poniedziałek, 27 czerwca 2016

Miłość samca



  Temat wypłynął niejako przy okazji i oczywiście nie zdradzę z kim, ani z jakich powodów. Mam już swoje lata i chyba szans na takie uczucie, w pełnym tego słowa znaczeniu, raczej nie mam, co nie znaczy, że jestem od niego wolny. W tym zdaniu jest sporo ironii, ale też nie zdradzę dlaczego, mogę jedynie zapewnić, że ironii skierowanej do siebie samego. Śmiem twierdzić, że ilu nas, tyle definicji tego fascynującego uczucia. Stąd moje dywagacje w tym temacie proszę traktować jako osobiste i nie pretendujące do miana absolutnej prawdy w tej materii.

  Trochę dziwnych faktów. W języku polskim w tekstach XV-wiecznych słowo miłość znaczyło tyle, co dzisiaj – litość, miłować tyle, co – litować się. To trochę zabawne, ale przypuszczam, że nie tylko w tym temacie dzisiejszemu Polakowi trudno byłoby się porozumieć z Polakiem z XV wieku. Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że miłość rozumiana przez nas, Europejczyków i Amerykanów, istnieje jedynie w tych kulturach, dla innych jest po prostu obca. Takie uczucia między ludźmi oczywiście istnieją, ale mają zupełnie inny kontekst. Pominę też wszelkie, wcale liczne teorie na temat miłości, przytoczę tylko definicję z encyklopedii PWN: „uczucie skierowane do osoby (m.: Boga, bliźniego; oblubieńcza, rodzicielska, braterska) lub przedmiotu (ojczyzny), wyrażające się w pragnieniu dla nich dobra (i czynienia go), szczęścia i zachowania ich istnienia”. Ale nawet ta prosta definicja nie jest w stanie oddać tego, co naprawdę się z nami dzieje, gdy nas miłość dopadnie.

  Sam mam poważne wątpliwości. Byłem tyle razy w życiu zakochany, że mógłbym się uważać za znawcę, choć jednocześnie z tego samego powodu, mógłbym stwierdzić z pełnym przekonaniem, że nie wiem, co to jest prawdziwa miłość. Mógłbym dość precyzyjnie określić poszczególne etapy tego uczucia, choć z drugiej strony, być może żadnego z nich nie przeżywałem dogłębnie. Wielokrotnie spotykałem się z zrzutem, że nie potrafię kochać naprawdę, choć jednocześnie tyle samo razy mógłbym sam postawić ten zarzut, szczególnie tym partnerkom, które mnie o to oskarżały. Jednego jestem jednak pewien. Gdy kochałem, nie miałem wątpliwości, że kocham. Nigdy temu uczuciu nie towarzyszyło wyrachowanie, kalkulacja, chęć dominacji czy szukanie doraźnych korzyści. Zresztą nie ukrywam, uwielbiałem stany zakochania. Wtedy wszystkie troski i przeciwności losu traciły na znaczeniu. Stać mnie było na szaleństwa bez jakiejkolwiek kalkulacji, nie musiałem się zastanawiać nad tym, czy coś wypada, czy nie. Nawet mój racjonalizm schodził na dalszy plan. Świat w takich chwilach jest naprawdę piękny, mało powiedziane – wręcz cudowny.

  Czym jest dla mnie miłość? Bliskością, namiętnością i zaangażowaniem. Te pojęcia są ze zrozumiałych względów dość ogólnikowe, więc postaram się je przybliżyć je tak, jak ja je rozumiem. Po kolei. Bliskość to: traktowanie partnerki jako element własnego życia, pragnienie jej dobra, poczucie szczęścia w jej obecności, szacunek, wzajemne zrozumienie, dzielenie się przeżyciami, swoboda w relacjach intymnych. Namiętność to: pożądanie, tęsknota, zazdrość (w ramach rozsądku), niepokój, radość z obcowania. Wreszcie zaangażowanie: to nic innego jak zobowiązania – i tu przyznaję bez bicia, jest największy problem, często będący powodem, że całe to uniesienie nagle opada niczym balon, z którego uchodzi powietrze. Bazując na własnych doświadczeniach i obserwacjach, śmiem twierdzić, że to jest pierwszy poważny egzamin. Jeśli bym się okazał być człowiekiem nieodpowiedzialnym, a tak mi się niestety zdarzało, mógłbym się zobowiązać do wszystkiego, czego tylko sobie partnerka zażyczy. To się zazwyczaj fatalnie kończy, bo nie wszystkie zobowiązania są możliwe do zrealizowania, czego oczywiście nie zawsze da się przewidzieć. Jeśli jednak zaczynam mieć zastrzeżenia do owych życzeń partnerki, grozi mi niezrozumienie, posądzenie o małostkowość, bark dobrych chęci itp., co też się fatalnie może skończyć. Fatalnie dla miłości.

