poniedziałek, 28 listopada 2016

Tożsamość i inne bzdety



  Będzie poważnie (bardzo się starałem), więc i pewnie nudnie. Nic na to nie poradzę, od dłuższego czasu mnie ponosi, aby się odnieść do pewnego tematu, którym ostatnio wymachuje się niczym sztandarem, uzasadniając nim wszystkie, bądźmy szczerzy, nie zawsze sensowne dążenia. Faktem jest, że nie tylko w naszym kraju liberalizm znalazł się w defensywie. Coraz bardziej modny staje się konserwatyzm poprzez populistyczne hasła. Ale też ścisłe określenie liberalizmu wymyka się już poza encyklopedyczną definicję, która brzmi: „ideologia i kierunek polityczny, według którego wolność jest nadrzędną wartością, ma charakter indywidualistyczny i przeciwstawia się kolektywizmowi.”1 Czy to na pewno tylko ideologia i polityka?  W mojej opinii, również sposób na życie.

  Ten populizm, to oprócz bliżej niesprecyzowanego dążenia do dobra, również tradycja i tożsamość, najczęściej narodowo-religijna, które mają uzasadnić coraz większe ograniczenia osobistej wolności. A że jest z tym coraz gorzej niech świadczą o tym takie wydarzenia jak Intronizacja, próby ostracyzmu innowierców i niewiernych, oczernianie organizacji pozarządowych, próby odgórnego sterowania kulturą i sztuką, bliżej niesprecyzowana zmiana programów nauczania, niekontrolowana centralizacja wszystkiego, o próbach destabilizacji organów demokratycznych nie wspomnę. Wszystko to właśnie w imię bliżej niesprecyzowanej tradycji i tożsamości. Tylko we mnie rodzi się naiwne, wręcz dziecięce pytanie; a jak to się je?

  Człowiek jest istotą stadną, gotowym wiele dla tego stada poświęcić, ale się nie oszukujmy, tym poświęceniem kieruje osobniczy egoizm. W stadzie łatwiej i bezpieczniej – dla jednostki. Tylko czy ten komfort ma prawo usprawiedliwiać duszenie własnej osobowości? Ja jestem w stanie zrozumieć te ograniczenia, które gwarantują bezpieczeństwo grupy wobec zagrożeń zewnętrznych i wewnętrznych. Od tego jest prawo, które zapewnia sensowne warunki wewnętrznej koegzystencji takiej grupy, ściślej, danej społeczności. Tyle, że to prawo nie może czynić nas niewolnikami tego prawa, bo wtedy staje się ono chore. Tworzy się jakieś prawdy ostateczne, absolutnie właściwą moralność, czy byty całkowicie uzależnione od abstraktów takich jak tożsamość i tradycja. Czymże ma być owa tradycja i kto ma o tym decydować? Gdy słyszę o tradycyjnym modelu rodziny dwa plus dwa, od razu rodzi się we mnie wątpliwość; dlaczego nie dwa plus cztery skoro bywało nawet dwa plus dziesięć? Dlaczego mówi się o tradycyjnym łamaniu się opłatkiem, skoro ta tradycja wywodzi się dopiero z XVIII wieku? Ile czasu potrzeba by coś stało się tradycją, ile potrzeba, by coś przestało nią być, bo i takie przypadki się zdarzały. Gdyby wszystkie podobne elementy życia społecznego traktować w kategoriach tradycji, udusilibyśmy się w obrzędowości, która wynika właśnie z tradycji. A czy życie kończy się na kultywowaniu obrzędów? Może sens życia to nie tradycja a stałe poszukiwanie czegoś nowego? Czegoś, co ma to życie uczynić coraz mniej uciążliwym. To, że nie wszystko złoto, co nowe, nie ma tu żadnego znaczenia, człowiek od zawsze eksperymentował, właśnie po to, aby uczynić życie znośnym, a że nie zawsze mu wychodziło, takie jest prawo eksperymentu. Nikt nie powiela popełnionych błędów, choć ja mam poczucie, że konserwatyzm właśnie do tego zmierza.

