sobota, 28 września 2019

Prawdy wiary


  Rodzice jedenastolatka pewnej szkoły podstawowej w Polsce złożyli skargę na katechetę, który w czasie lekcji religii złapał ucznia za karczycho i wcale nielekko przydusił1. Pominę szczegóły życiorysu świeckiego katechety, faktem jest, że jak to się mówi „wyszedł z nerw” i natychmiast ukarał. Można powiedzieć, że niemal jak Bóg, ów katecheta jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, za złe karze – natychmiast, bo faktem jest, że ów jedenastolatek do grzecznych nie należał.

  Nie tak dawno jeden z blogowiczów oskarżył mnie, że mój ateizm wynika z zawodu jakiego miałem doznać, gdy Bóg nie spełnił mojej prośby. To po części tylko prawda. Bóg faktycznie nie spełnił mojej prośby podpartej codziennymi modlitwami, częstym uczestnictwem w Mszy świętej i nierzadkimi pielgrzymkami, ale paradoksalnie nie miałem o to do Niego pretensji. Jak to bywa z sędziami sprawiedliwymi, mógł spełnić moją prośbę, ale wcale nie musiał. Dziś się to tłumaczy tym, że podobno Bóg ma wobec mnie jakieś zamiary, których nie mogę poznać. Widocznie tym zamiarem było to, abym stał się ateistą...

  Już na poważnie, no, prawie na poważnie. Jedną z przyczyn, choć nie jedyną tego kroku było to, że nigdzie nie widziałem tej „dobrej nowiny”. Może tylko te bożonarodzeniowe podarunki, ale sami przyznacie, że to nawet trudno podpiąć pod tę dobrą nowinę. Za to niemal stale mnie straszono prawdami wiary. Szczególnie trzema: „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”, „Dusza ludzka jest nieśmiertelna” oraz „Łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna”. Pewnie każdy katolik zna te sześć prawd wiary, ale czy ktokolwiek się nad nimi zastanawia? Śmiem wątpić. W owym „za złe każe” jest straszna groźba i nie ma nic wspólnego z tym, co się o Bogu mówi, że jest dobry i mnie kocha, że daje mi wolną wolę. Trzeba sobie uzmysłowić czym jest owa kara – kara wiecznego potępienia, która nie ma żadnych znamion litości. Człowiek po jakimś czasie jest w stanie wybaczyć drugiemu najgorszą podłość, Bóg nigdy, co potwierdził Jezus. Tu rodzi się pytanie, czy w stosunku do kogoś, kogo się bardzo kocha, a priori wysuwamy taką groźbę? Powiesz ukochanej osobie na wstępie znajomości, że jak przestanie cię kochać, to ją zabijesz, i dodasz wspaniałomyślnie, że to będzie jej... wolny wybór? Równie ciekawa jest owa idea nieśmiertelnej duszy, a to z dwóch powodów. Odbiera ci się możliwość wycofania się z tej bajki bez konsekwencji, ale również stawia pod znakiem zapytania wartość naszego ciała? Z tej koncepcji wynika, że nic. I wreszcie ostatnia sprawa, chyba najbardziej groźna, wszystko i tak zależy tylko od Łaski Bożej, a łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Innymi słowy, zbawienie zależy od nastroju Boga. Będzie w złym, choćbyś prowadził żywot najbardziej święty, i tak możesz mieć... przechlapane.

  Te sześć prawd wiary, to dość dziwny zbiór, drogowskaz, dla wiernych polskiego Kościoła katolickiego. Pewnie mało kto wie, że nigdzie indziej poza naszym krajem, takie coś nie funkcjonuje. Ja tu nie żartuję. Wszyscy wierzący w Polsce je znają, ja też je kiedyś poznałem, ale one nie mają żadnego uzasadnienia w teologii Kościoła. Owe prawdy wiary znalazły się po raz pierwszy w katechizmie dla młodzieży w Wilnie w 1833 roku, co wskazuje na lokalną tradycję katechetyczną, a to oznacza, że nie stoi za nią autorytet papieża ani żadnego soboru. Inaczej, sześć głównych prawd wiary to tradycja polska, ale nie światowa i powszechna. Zapytajcie wiernych, czy wiedzą skąd się te główne prawdy wzięły, i pomijając fakt, że nikt nie wie, widzę ich miny, gdy się dowiedzą, że to nie są prawdy Kościoła powszechnego.