  Swego czasu zaczytywałem się Osho, z którym kompletnie nie mogłem się zgodzić, ale w jednym przyznaję mu rację. Między dwojgiem kochających się ludzi istnieje coś, co można określić jako konflikt interesów. W fazie zauroczenia jest zupełnie niedostrzegany, podobnie jak w fazie zakochania. Powoli zarysowuje się na etapie romantyczności, choć jest jeszcze zupełnie ignorowany, mam tu na myśli pierwsze objawy dominacji, kiedy to jedno z dwojga próbuje nadawać charakter swojej wizji tego związku. Objawia się w pełnej okazałości, gdy dochodzi do podejmowania ważnych decyzji, mam na myśli ślub, miejsce wspólnego zamieszkania, posiadanie dzieci, sprawy ekonomiczne. Tu zazwyczaj już nie ma miejsca na spontaniczność i zatraca się to, co wydaje się najważniejsze – poszanowanie woli partnera/-ki, jeszcze nie w kontekście ograniczenia woli, ile jej kształtowania na własną modłę. O ile „kaprysy” partnera/-ki nie przeszkadzają w dwóch pierwszych etapach, w miarę upływu czasu stają się problemem. Na większość z nich można „przymknąć oko”, ale co, jeśli partner np. zaczyna pić, a partnerka np. nie może się obejść bez kilkugodzinnych ploteczek z koleżankami? Z definicji miłości ma wynikać przyzwolenie na wszystko, bo przecież zakochaliśmy się w kimś z jego/jej wszystkimi wadami. Ja wiem, zaraz spadnie na mnie lawina pretensji o odpowiedzialność. Ja się z tym zgodzę, tylko konia z rzędem temu, kto w młodości mógł o sobie powiedzieć zupełnie szczerze, że był w pełni odpowiedzialny. Przypuszczam, że wielu z nas z tą pełną odpowiedzialnością miało problem znacznie dłużej. Bo skąd się wzięło powiedzenie, że miłość jest ślepa? Aby nie było, ja nikogo indywidualnie o brak odpowiedzialności nie oskarżam, to trzeba samemu przed sobą osądzić. Mnie było stać, więc przyznaję bez bicia, zdarzało mi się być nieodpowiedzialnym i ponosiłem tego konsekwencje. Straszne konsekwencje. Na moje nieszczęście, większość moich partnerek też trudno posądzić o odpowiedzialność. Ale nie tragizuję, ogólnie rzecz ujmując – było pięknie i nigdy nie chciałem przed tym uciekać. Dziś miłość kojarzy mi się z pożądaniem, choć niekoniecznie z erotomanią, z szacunkiem dla wybranki jeśli darzy mnie tym samym; ze zrozumieniem, o ile rozumiemy się nawzajem; z oddaniem, o ile nie jest kojarzone z niewolą; z fascynacją, o ile nie jest zaślepieniem; z wyzwaniem na przyszłość, o ile nie staje się przymusem. I chyba najważniejsze – to musi działać w obie strony.

  Skąd się wzięła chęć napisania tego eseju? Zdarzyło mi się niedawno rozmawiać z młodą osobą płci odmiennej o relacjach damsko-męskich wśród młodych. Przyznam, że doznałem szoku. Podobno większość młodych dziewczyn traktuje dziś mężczyzn w kategoriach samców, myślących nie tą głową, co trzeba (sic!). Poczułem się zdegustowany. Jeszcze bardziej, gdy na pytanie: skąd w takim razie w ogóle zainteresowanie mężczyznami i chęć połączenia się w stały związek z takimi indywiduami? Otrzymałem odpowiedź, i tu proszę o uwagę: bo kobiety pragną... seksu, adoracji i zachwytu (sic!) Ja chromolę !!! Jeśli facet chce seksu z ukochaną, to jest to pragnienie bezmyślnego samca, któremu głowy się pomyliły. Jeśli kobieta chce tego samego, jest to wzniosłe, godne najpiękniejszej poezji pragnienie miłości. Ja, ze swymi, być może nie do końca zrozumiałymi ideałami miłości, powinienem chyba odejść do lamusa. Nawet niekoniecznie jako typowy samiec.