  Jeszcze gorzej jest, w mojej ocenie, z tożsamością. To już abstrakt nad abstraktami. Idea, która na dobrą sprawę zabija nas, jeśli nie dosłownie, to w kategoriach własnego ja. Nie jesteśmy sobą, jesteśmy jakimś bliżej niesprecyzowanym tworem, którego ma cechować... i tu można sobie wymyślić cokolwiek się zechce, a co ma być charakterystyczne dla jakieś danej społeczności. Tu sarkastycznie warto wspomnieć, że przez długi czas byliśmy postrzegani jako pijacy, złodzieje i pieniacze. To ostatnie zostało nam do dziś. Nie jesteśmy ludźmi w dosłownym tego słowa znaczeniu, stajemy się częścią jakiegoś narodu, który jest wciśnięty w abstrakcyjne granice, tylko pozornie trwałe i odwieczne, tyle że na mapie. Jako pojedyncze jednostki nie mieliśmy żadnego wpływu na ich powstanie. A tak, jest jeszcze język, na tyle niespójny, że potrzeba uznanych autorytetów polonistyki, by tłumaczyli nam jaka forma wyrażenia jest poprawna, przy czym nawet oni nie są w stanie powstrzymać, nieraz fatalnych tendencji jego zmian. Są jeszcze jakieś korzenie, ale konia z rzędem temu, kto dokładnie określi gdzie się zaczynają. Przyjęto uważać za początek jakieś symboliczne daty, tak samo bezsensowne, jak tworzenie granic. Gdy słyszę, że naszymi korzeniami jest chrześcijaństwo, od razu pytam, dlaczego nie słowiaństwo? Jeśli pogańskie słowiaństwo, to skąd się ono wzięło? Tym sposobem dochodzę do wniosku, że mamy jednak coś z małp, i stąd wzięło się określenie małpowanie.

  Nie sposób zaprzeczyć, że jedyną logiką dziejów ludzkości była chęć zdobywania przestrzeni życiowej, co niejednokrotnie przybierało nawet nihilistyczny charakter, choć jednocześnie pozwalało doskonalić umiejętności i wiedzę. Dziś nie jest inaczej, choć ta dążność przybrała zupełnie inny charakter. Są nimi przemiany cywilizacyjne, kulturowe i ekonomiczne. To konserwatyści nadali globalizacji sens pejoratywny a międzynarodowej integracji podobne znaczenie. Daleki jestem od zachwytu, bo te dążenia niosą ze sobą pewne niebezpieczeństwa, jak chociażby ostatnia imigracja w Europie. Ale ja jestem gotów założyć się o każdą kwotę, że świat sobie i z tym problemem poradzi. To jeszcze nie jest Armagedon.

  Podobno nowoczesność zabija w nas poczucie bezpieczeństwa, rodzi niepewność i dezorientacje, i wszystko traci sens. Retorycznie zapytam, czy kiedykolwiek było inaczej? Czy opierając się na konserwatywnych ideach tożsamości i tradycji, cokolwiek na tej płaszczyźnie się zmieni? Czy cywilizacja chrześcijańska (łacińska) kiedykolwiek zapewniała pełne poczucie bezpieczeństwa tu i teraz? Jaki był sens życia rzeszy niewolników, poddanych tyrani monarchii, czy obywateli narodowych i ideologicznych totalitaryzmów? Konserwatyzm proponuje nam powrót do niewzruszonych wartości(?), zakorzenienia(?), stabilizacji(?) i odrodzenia tożsamości2. W imię iluzorycznego sensu istnienia, jakim ma być wieczne zbawienie. Innymi słowy propozycja zakotwiczenia w jednym miejscu i w jednym czasie. Stagnacja, która przekształci się we wstecznictwo na tle innych. „Módl się i pracuj...”, nawet jeśli praca uszlachetnia, bo modlitwa już niekoniecznie.

  Szczerze powiedziawszy, nie mam nic przeciw, jeśli komuś takie życiowe idee się marzą. Inaczej nie miałbym się za liberała. Jest jeden, jedyny drobny warunek, który dziś wisi na włosku. Niech konserwatyści nie czynią ze swej ideologii, obowiązującą bezwzględnie wszystkich.