  A rzecz ma się tak, że je się wpaja katechumenom w randze ważności przed Dekalogiem i przed ośmioma błogosławieństwami. Wprawdzie KEP od 2010 roku już ich nie obejmuje w podstawach programowych katechezy, to jednak te sześć głównych prawd wiary figuruje we wszystkich podręcznikach do nauki religii, nawet w modlitewnikach, a w przygotowaniu do bierzmowania, nawet przed Credo i są nazwane „najważniejszymi prawdami wiary” (sic!) I jeszcze raz powtórzę, w tych prawdach wiary zawarty jest przede wszystkim lęk przed Bogiem i wręcz demoniczny Jego obraz. Czy takiego Boga da się pokochać? W pewnym okresie życia uznałem, że nie sposób, że ja nie potrafię, tak jak nie byłbym w stanie polubić psa Baskerwilów, i to był pierwszy ważny krok do ateizmu.





czwartek, 26 września 2019

Superman w wersji hard


  Lubicie komiksy lub filmy o Supermanie? Osobiście nie przepadam. Gdy oglądam faceta w śmiesznej pelerynie, który lata z prędkością ponaddźwiękowego odrzutowca, nie mogę się powstrzymać od śmiechu. A śmiech przeszkadza w skupieniu się nad akcją. Pewnie wszyscy tę postać znamy, więc tylko wspomnę, że pojawił się po raz pierwszy w 1938 roku, w jakimś amerykańskim magazynie. Ledwie kilka dni temu znalazłem opowieść o kimś podobnym, równie uzdolnionym, dla suspensu nazwę go roboczo Oipo. Pozwolę sobie na streszczenie.

  Jest rok 1943, wrzesień. W Barii jest baza amerykańskich bombowców i któregoś dnia ich eskadra ma zbombardować niemiecki magazyn amunicji. Nadlatują nad cel i już szykują się do zrzucenia bomb, gdy nagle, na wysokości 4 tys. stóp, pojawia się przed eskadrą dziwna postać w brązowej pelerynie, o krzaczastych brwiach i rozwianej fryzurze. Z rękami uniesionymi do góry, a w każdej dłoni laserowy celowniki, których przecież wtedy nie znano. Przerażeni, zamiast na skład amunicji zrzucają bomby w pobliskich lasach. Po powrocie do bazy nikt im nie wierzy i podejrzewa się ich o tchórzostwo. Tu wtręt, właśnie skończyłem oglądać serial „Paragraf 22”, gdzie takim tchórzem okazał jeden z bombardierów. Ze strachu zwariował po pięćdziesięciu misjach na bombowcach. To niejako tłumaczy, dlaczego ci amerykańcy tak łatwo się przerazili tego Oipo. Prawdziwy problem pojawił się, gdy kolejne eskadry wysyłane w ten sam rejon, wracały z tego samego powodu. Jakiś bliżej nieznany generał tak się wkurzył, że sam zdecydował się polecieć i..., i ten sam gość, unoszący się wowietrzu bez samolotu w brązowej pelerynie nie pozwolił wykonać misji. Sprawa o tyle bulwersująca, że wszystkie okoliczne cele były bombardowane bez przeszkód. Wszystko się wyjaśniło, ale wpierw zapytam czy Wam się podoba ta fantastyczna historyjka?