35 komentarzy:

  1. Młodzi ludzie chyba teraz mniej wzniosłe sprawy uczuć traktują.Ale mam nadzieje,iż nie wszystkie kobiety "pragną... seksu, adoracji i zachwytu"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie moja opinia, a właśnie... młodej kobiety :) Też bym chciał wierzyć, że to nie dotyczy wszystkich.

      Usuń
  2. Hmm- seks, adoracja i zachwyt??? Ależ do tego nie trzeba wychodzić za mąż!
    Powiedzmy sobie szczerze - po iluś latach spędzonych pod jednym dachem trudno oczekiwać wzajemnej adoracji, zachwytu a z czasem i seksu. Najpiękniejsza kobieta, którą facet ogląda dzień w dzień i jeszcze trochę "opatrzy" mu się, a jego zachwyt pomału będzie oscylował około "0".
    Małżeństwo to bardzo ciężka praca, a oparte tylko na "zachwycie, seksie i adoracji" długo nie przetrwa, o czym (nie wiem dlaczego) nikt młodym nie mówi.
    Gdy porozmawia się szczerze z ludzmi, którzy są w długoletnim związku, to można naprawdę wiele ciekawych rzeczy usłyszeć o tym, dlaczego się pobrali. Można by na tym doktorat zrobić;)
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, po iluś latach małżeństwa trudno oczekiwać fascynacji, ja myślę, że jej miejsce powinna zajmować prawdziwa przyjaźń, przez duże „P”. O nią też nie jest łatwo, najczęściej mamy do czynienia z przyzwyczajeniem, które poparte wspólnymi celami też może przyczynić się do długotrwałości związku. Ale to już nie jest miłość i problem zaczyna się wtedy, gdy trafi się nieoczekiwanie nowa. Co wybrać, jeśli ludzie i tak tęsknią za tym niewiecznym uczuciem?
      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Szczerze? nie brać ślubu w stanie amoku miłosnego, w którym pożądanie zastępuje wszystkie inne uczucia i całkowicie przyćmiewa rozsądek.
      Prawdziwa miłość, a nie fascynacja, umożliwia przetrwanie wspólnie wiele lat, nawet tych mało ciekawych, trudnych z nadmiaru kłopotów.I jeszcze jedno- w każdym związku, by przetrwał, potrzebne jest wypracowanie pewnych przestrzeni, nieprzekraczalnych- przestrzeń tylko dla niej, druga tylko dla niego i przestrzeń wspólna. Wbrew pozorom to nie jest łatwe, bo każdy jest z natury zaborczym stworzeniem i chce dla siebie zagarnąć jak najwięcej, wejść w przestrzeń partnera, zawładnąć nią. I stąd tyle konfliktów w związkach.
      Miłego;)

      Usuń
    3. Właśnie na tym powinna polegać przyjaźń, zapewnienie pewnych obszarów dla własnego „ja” partnerowi. W małżeństwie, niemal z przymusu istnieją obszary wspólne, bez których nie istnieje żaden związek. Ale zgadzam się zaborczość jest zabójcza, i powinno się ją temperować, niemniej trzeba w jej miejsce więcej odpowiedzialności, tzn., moje „ja” nie może wchodzić w konflikt z tymi wspólnymi obszarami. A tego brawurowa młodość nie zapewni.
      Inna sprawa: jak tu młodym zabronić, mimo ich niedoświadczenia, łączyć się małżeńskimi więzami?

      Usuń
  3. Przyznam, że jakoś rozumiem postawę tych młodych kobiet ( z wyidealizowanymi wyobrażeniami miłości). Zwłaszcza, jeśli są i chcą być praktykującymi katolikami, którzy mają prawo do seksu tylko w małżeństwie pobłogosławionym przez Kościół. Inaczej popadają w konflikt sumienia - może mają przyjemności z bycia razem z partnerem, ale równocześnie eliminują się z pełni życia sakramentalnego. Co dla wielu może być trudne.
    No i zgadzam się z poglądem, że małżeństwo to ciężka praca. Tyle, że gdyby wcześniej za bardzo tym straszyć młodych, to kto by w te "kajdany" dobrowolnie i "na zawsze" wchodził.
    Maria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty seks, adorację i zachwyt nazywasz „wyidealizowaną miłością”? Nie upieram się, że głęboko wierzących, młodych katoliczek nie ma, ale sądzę, że zdecydowana większość raczej nie ma problemu z uprawianiem seksu przed ślubem. W czasach gdy ja zacząłem się uganiać za spódniczkami, mimo wiary, zahamowań też wiele, nie tylko dziewcząt, nie miało.
      Ja jednak optują za „ciężką pracą”. Ileż nieszczęścia dałoby się uniknąć. W końcu akurat w sprawach małżeńskich, mających decydować o naszym całym życiu, powinna się liczyć jakość a nie ilość.
      Pozdrawiam.