sobota, 26 listopada 2016

Serial



  Właściwie nie znoszę seriali. To ja mam decydować o tym, w którym momencie przerwać oglądanie filmu. Na domiar złego te zbyt długie, choć pozornie tylko tygodniowe przerwy, to nie moje tempo poznawania historii, którą chce mi przekazać autor. Swego czasu wykupiłem kanał HBO, choć nie z myślą o serialach. To tam zetknąłem się wbrew oczkiwaniom właśnie z serialem „Gra o tron”, niestety zbyt późno, chyba w połowie drugiego sezonu, niczego nie rozumiałem, więc mnie nie wciągnął. Dopiero Westworld z moimi klimatami science fiction. Aż żal tyłek ściska, że sam tego nie wymyśliłem. Czasami tak mam, gdy coś mnie wciąga. Po raz pierwszy od czasów Kunta Kinte z „Korzeni” i Blackthorme z „Shoguna”, czekam z niecierpliwością na kolejne odcinki.

  Ale ja o zupełnie innym serialu. Mimochodem natknąłem się na serial „Młody papież”. Oglądaliście? Jeśli tak, czekam na Wasze wrażenia. Jeśli nie, nie powiem czy żałować, czy też nie. Mam bardzo mieszane uczucia. Choć momentami nużący, wciąga i intryguje. Reżyser Paolo Sorrentino, to uznany twórca, choć nieprzewidywalny. Jude Law w roli Piusa XIII też niesamowity w pozytywnym tego słowa znaczeniu. A temat? Temat, nie boję się tego określenia – boski. Przez intrygi kardynałów na papieża zostaje wybrany młody Amerykanin, sierota porzucony przez rodziców w katolickim sierocińcu. Miał być marionetką a wywrócił majestat Watykanu do góry nogami. I od razu warto zaznaczyć, jest całkowitym przeciwieństwem papieża Franciszka. Konserwatysta do potęgi entej.  Upokarza na swój sposób cały „otwarty”, posoborowy Kościół.  W tym nowotworzonym nie ma miejsca na żadne ulgi, na blichtr, na pedofilię, na homoseksualizm, na sprzeciw, na ładne słówka czy jakiekolwiek pobłażanie. Nie ma też miejsca na intrygi kardynałów, które Pius XIII natychmiast obnaża, choć posługując się też nie do końca czystymi metodami, a które cechuje przede wszystkim moralny szantaż. Prawdziwie konserwatywne metody; albo jesteś ze mną albo przeciw mnie, innej alternatywy nie ma. Buta miesza się z niezdecydowaniem, wiara z niewiarą, pewność ze zwątpieniem a namiętność z ascezą. Ale młody papież jest świadomy swojej pozycji i władzy, i wykorzystuje to z pełną premedytacją. Namiętnie pali papierosy w komnatach i salach Watykanu, inny kategorycznie zabraniając. Mówi wiernym, że zapomnieli o Bogu, a mimo to sam siebie wręcz za takowego uważa. Jednym wybacza, nawet niewierność i  wcale niedrobne grzeszki, innych tępi nawet za wątpliwości.

  Najbardziej zdumiało mnie stwierdzenie: „Niech mi ktoś udowodni, że Boga nie ma!” Właśnie z wykrzyknikiem. Dla mnie osobiście absurdalne, bo aż ciśnie się riposta; udowodnij, że jest! Odwieczny spór, który nigdy nie zostanie rozstrzygnięty, bo pytanie jest źle postawione i skierowane do złego adresata. W serialu ma sens, bo usprawiedliwia konserwatyzm młodego papieża. Konserwatyzm mający być odpowiedzią na liberalne dążenia laickiego świata. Wolność ma być dla nas zbyteczna, do niczego nie jest potrzebna, co najwyżej skutkuje osieroceniem, z którym Pius XIII nie potrafi sobie poradzić. To osierocenie jest fatum, które ciąży na jego decyzjach, które jest sprzeciwem wobec wolności, bo też hippisowska wolność jego rodziców uczyniła jego życie na długie lata, jeśli nie na zawsze, nieszczęśliwym.