  Wszystko staje się oczywiste i podobno rzeczywiste, jeśli odpowiednio zangramować tego lotnika w pelerynie Oipo – wyjdzie Wam o. Pio. To on miał bronić San Giovanni Rotondo przed zbombardowaniem przez amerykańskie bombowce, bo tam mieścił się jego klasztor kapucynów. Tu przypomnę, że okoliczne, mocno zaludnione miejscowości w ogóle go nie interesowały. Podobnie jak opactwo na Monte Casino, czy święte miasto Rzym. Szukałem jakieś wzmianki o tych nieudanych bombardowaniach, ale piszą o nich tylko katolickie portale, uznające o. Pio za największego świętego XX wieku. Choć kto wie, ostatnio amerykańcy przyznali się, że dwa razy sfotografowali UFO, to może i mają jakąś dokumentację i o tym niezidentyfikowanym obiekcie na San Giovanni Rotondo? W końcu wtedy fotografowanie stało już na stosunkowo wysokim poziomie.

  Mnie się w tej świętości podobają dwie cechy o. Pio. Pierwsza, to ta bilokacja, bo tu trzeba dodać, że właściwy o. Pio był w tym samym momencie w swojej klasztornej celi i na wysokości 4 tys. stóp odganiając bombowce, niczym strach na wróble niepożądane ptactwo. Druga, owe stygmaty, podobne badane przez lekarzy, dodam, że zaufanych i katolickich. Jeden z nich, też podobno, nawet książkę przeczytał przez taką dziurę w dłoni. Problem w tym, że one nie są w tym miejscu gdzie powinny, bo ukrzyżowanych przybijano gwoździami do krzyża w nadgarstku, a nie tam, gdzie je mają wszyscy święci stygmatowcy. Widać o. Pio i cała reszta, opiera się tylko na malarstwie mistrzów średniowiecza. Ja tylko jednej rzeczy nie pojmuję. Papież Jan Paweł II nie wierzył w ewolucję bez boskiego projektanta, ale bez problemu uwierzył w tę bilokację i w te fałszywe stygmaty, dzięki którym nobilitował o. Pio do rangi świętego.

PS. Zastanawia mnie tytuł artykułu, na podstawie którego powstała ta notka: „O. Pio, bat na ateistów”. Może mi go ktoś wytłumaczyć? Będę wdzięczny.




poniedziałek, 23 września 2019

Straszne wyznanie grzesznika


  Celowo nie piszę o spowiedzi, bo nie oczekuję żadnego rozgrzeszenia, ani tym bardziej pokuty. Dla mnie ratunku już nie ma. Zainspirował mnie pewien pobożny kaznodzieja, który autorytatywnie napisał, że jestem jak robaczywy owoc, ucieleśnieniem toksyczności grzechu, bo jak mówi Biblia, jestem zatwardziały i nieczuły na Boga i mam mroczne serce. Idąc tropem jego, kaznodziei opisu, wyznaję: wchłaniając to zło zostałem zatruty i niezdolny do życie. Oddałem się cywilizacji, która jest cywilizacją grzechu budowanym na kłamstwie. Tym kłamstwem jest twierdzenie, że ziemia i jej historia należy do człowieka, jest nim niechęć podporządkowania się Bogu, a będąc zamknięty w horyzoncie doczesności, nie chcę uznać wieczności. Straszne...

  Problem w tym, że jest gorzej, zdecydowanie gorzej. Grzech we mnie rozrasta się i zakorzenia niczym chwast, przez co nie mam miłosierdzia i jestem obojętny na dobro. I oczywiście strasznie się irytuję i jestem coraz bardziej zakłamany. Tajemnica mojego grzechu jest podobna do robaka mieszkającego w owocu. Nie jednego robaka, ale całego mnóstwa robaków, które robaczą moją duszę i pożerają najwartościowsze składniki mojego duchowego organizmu, przy okazji zanieczyszczając go obrzydliwymi ekskrementami. Owe robale nie tylko niszczą, ale i fabrykują robaczywe życie, niewyrazistość, zepsucie i rozkład. Innymi słowy jestem żywym, rozkładającym się trupem. Straszne...