      Usuń
    2. Trochę czym innym jest związek i kontakty typu "tu i teraz", czym innym taki związek na całe życie. A także nasze "ideały" na różnych etapach naszego życia.
      Ja w moim komentarzu wskazałam na dopuszczalne przez Kościół uwarunkowania w tym temacie, bo jakoś wszystkim to umknęło, chociaż za bardzo katolicki naród się uważamy.
      Ale pomijając nawet stanowisko Kościoła wydaje mi się, że w powszechnym odczuciu jakoś tak wolimy, żeby córka wyszła za mąż (i to lepiej młodziej niż jako stara panna, w białej sukni i w welonie), co przecież ewidentnie i z założenia łączy się z uprawianiem seksu i ewentualnymi owocami tegoż uprawiania, niż żeby wiodła sobie życie tak "od miłości do miłości" z różnymi mężczyznami. Trudno się więc dziwić, że owa przykładowa młoda kobieta wskazała na takie, a nie inne powody wiązania się z mężczyzną na stałe.
      Niżej napisałeś o Twojej dezaprobacie na pragnienie seksu, adoracji i zachwytu, bo to wszystko i tak samoistnie nastąpi. Otóż nie ma takiej gwarancji, co więcej jest pewność, że to wszystko i tak z czasem się zmienia albo wręcz zanika. Co jasno wykazano w komentarzach obok. Więc może lepiej wcześniej o tym zasygnalizować, niż potem żałować, że się pan mąż nie domyślał, żeby adorować czy się zachwycać?
      Cóż, zapewne byłoby lepiej żyć, "gdyby młodość wiedziała, a starość mogła" ...... :)
      Maria

      Usuń
    3. Mario! W Twoim ostatnim komentarzu uderzyło mnie stwierdzenie: „(...) jakoś tak wolimy, żeby córka wyszła za mąż...”. I chyba tu jest przysłowiowy pies pogrzebany. My, rodzice wolimy, bo tak każe obyczaj, bo tak każe religia, bo co powiedzą sąsiedzi i bliscy (sic!). Zdanie tej córki już liczy się jakby mniej, choć pewnie ona też marzy o białej sukni i tej całej fanfaradzie. Czy tęskni za całą resztą z tym związaną, śmiem wątpić, że wątpię, ale nie wykluczam. Tu mi na myśl przychodzi znalezione gdzieś w necie zdanie ojca do przyszłego zięcia: „Dla ciebie to laska, ale pamiętaj, że dla mnie to księżniczka!” Otóż ja śmiem twierdzić, że cały ten zewnętrzy nacisk niczemu dobremu nie służy. Nowożeńcy są traktowani przedmiotowo i to w jakimś stopniu im się udziela. Rodzice cieszą się, że będą mieli zięcia lub synową (przynajmniej na początku, później bywa już bardzo różnie), znajomi cieszą się, że będzie wyżerka i bal, młodzi się cieszą, że będzie już pełnoprawny seks i tylko gdzieś prawdziwe poczucie odpowiedzialności tuła się na szarym końcu. Miłość z definicji jest szalona i potrzeba sporo czasu by na partnera/-kę móc spojrzeć z właściwej perspektywy. W dodatku czynimy z tej miłości grzech straszny, jeśli zaspakaja pożądanie, dopóki przed ołtarzem nie wypowie się sakramentalnego „tak”.

      Ale to, co mówi owa młoda kobieta, jest według mnie wypaczeniem czegokolwiek, co ma związek z miłością. W takim postrzeganiu związku jest po prostu dziecinada połączona z arogancją i ignorancją. Już po napisaniu tego eseju usłyszałem jak młodzi faceci traktują dziewczyny. Jest w tym określenie „sensowna”, co dla niech znaczy nie więcej, niż warta poderwania na krótką imprezę. Rzekłbym: wart pac pałaca. Oczywiście skłamałbym, gdybym twierdził, że dawniej tak nie było. Dopóki nie było się zakochanym, część dziewczyn w podobny sposób się traktowało. Ale tylko te, które na takie traktowanie się godziły, co już takie częste nie było.

