Czasami
zadaję sobie pytanie: kim jestem? Z formalnego punktu widzenia sprawa jest
banalnie prosta. Wiem o sobie właściwie wszystko, na pewno zdecydowanie więcej
niż ktokolwiek inny, tym bardziej, że choć mam już luki w pamięci, trudno to
nawet nazwać początkiem choroby Alzheimera. Czasami jednak dopada mnie
zdumienie, jak wiele rzeczy się we mnie zmieniło, pomijając starzejące się
ciało. I wtedy już odpowiedź na to z pozoru proste pytanie wcale nie jest taka
prosta.
Na pewno
nie jestem już dzieckiem, dla którego świat był jedną wielką tajemnicą, odkrywaną
każdego dnia. Na pewno nie jestem już romantycznym młodzieńcem, dla którego
świat w znacznym stopniu ograniczały mini spódniczki. Nie jestem już tym prawie
dojrzałym facetem, przed którym otwierały się wrota zawodowej kariery, i który
był gotów brać na swoje barki coraz więcej trudnych zadań, również tych, wynikających
z założenia rodziny. Na pewno nie jestem też tym dojrzałym gościem, który
musiał się godzić się z wieloma niepowodzeniami, a życie odzierało go coraz
bardziej z marzeń o bliżej niesprecyzowanym szczęściu. Nawet dziś trudno
określić kim jestem, gdy nie mam już zbyt wielu obowiązków, a czas przeszły
ewidentnie zweryfikował wszystko do czego podświadomie dążyłem. Ale uspokoję,
nie tylko siebie, uważam, że wszystko jest w należytym porządeczku. To, co
jeszcze nie tak dawno wydawało mi się rozczarowaniem z powodu niespełnionych
ambicji, dziś jest tylko wspomnieniem, które przywołuję li tylko z lekko
sentymentalnym uśmieszkiem, podobnie jak w stosunku do wspomnień związanych z
osobistymi sukcesami, których w końcu też nie brakowało.
Jest jednak
kilka elementów, które łączą te wszystkie okresy. Do nich należą chęć
poznawania i doznawania. Pierwszy ma ścisły związek z filozoficznym „być”,
drugi, z takim samym „mieć”. Oba te elementy muszą być starannie wyważone i
dopasowane do naszych możliwości, inaczej łatwo zatracić ten najważniejszy sens
– sens życia. I choć to wydać się może bez związku, w tym miejscu pojawia się
wątek tytułowego aktorstwa. Przyznaję ze skruchą, że przez znaczną część mojego
życia, aktorstwo było jego nieodłączną częścią i nie usprawiedliwia mnie fakt,
że tkwiło to we mnie niejako podświadomie. Pragnienie bycia i posiadania było większe niż możliwości, w
efekcie najczęściej to życie przypominało gonienie króliczka. A przecież siebie nie przeskoczysz, chyba że
na arenie sportowej. I oto kiedyś, trafił się Ktoś, kto, pewnie nawet niechcący,
uświadomił mi, że nie powinienem dać sobie wmówić iż trzeba żyć tak jak
większość. Dążenia większości nie musi być moim dążeniem, przekonania
większości nie muszą być moimi przekonaniami. Abym poczuł się spełniony, trzeba
zrzucić maskę nie tyle aktora, co statysty na scenie, ba! trzeba w ogóle zejść
ze sceny, z widoku publiczności, która może nagrodzić oklaskami albo wygwizdać,
aczkolwiek i tu trzeba się wyzbyć złudzeń. Te oklaski i gwizdy odnoszą się
tylko do głównych aktorów, statyści i tak stanowią tylko tło. A jeśli nie
jesteś wybitnie uzdolniony, ponad statystę się nie wybijesz. Tak ma zdecydowana większość.
Pozornie to
zejście ze sceny może się kojarzyć z nihilizmem. To nieprawda. Nihilizmem jest
chęć bycia statystą i grać życie tak jak chce reżyser, przy czym jest dwóch,
ewidentnie wybijających się na czoło. Pierwszym, choć nie w sensie wybitności, jest ideolog,
którego nazwałbym Narodem, koniecznie przez duże „N”, drugim Religia, przez
duże „R”. Obaj wmawiają mi jak mam żyć i jaki jest cel mojego życia. Obaj
wciskają mi kit, że ja tego chcę i tylko o tym nie wiem, że tylko tak mogę być
szczęśliwy, bo tylko oni mają receptę na to szczęście. Obaj twierdzą, że chcą
rozwijać moją osobowość, jednocześnie tę osobowość tłamsząc na wszelkie możliwe
sposoby, wciskając ją w jedynie poprawne formy. Pod pozorem iluzorycznej, bo
na wskroś ideowej wolności, deprecjonują tę moją własną wolność i tak już ograniczoną poczuciem moralności. Każą mi się realizować według z góry ustalonych wzorców i
wmawiają mi, że tylko tak jest dobrze. Indywidualność? Ależ tak, byle tylko w
dopuszczalnych granicach przez nich, ideowych reżyserów określonych.
