona wola okazywania uczuć itd.". A przepraszam, czy przysięga małżeńska wyklucza nieprzymuszoną wolę okazywania uczuć? Czy nie zawiera się jej z miłości na ogół? Ja wiem, są małżeństwa pod przymusem, bo dziecko, bo rodzice, bo coś tam, to jest niewątpliwa patologia, ale równie mogę powiedzieć, że niezdrowe jest przeskakiwanie z kwiatka na kwiatek, które oferują związki partnerskie.
    Powiadasz, że diabeł zaciera ręce, jak słyszy przysięgę przy ołtarzu... Czyli w konkubinacie oszukiwanie i zdradzanie partnera jest wporzo i diabeł może iść się wypchać? Nie powoduje rozpaczy, gniewu a nawet tragedii, bo przecież to konkubinat tylko...
    Żaden papież nie był dla mnie autorytetem, Franek jak widzę wbija się w trend kościoła liberalnego. Ja znów się zastanawiam jednak co miał na myśli, bo mam wrażenie, że jednak nie pochwałę konkubinatów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Radku:
      Zacznę od owego diabła, bo chyba nie zrozumiałeś tej metafory. Otóż, nie sposób zaprzeczyć, że zarówno konkubinat jak i małżeństwo dopadają te same kryzys, ba, ludzie rozchodzą się z takich samych powodów, spotykają na swojej drodze te same problemy. Rzecz w tym, że diabeł się cieszy nie tylko z powodu owych rozpadów związków, ale również z tego, że ci, co składali przysięgi przed ołtarzem, nagminnie je łamiąc, stając się dodatkowo krzywoprzysięzcami.

      Masz rację, chyba nikt badań statystycznych na temat rozpadów konkubinatów nie prowadzi. Nieśmiało przypuszczam, że pewnie częściej się rozpadają niż małżeństwa sakramentalne. Istotna jest jednak pewna drobna różnica. Sakrament małżeński faktyczny rozpad związków zakłamuje. Jeszcze do niedawna rozwodnik czy rozwódka było określeniem hańbiącym i przypuszczam, że po części to wciąż funkcjonuje. Pary będące w rozpadzie, których nic nie wiąże poza obrączką, trwają w toksycznych związkach łamiąc sobie życie, nawet nie zdając sobie sprawy z faktu, że życie na ziemi mają jedno i nikt im drugiej szansy nie da. Sparafrazuję: cierp ciało, kiedyś przysięgało! A, że tak właśnie jest, że ludzie nie chcą już cierpieć dla idei świętego małżeństwa, świadczy z roku na rok rosnąca liczba rozwodów. I tu wyraźnie rysuje się przewaga konkubinatów. Jeśli nie przeszedłeś procedury rozwodu, nie może wiedzieć, jak bardzo ten proces jest upokarzający, choć dziś już coraz częściej dochodzi do orzekania, jeśli obie strony się godzą, bez tego upokarzającego przedstawienia teatralnego. Jedna, najwyżej dwie rozprawy i po bólu. A jednak i tak musisz to jakoś uzasadnić, przed obcymi ludźmi.

      Usuń
    2. Uważasz, że deklaracja wierności czy miłości w konkubinacie jest mniej warta niż przysięga w kościele? Chyba tylko dla urzędów i tych obcych ludzi, którymi nie trzeba sobie zawracać głowy co też pomyślą. Ale czy to nie hipokryzja?

      Rozwód faktycznie jest trudny i upokarzający i może być tak jak mówisz, że ludzie trwają w tosycznym związku. Z drugiej strony, nie zawijasz ogona pod siebie i nie wiejesz, gdzie pieprz rośnie, gdy pojawia się pierwszy kryzys (a pojawia się zawsze). Małżeństwo to nie przymus, biorący ślub chyba zdają sobie sprawę, że przysięgają, prawda?