  Wbrew pozorom, film nie jest atakiem na klerykalizm, ba! dążenie do pełnego konserwatyzmu jest momentami nawet zrozumiałe. Tylko jeden watek mocno mnie raził. To sugestia cudu Piusa XIII, dzięki któremu niepłodne małżeństwo doczekało się potomka. O tyle niestosowny, że Pius XIII jest niemal świadkiem poczęcia tego życia. To szyte zbyt grubymi nićmi. Trudno też uwierzyć, że kardynałowie tak łatwo złożyli broń, co uwidacznia się w całowaniu czerwonego buta papieża. Rys ich postaci wydaje się być autentyczny tylko do tego mementu. Nawet postać kardynała Angelo Cardinala Voiello, choć dwuznaczna, wydaje się sympatyczna. Zatroskany o spadek popularności Kościoła, nie stroniący od intryg skierowanych przeciw młodemu papieżowi, w końcu, poprzez troskę i opiekę nad nierozumnym kaleką, czyni wszystkie jego poczynania zrozumiałymi, by nie uciec się do określenia – ludzkimi. Ale on też poddaje się całkowicie papieżowi.

  Trudno dziś orzec, czy będzie nowy sezon tego serialu, bo właściwie powiedziane zostało wszystko, choć twórcy serialu nie odpowiadają na podstawowe pytanie, czy taka przemiana Kościoła wyjdzie Mu na dobre. Nie o to chyba w tym serialu chodzi. W tym miejscu pokuszę się o jeszcze jedną dygresję. Na portalu wPolityce.pl znalazłem recenzję* autorstwa Łukasza Adamskiego. To pewnie profesjonalista, więc trudno tej recenzji coś zarzucić. A jednak przeraziły mnie wnioski, jakie z tego serialu wyciągnął. W jego opinii ten serial powinien być drogowskazem dla dzisiejszego Kościoła i... nie tylko. Skrajny konserwatyzm ma być źródłem inspiracji dla obecnych pokoleń. Już ja widzę jak polski, wprawdzie konserwatywny ale w znaczeniu ludowości Kościół poddaje się ascezie, choć marzy Mu się władza absolutna.



czwartek, 24 listopada 2016

Mój antyklerykalizm



  Ktoś kiedyś określił mnie antyklerykałem i choć taka opinia mnie specjalnie nie cieszy, jest w znacznej części prawdziwa. W znacznej, gdyż wiem, że i wśród kleru trafiają się uczciwi księża, niestety, zazwyczaj tylko na niższych szczeblach. Do większości kleru pasują przede wszystkim takie przymiotniki jak: pazerność, pycha, arogancja, przekonanie o własnej wyższości i nieomylności.

  Tak, ale ja jestem ateista i mój pogląd na klerykalizm można uznać, ba!, uznaje się... za bezpardonowy atak na Kościół. Już niemal dałem się przekonać, że tak jest rzeczywiście i starałem się w sobie stonować tą przypadłość, choć przyznaję, że nie zawsze skutecznie. Problem pewnie w necie, który nie szczędzi przykładów postaw, które ten antyklerykalizm wzmacniają. Najprościej byłoby zrezygnować z netu, zamknąć się w sobie i najzwyczajniej w świecie niczego nie widzieć i nie słyszeć. Nie widzisz, nie słyszysz – problemu nie ma – tak jak struś. Łeb w beton i po sprawie. Tym bardziej, że sprawy Kościoła w ogóle nie powinny mnie interesować. Czy aby na pewno? Mam wątpliwości, bo ten Kościół coraz usilniej wpycha się w mój kawałek podłogi, wolny od religii i wiary. Czarę goryczy przelało uczynienie mnie, jako Polaka, liberała i demokratę, poddanym Jego Królewskiej Mości. Wprawdzie na razie tylko symbolicznie, ale zawsze to dla mnie mało komfortowe. Mój Prezydent też się chyba pogubił w tym wszystkim, bo najpierw deklaruje, jako pierwszy obywatel tego kraju, że chce być poddany monarchii, by kilka dni później ostentacyjnie, by o zgrozo!, publicznie zachwycać się dupą Dody.