Jeśli dziś
czegokolwiek żałuję, na szczęście jest tego niewiele, to tylko tej podświadomej
chęci grania w zespole aktorów, których gra była starannie reżyserowana przez
ideologie i środowisko społeczne. Ja już dziś wiem, że nigdy nie był ze mnie dobry, ani
nawet, nomen omen „przyzwoity” aktor. Pewnie ta upragniona indywidualność też
by mi przyniosła jakieś rozczarowania, ale wtedy nie miałbym do siebie
pretensji o to, że grałem tak jak mi reżyser każe. Dziś, idąc śladem pewnego linku na
zaprzyjaźnionym blogu, natrafiłem na coś takiego: „Zdrowy egoizm, a co to takiego? Każdy o nim słyszał, ktoś podobno
widział go kiedyś, ale czy istnieje naprawdę? Ano istnieje i nie ma nic
wspólnego z obojętnością. Bo zdrowy egoizm, to nic innego, jak bycie dla siebie
dobrym”. I ja się pod tym podpisuję jak pod cyrografem.
Każdy jest aktorem i ma swoją rolę do odegrania w filmie pt.Życie:) Czy tego chcemy czy nie.Ale najważniejsze to nie zatracić się w tym aktorstwie i móc sobie każdego dnia spojrzeć w oczy...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Anastazja
I tu wyjątkowo ;) w pełni się z Tobą zgadzam. Zapewniam, że nie mam żadnych problemów ze spojrzeniem w lustro, chyba że rano, kiedy jestem rozczochrany :)))
UsuńPięknie pozdrawiam ;)
Hmmm... refleksyjny wpis...Zakończenie iście Asmodeuszowskie :) :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że tu do Ciebie wpadłam na poczytanie. Odrobinę rozładowałam moje negatywne emocje po wizycie na pewnym blogu. Co jak co, ale z takim religijnym, katolickim jadem, to ja jeszcze nigdzie się nie spotkałam...
Pozdrawiam :)
Olimpio w nawiązaniu do złych emocji, pozwolę sobie u Asmodeusza napisać do Ciebie kilka słów.
UsuńMam wyrzuty sumienia, że podałam Ci ten link, ale jak sama widzisz ja z tym "człowiekiem' jestem zmuszona toczyć bój non stop. Kiedy tylko pojawia się mój post teologiczny jest atak - niestety bez przyjmowania logicznych argumentów z jego strony.
Bezczelność Leszka spowodowała to, że wyprosiłam go w końcu z mojego bloga. Jeśli ktokolwiek ma rację, to jest to z całą pewnością KK. Reszta wyznawców to sekciarze i ateiści, a ludzie podróżujący po świecie to naciągacze, których sponsoruje kościół do którego należą. Szkoda gadać.
Asmodeuszu mam nadzieję, że nie zaburzyłam równowagi oraz formy Twojego sympatycznego posta:)
Pozdrawiam serdecznie i już znikam:)
@Mario, fakt trudno o jakąkolwiek dyskusję na blogu Leszka. Przykro mi, że w takiej nieeleganckiej formie prowadzi on dialog, chociaz w sumie dialogiem tej jednostronnej narracji chyba nazwać raczej nie można. Wszyscy, którzy nie tkwią w KK, to zwiedzione i kłamliwe dusze, opanowane przez szatana. No cóż... Ręce opadają... Nie przejmuj się kochana, pisz co Ci serce dyktuje i Słowo Boże podpowiada. Pozdrawiam :)
UsuńO zdrowym egoizmie pisała Anabell na swoim blogu "Nic specjalnego", który polecam z wielu względów. Ja nie potrafię być egoistą, zawsze dobro innych jest dla mnie ważniejsze od mojego zadowolenia. Zazwyczaj wychodzę na tym jak "Zabłocki na mydle", ale nie potrafię się zmienić, a nawet nie chcę. Bywa bowiem tak, że czasami statysta staje się gwiazdorem.
OdpowiedzUsuń