      Ja mam inne zastrzeżenia co do małżeńtwa w ogóle, otóż mam wrażenie, że ludzie nie są predysponowani, żeby spędzać ze sobą całe życie tzn z jednym partnerem. To tak z obserwacji, choć swoje małżeństwo po 10 latach nadal uważam za udane, pomimo jednego poważnego kryzysu.

      Usuń
  4. Radek:
    I tu mam problem z tą świadomością składania przysięgi. Skąd bowiem możesz przewidzieć, co się wydarzy za kilka lat, i jak się zachowasz? Nie oszukujmy się, nie ma futurystów czy jasnowidzów. Ja nikomu nie odbieram chęci do dotrzymania przysięgi, ale często jest tak, że na chęciach się kończy, bo problemów, nie tylko tych między dwojgiem przysięgających sobie ludzi, nie przewidzisz.

    W konkubinacie deklarujesz i tylko partnerowi, wyrażasz chęć i niczego nie przysięgasz, bo przysięga jest tylko obietnicą, często bez pokrycia. Jednak paradoksalnie, brak przysięgi, oficjalnego przyrzeczenia może bardziej cementować związek. To wiem z autopsji. Żyjąc w konkubinacie dziesięć lat byliśmy szczęśliwi, choć wcale nie było łatwo (materialnie i nie tylko). W dwa lata po zawarciu związku małżeńskiego wszystko się rozleciało.
    I wreszcie, wbrew pozorom ja nie potępiam sakramentalnych związków i nie twierdzę, że nie zdarzają się szczęśliwe małżeństwa, mimo kryzysów. Ale ileż jest takich, gdzie tworzą się naprawdę ciężkie sytuacje, a ludzi nie stać na rozwody z tych czy innych względów. Jeśli dziś blisko 40% małżeństw się rozwodzi, a tyleż samo cierpi na różne problemy (alkoholizm, agresja) to nie wiem jaką laurkę takim związkom przypisać, żeby je uznać za w stu procentach zasadne.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale znów odnosisz patologię do kontekstu całej instytucji małżeństwa. Alkoholicy, brutale psychopaci, ludzie wyrzuceni poza nawias zdrowego społeczeństwa...
    Poza tym uważasz, że to przez zawarcie związku Wam się rozleciało? Że gdyby nie to sakramentalne "tak" wszystko byłoby ok?

    Ja dla odmiany nie potępiam konkubinatów. Po prostu uważam, że jedno i drugie ma swoje atuty, w zależności od charakteru osób, które się decydują na taki a nie inny związek. Dla mnie małżeństwo np. nie jest konieczne by z kimś być, moja żona nie wyobrażała sobie życia bez ślubu. Wiąże się to z przywilejami w stosunku do konkubinatu, ale to już kwestie natury prawnej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie będę ze zrozumiałych względów się rozpisywał i tłumaczył. Faktem jest, że po owym „tak”, co się niemal z dnia na dzień zmieniło. Nie wiem, może to zmiana z czegoś, co można nazwać chęcią bycia razem, na coś, co daje się określić obowiązkiem bycia razem.

      Ja się tu akurat z Tobą zgadzam, tylko we mnie się rodzi pytanie ile tych sakramentalnych związków wynika z samej chęci sformalizowania, ile z kulturowej obyczajowości, ile właśnie z przywilejów, o których wspominasz, a ile z własnej potrzeby?

      Usuń
    2. Mówi się na to, "przechodzony związek" i na tym kwestię zakończmy, wybacz, że nieopatrznie pociągnąłem temat.

      Trudno powiedzieć. Z pewnością nie bez znaczenia jest tradycja. To taki syndrom, " o czym marzy dziewczyna...", ustatkowania się itp. Myślę, że potrzeba jakiegoś sformalizowania związku też u niektórych jest duża, lecz chyba mało osób decyduje się ze względu na przywileje.

      Usuń
    3. Ja tam o nic się nie gniewam :)
      Generalnie zgadzam się z Twoim ostatnim wnioskiem.

      Usuń