      Usuń
  4. Czyli kobiety pragną Greya ? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na to pytanie ja już nie potrafię odpowiedzieć :)

      Usuń
    2. Wiesz skoro na spotkanie, nie przyleciałeś helikopterem nie przyniosłeś w walizce pejczy i "umowy" która zawierałaby by posłuszeństwo to muszę przyznać że nie jesteś ekscytujący.... Kobietom teraz poprzewracało się w głowach, to już kobiety domowego ogniska ale kobietki z rządzą pożądania....

      Usuń
  5. Zrozumienie przychodzi z czasem ;)
    Miłość to stan istnienia (to OSHO), powiedziałabym, że jest tym co pozostaje, gdy wszystko odejdzie... gdy zabierzemy pożądanie, porywy serca, własne potrzeby...
    Zdarzają się sytuację, że nie może być mowy o realizowaniu związku (odległość odejścia, niemożność bycia razem), co wtedy? przestajemy kochać?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli następuje niezamierzona rozłąka, wtedy pozostaje miłość platoniczna, raczej jej odmiana w połączeniu z tęsknotą. Tyle, że stała rozłąka i tak w końcu doprowadzi do śmierci miłości, choć pewnie trafiają się wyjątki.
      Ja się zgadzam, miłość też można nazwać stanem istnienia. Ale do pełnej potrzebne są wszystkie elementy, no, po za ślepym zauroczeniem, które i tak musi zaniknąć, czy namiętnym pożądaniem, które zostaje zaspokajane odpowiednio do temperamentu, gasnącego z wiekiem.
      Pozdrowienia.

      Usuń
  6. Wyjątki się trafiają.
    Na ogół koncentrujemy się na oczekiwaniach, na tym co chcemy otrzymać. Ja to nazywam uprawianiem, realizowaniem związku, a nie kochaniem. Nie wiem, czy taką roszczeniową postawę można nazwać uczuciem.
    Miłość jest czymś większym. I może (a nawet powinna) wyrażać się w gestach, słowach, zachowaniu, ale chodzi o to, co... i jak się, czujemy. Czy widzimy, że to uczucie nas zmienia? Wznosi i rozwija.
    "Miłość jest wtedy, gdy poznasz swoje wewnętrzne niebo." To też OSHO.
    Nawet jeśli uczucie wygaśnie, możemy powiedzieć, widziałem/widziałam niebo.
    To jest to!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu już się z Osho nie potrafię zgodzić. Szukać wewnętrznego nieba to tak jak skierować miłość na siebie, może jeszcze nie pełny, ale to już egoizm. To jest coś, o czym piszesz jako o postawie roszczeniowej. Prędzej to wnętrze trzeba otworzyć na partnera/-kę.
      Nie jestem przekonany, że kochając koncentrujemy się tylko na oczekiwaniach. Owszem, oczekujemy, ale czegoś w sferze duchowości, niedostępnej w stanie niezakochania. Chyba rzecz w tym, by jednak najpierw dawać, taki altruizm, którego zaspokojeniem jest jakaś niewymuszona gloryfikacja. Jestem szczęśliwy, bo uczyniłem Cię szczęśliwym/-ą. Jeśli odwrócimy te relacje, prędzej czy później miłość staje się piekłem. Koncentrowanie się na własnym wnętrzu temu będzie sprzyjać. Bez tej koncentracji i tak nas dopadną „motyle”.
      Stąd też moja dezaprobata na pragnienie seksu, adoracji i zachwytu (o czym piszę w notce), bo to wszystko i tak samoistnie nastąpi.

      Usuń
    2. Nie skierowanie, a bardziej... ocena własnych odczuć. Miłość własna to trochę inny temat. Tylko Ty, ja i każdy z osobna może określić siłę własnego uczucia, zobaczyć wielkość.

      Usuń
    3. Nie bardzo rozumiem potrzebę takiej oceny, w dodatku na czym ją opierać skoro nie ma żadnej skali porównawczej? Oczywiście, można ją oceniać w kategoriach pełnej lub niepełnej, tylko czy to naprawdę jest potrzebne? Jeśli miałem wątpliwości to był znak, że nie kocham. Nie wiem, nigdy tak nie próbowałem oceniać własnych uczuć, mogłem czasami tylko oceniać uczucia partnerki w kategoriach zaufania. Gdy stawało się enigmatyczne, o uczuciu należało zapomnieć, stłamsić je w sobie

      Usuń
    4. Pełna to chyba nieodpowiednie słowo, miłość jest bezgraniczna.
      Podobnie tłamszenie, wydaje mi się niezdrowe. Bardziej pasuje mi akceptacja, przyjęcie i zrozumienie, że obiekt naszych westchnień nie musi odwzajemniać naszych uczuć.