  Ale wróćmy do tego mojego orzecha, którego nie wiadomo jak zgryźć, czyli antyklerykalizmu. Okazało się, że nie jestem w tym odosobniony i wielu znacznie ode mnie ważniejszych i znaczących ten mój stosunek do kleru przebija. Ale z ręką na sercu, przyznam, że w najśmielszych snach, a miewam bardzo realistyczne, nie spodziewałbym się takiego wsparcia. I to nie tylko przez kogoś nad wyraz znaczącego, w dodatku pojedynczego, wołającego na pustyni. Oto znajduję wzmiankę o przeprosinach Rady Episkopatu, niestety tylko Rwandy, za zbrodnię ludobójstwa w tym kraju. Nie mogę sobie odmówić cytatu: „Przepraszamy w imieniu wszystkich chrześcijan za wszystkie błędy, jakie popełniliśmy. (...) Wybaczcie nam zbrodnię nienawiści, która obejmuje również nienawiść wobec kolegów, z powodu ich przynależności etnicznej. Nie pokazaliśmy, że stanowimy jedną rodzinę, zamiast tego zabijaliśmy się nawzajem. Wybaczcie nam zbrodnie popełnione przez księży, siostry i przywództwo Kościoła, które promowało etniczne podziały i nienawiść.” O tyle mocny przekaz, że nasz abp Hoser, stanowczo zaprzecza, jakoby Kościół miał jakikolwiek udział w tej zbrodni ludobójstwa. Zaprzecza, bo tam był, tuż przed masakrą, przed którą zwiał.

  Wczoraj czytam relację ze spotkania papieża Franciszka z jezuitami i nie wierzę własnym oczom. Znów pozwolę sobie na cytat: „Ileż skandali, o których niestety muszę być informowany z racji miejsca, w którym się znajduję, rodzi się z powodu pieniędzy. (...) nie odnosi się tylko do jezuitów, ale ogólnie do Kościoła.” Już mocne, choć podobne w swej wymowie do czasami bulwersujących wypowiedzi Franciszka. I dalej: „ (...) to klerykalizm, ponieważ oddala się od ubóstwa. Klerykalizm jest bogaty; jeśli nie w pieniądze, to w pychę. (...) To przywiązanie do posiadania, klerykalizm to jedna z najcięższych form bogactwa, z powodu których obecnie cierpi się w Kościele, a przynajmniej w niektórych jego miejscach.” Znów muszę się przyznać, że ja sam aż tak daleko w krytyce kleru bym się nie posunął. Jestem zbyt małym, abym czuł się uprawniony do stawiania tak ciężkich zarzutów, i w dodatku, tak ogólnie. Przez przypadek, na zupełnie innym portalu, już oficjalnie antyklerykalnym, znalazłem w tym samym czasie diagram, z którego wynika, że w Polsce tylko w tym roku, nasz rząd wspomógł „ubogi” Fundusz Kościelny dotacją 250 mln zł. (to więcej niż poprzedni przez dwa lata) zabierając wyższym uczelniom i kulturze. I choć papież kierował te słowa na spotkaniu do jezuitów, jakoś dziwnie mi się wydaje, że prawdziwymi adresatem jest polski kler.

  Wszem i wobec informuję, że papież Franciszek upoważnił mnie do jawnej krytyki kleru. I znów, by nie być gołosłownym, posłużę się cytatem: „Nie należy zamykać drzwi przed żadną krytyką (...) Uważam, że czasem nawet ktoś najgorszy z nieprzychylnie nastawionych może skierować krytykę, która mi pomoże.” Więc ośmielam się wam klerykałowie przypomnieć:  nie można służyć Bogu i mamonie! „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, że podobni jesteście do grobów pobielanych, które na zewnątrz wyglądają pięknie, ale wewnątrz są pełne trupich kości i wszelakiej nieczystości. Tak i wy na zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, wewnątrz zaś jesteście pełni obłudy i bezprawia.” [Mt 23, 27-28].


poniedziałek, 21 listopada 2016

Jeszcze jeden! Jeszcze jeden!



  Długo dręczył mnie jeden podstawowy problem. Wiara jest bowiem osobistą sprawą każdego człowieka i jakoś tak nie bardzo wypada podmiot tego wyboru podważać. W końcu istnieje pojęcie „obraza uczuć religijnych”, choć nomen omen, Bóg mi świadkiem, nie wiem na czym to ma polegać, więc negując, podważając lub wyśmiewając ten podmiot wiary, czyli samą religię, pośrednio wyśmiewamy się z tych, którzy ją wybrali jako sens życia. Klasyczny pat, który z pewnych względów w ogóle wyklucza jakąkolwiek krytykę religii i wszystko to, co się z nią w jakiś sposób łączy. Bo albo obrazisz w ten sposób czyjeś uczucie religijne, albo zostaniesz moralnie odsądzony od czci i (znów nomen omen) od wiary, nawet jeśli jej w sobie nie masz.