      Usuń
    5. O określenie pełna czy bezgraniczna nie będę się spierał. Za to nie bardzo mogę zrozumieć, jak można akceptować brak zaufania? Jeśli kocham i okazuje się, że to uczucie jest nie trafione z wyżej wymienionego powodu, jak najbardziej trzeba to uczucie stłamsić, by nie popaść w tragizm porażki. Podobnie ma się sprawa w sytuacji gdy partner/-ka nas porzuca. Akceptacja takiego stanu rzeczy bez stłamszenia własnego uczucia, może doprowadzić li tylko do depresji.

      Usuń
    6. Odrzucenie, porzucenie trzeba przyjąć. Nie ma innej drogi. Nic z tym nie można zrobić, choćbyś jak się mówi... "pękł". Przerobienie takiej sytuacji może zająć lata. Często... lata depresji.
      Nie bardzo rozumiem... Mówisz o braku zaufania ze strony partnerki?

      Usuń
    7. Akurat miałem na myśli brak zaufania do partnerki, pisząc w kontekście "ja", choć oczywiście odwrotna sytuacja też jest możliwa. Ale w tym drugim przypadku to nie mój problem, a problem partnerki.
      Zgoda, tych sytuacji nie da się przeskoczyć, ale znam przypadki, kiedy odrzucony/-a wręcz błaga o "miłość", co już oczywiście miłością nie można nazwać.

      Usuń
  7. Odpowiedzi
    1. Nie bardzo wiem, kto tu jest stołem, a kto nożycami? :) Skoro nie sprecyzowałaś, rozumiem, że mam wolny wybór...
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  8. Nożyce to komentujący ,szczególnie panie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam szczerze, że teraz zdumiewa mnie Twoja opinia, bo jakoś tak nie za bardzo dostrzegam, by ktoś z komentujących chciał „umierać” za słowa dziewczyny, mówiącej o samcach.

      Usuń
    2. Nie rozumiemy się.Poruszyłeś temat miłości ,a jest on na tyle kontrowersyjny,że posypała się lawina interpretacji tejże.Małżeńska ,platoniczna ,czysty seks, itd.A panie lubią być w temacie ,stąd moje stwierdzenie;uderzyłeś w stół ,odezwały się nożyce.Moje też.

      Usuń
  9. kiedyś byłam za młoda, niedoświadczona i naiwna, aby wiedzieć czym jest miłość i jak ją się czuje.
    myślę, że dopiero teraz zaczynam do tego dorastać

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem zdania, że każdy czas jest dobry na miłość o ile jej nie przeceniamy. Nikt nie da gwarancji, że będzie tą jedyną i tą najpiękniejszą, co nie znaczy, żeby nie spróbować.
      Pozdrawiam.

      Usuń
  10. Przyszłam od Anabell.
    Przeczytałam, przemyślałam.
    Ale proszę - nie odchodź do lamusa. Szkoda by Cię było.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój dziadek, dopóki żył, zwykł mnie korygować: „szkoda to tylko wtedy, gdy świnia w kartofle wlezie.” Ja, ze swymi ideałami miłości, wynikającej przede wszystkim z poszanowania partnerki, nie potrafię zrozumieć, jak można pokochać „samca” czy, jak to opisałem w jednym z komentarzy – „sensowną”? A lamus to jeszcze nie grobowiec, tylko przechowalnia rzeczy bezużytecznych, tak jak moje wyobrażenia o miłości. Może tam doczekam swoich dni i spotkam kogoś, kto myśli o tych sprawach podobnie jak ja :)
      Dziękuję za wizytę i serdecznie pozdrawiam.

      Usuń
  11. Heh, ja do tematu miłości podchodzę bardziej biologicznie, co nie znaczy, że nieromantycznie :-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli masz na myśli naukowe wytłumaczenie fenomenu miłości, to nawet Cię rozumiem, choć ja bym osobiście nie chciał tylko w ten sposób kochać :)
      Biologia, biologią, ale bez tej metafizyki miłość nie byłaby tak fascynująca.

      Usuń