  Najlepiej byłoby zmilczeć, udając, że ten sposób życia, życia w wierze, jest najlepszym z możliwych i ja, jako ten, który takiego sposobu nie pojmuje i nie akceptuje, powinienem się ze wszystkim godzić, nawet jeśli w jakiś sposób ta wiara dotyka mnie bezpośrednio czy tylko pośrednio, co rani moje uczucia. Ale te moje uczucia, jak na ironię, nie są uczuciami religijnymi, więc żadnej prawnej ochronie nie podlegają, choć akurat Konstytucja RP, przynajmniej jeszcze na razie, niewiarę traktuje na równi z wiarą, o czym wierzący zdają się kompletnie zapominać. I tu docieram do sedna problemu. Dziś ateizm jest przez wierzących wyszydzany na wszelki możliwy sposób. Szczególnie przez tych, którzy mówią o sobie, że są orędownikami wiary, mam tu na myśli kaznodziei, teologów i wszelkiej maści pseudo-teologów. To z niego, z ateizmu, chrześcijaństwo, nie wyłączając katolicyzmu, uczyniło sobie śmiertelnego wroga, obarczając go winą za coś, co nazwano cywilizacją śmierci (sic!) i sekularyzację społeczeństw. Mało tego, dziś publicznie i coraz śmielej, próbuje się dyskredytować zarówno  innowierców jak i ateistów. Czy w takiej sytuacji, postawa milcząca i bierna, ze spuszczoną wstydliwie głową, (dobrze, że nie na klęczkach, choć tak by pewnie też chętnie widziano ateistów) jest postawą słuszną, uzasadnioną, ba! wręcz wskazaną?

  Nie bez kozery piszę o tym kilka dni po Jubileuszowym Akcie Przyjęcia Jezusa na Króla i Pana (Polski), bardziej popularnego jako Akt Intronizacji Jezusa na Króla Polski. Mało kto wie, że to już czwarty taki akt od momentu odzyskania przez Polskę niepodległości. Pierwszego dokonał prymas Polski kard. Edmund Dalbor w 1920 roku, drugiego, rok później w asyście wszystkich biskupów Polski. Trzeci dokonał się za sprawą kard. Stefana Wyszyńskiego w 1951 roku, w tajemnicy przed komunistycznymi władzami. Widać jednak, że jak to z królami bywa, tym nigdy za dużo takich aktów wiernopoddaństwa, bo oto Jezus zapragnął być koronowany po raz czwarty w tym średnio małym kraju środkowej Europy (aż dziw bierze dlaczego nie w Stolicy Apostolskiej?), o czym zaświadcza pewna zwykła pielęgniarka, przez pewien krótki czas siostra zakonna, mająca wizje, a której status, z powodu tych wizji, podniesiono do rangi służebnicy pańskiej. Mam na myśli Rozalię Celakównę. Mnie się dziwnie ta intronizacja kojarzy z zawołaniem kibiców: „Jeszcze jeden! Jeszcze jeden!” Że przesadzam. Chyba niekoniecznie skoro, Maryję jako Królową Polski obwoływano lub odnawiano te obwołania od 1656 roku blisko... dwieście razy! Jezus będzie miał ciężko Ją dogonić, a przecież w hierarchii ważności stoi jakby wyżej. A taką królową W. Brytanii Elżbietę II, głowę Kościoła anglikańskiego obwołano tylko raz, co wystarczy jej pewnie do samej śmierci, a i pośmiertnie nikt ją nie będzie intronizował. Taaak, ale Elżbieta to tylko człowiek, choć i głowa Kościoła. Jestem jednak dziwnie przekonany, że ona nigdy nie objawi się jakiemuś mistykowi, by jej koronację powtórzono pośmiertnie. Najzabawniejsze w tej intronizacji jest to, że sam Jezus nigdy, poza jednym enigmatycznym zdaniem: „Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie.” [J, 18,33], a z którego nic nie wynika (no może tylko to, że jest Królem Prawdy), nie uzurpował sobie prawa do bycia ziemskim królem. Traktowanie go jako króla, źle się dla Niego kończyło, z ukrzyżowaniem włącznie. Przez Mu współczesnych ten tytuł dla Niego miał ewidentnie obraźliwe znaczenie, a przed tymi, którzy szczerze pragnęli go na tytularnego króla, dyskretnie, wręcz po angielsku (nie mylić z Elżbietą II), uciekał. Cóż, teraz uciec nie może, gorzej!, został przez wiernych całkowicie ubezwłasnowolniony.  I choć podobno jest Bogiem, najpotężniejszym, nie wolno mu w tej kwestii inaczej mówić, jak tylko przez usta mistyczek... zakochanych w Nim bez reszty. A czego kobieta nie zrobi dla obiektu swoich uczuć? I choć wszystkie autorytety Kościoła opierają swe nauki na Ewangeliach, akurat w tym względzie o tych Ewangeliach całkowicie i z premedytacją zapominają. Chociaż nie do końca, czasami naginają Ją dla swoich potrzeb do granic absurdu.

  Z naszych bossów był tylko Pan Prezydent, kilku ministrów i spora grupka, ale tylko posłów PiS. Byłem lekko rozczarowanych i brakiem J. Kaczyńskiego i B. Szydło. Zabrakło mi też Glińskiego, Macierewicza, Kamińskiego i Błaszczyka. Ale sobie na swój sposób to wytłumaczyłem. No bo jakże to, Naczelnik Państwa i jego najbardziej mu wierna świta ma uznać oficjalnie wyższość władzy królewskiej nad naczelnikowską? Tym bardziej, że jak zapewniają hierarchowie, Jezus królować będzie tylko symbolicznie (to dla niepoznaki). Naczelnik Państwa i tak swoje dla jedynie słusznej religii zrobi. Już wprowadził miesięcznicę. Tu zasłyszany ostatnio dowcip:
Jarku, przyjedziesz w niedzielę do nas na kolację?
Przecież to dziesiątego, idę na mszę i w kondukcie pogrzebowym mojego brata
.”
Natomiast dziwnie było z Panem Prezydentem. Brak jego małżonki dało się zauważyć natychmiast. Zamiast niej mamusia Prezydenta. Tu by się przydał jakiś dowcip o relacji teściowa – synowa, ale akurat nie mam nic nowego na podorędziu. Za to ciekawy do odnotowania jest fakt, że do łask wraca ks. Natanek. Jego nikt wprawdzie nie zauważył, ale był utworzony przez niego Zakon Rycerzy (tak, Jezus ma już swoją armię). Sam Natanek pewnie też był, choć w jakiś sposób zakamuflował się w tłumie. Tylko ja nie rozumiem, dlaczego wbrew Konstytucji czyni się z naszego demokratycznego państwa monarchię, nawet jeśli tylko w sposób symboliczny?

  Jest jeszcze jeden aspekt królowania, o którym warto wspomnieć. Mam bowiem wrażenie, że od czasów młodości bardzo lubimy królów i królowe, szczególnie z powodu bajek, które czytali na rodzice lub marzeń o byciu kimś takim. Przy okazji zapominamy o dwóch ważnych kwestiach. Aby taki król przeszedł do historii jako „wielki”, musiał być silny, co znaczyło nic innego jak – okrutny i bezwzględny. Słabi i litościwi, są zazwyczaj postrzeganie pejoratywnie lub z politowaniem. Na dodatek porobiło się z biegiem czasu tak, że królowie de facto stawali się marionetkami możnowładców, gdyż inaczej tracili poparcie, a tym samym królewską władzę. A nam współczesnym, dziwnie marzy się życie pod „opiekuńczymi” skrzydłami Króla, który wymaga dla siebie bezwzględnego posłuszeństwa i oddania, dając w zamian jakąś iluzoryczną obietnicę bycia – jeszcze bardziej poddanym. I choć Tadeusz Chyła pięknie opisał jakie cysorz to ma klawe życie, ja królom w żadnym przypadku nie zazdroszczę. Wystarczy bliżej się przyjrzeć życiu Elżbiety II i jej rodzinie. Każde uchybienie etykiecie jest z miejsca traktowane w kategoriach skandalu. I chociażby nie wiem jak bardzo wygodny był to tron, chociażby nie wiem jak paradne byłyby procesje tego nieprzebranego tłumu poddanych, klękających na mój widok, nie wiem czy wytrzymałbym choć dobę. Żal mi Cię Królu... choć teraz zdaję się rozumieć dlaczego Jesteś niewidzialny.