  Podgryzam swoim wątpieniem najbardziej delikatny miąższ religijny. Jestem jak faryzeusz, który dyskretnie ukrywa swoje zepsucie. Jestem jak narcyz, sprzedający za drogie i tanie pochlebstwa swój rzekomo nieodparty urok własnej wyjątkowości. Rządzę się prawem okazji, by szybko osiągnąć cele. Czuwam nad nowością, która unieważnia to, co dawne i istotne. Pragnę sukcesu, do którego dążę grzeszną przebiegłością. A oprócz tego jest jeszcze we mnie tasiemiec zbudowany z wielu innych drobnych przewinień. Jako robaczywy bywalec religijnych środowisk nie skupiam się na Prawdzie i świętości, ale używając subtelności domniemanych, staram się ośmieszyć i skompromitować tych, którzy demaskują moją obłudę. Grzech nie szuka już dobra i świętości, ale czyha na cudzy grzech i nim żyje. Upadanie żyje upadaniem. Upada w niemiłosierne przedpola piekieł. Straszne... 

  Uf! Ulżyło mi niemożebnie po tym wyznaniu. Może taka spowiedź pod dyktando świętobliwego kaznodziei ma sens? Wystarczy powiedzieć, że jest się niewierzącym, a on od razu nam napisze litanię grzechów. Niestety, ja odmiennie od tej cudzołożnicy, którą Jezus wybawił z niechybnej śmierci przez ukamieniowaniem innych, też mających się z świętobliwych, na Jego słowa: „Idź, a od tej chwili już nie grzesz!” [J 8, 11], i tak pójdę przez siebie wybraną ścieżką. W sferze grzesznych uczynków już pewnie ta litania się specjalnie nie wydłuży, stary jestem i nie będę już miał wiele okazji. Za to w sferze duszy wolę dalej karmić te robale. Wiara w zabobony, w rzekome cuda-niewidy, w moc fałszywych rytuałów, które przypominają abrakadabra z bajek o czarownicach – to dopiero gnicie mózgu, które i tak przed robalami nie chroni. Wolę tego tasiemca niż fałszywą pobożność. Pozwolę się zwieść rozumowi, który jeśli czegoś nie rozumie, pozwala z czystym sumieniem powiedzieć: nie wiem, a nie zasłaniać się, bogami, aniołami czy diabłami, i co tam jeszcze ktoś sobie nie wymyśli.





piątek, 20 września 2019

Adam i Ewa i... kot


  Zacznę od dość znamiennego cytatu: „Wydaje mi się, że gdyby wszystkie stworzenia doznały tych łask, co ja, to Dobry Bóg w nikim nie wzbudzałby lęku, kochano by Go do szaleństwa i z miłością, a nie z drżeniem” – to św. Teresa, ta od Dzieciątka Jezus, najmłodsza Doktor Kościoła katolickiego. Właściwie nie ma się do czego doczepić, poza tym, że temu brak logiki. Gdyby bowiem ten Dobry Bóg był rzeczywiście dobry, wszystkich obdarzyłby tymi samymi łaskami, co św. Teresę i nie byłoby problemu. Jak jeden mąż i jedna niewiasta bylibyśmy Boga kochali do szaleństwa i z miłością, oczywiście po katolicku. Jest jednak w tym ukryta pułapka. Taka wszechobecna, szaleńcza miłość wyklucza rozrodczość (święta Teresa, jak i wiele innych świętych, nie miała dzieci). Gdyby Adam i Ewa w Raju nie zgrzeszyli, pewnie żyliby do dziś, ale bezdzietnie. Rodzenie, i to w bólu, Bóg wymyślił dopiero w chwili, gdy wygoniał ich z Raju.


  Ten obraz Hendrika Goltziusa opiszę szczegółowiej nie bez przyczyny. Malarska alegoria alegorii o Raju i grzesznych prarodzicach. Warto mu się przyjrzeć bliżej. Na pierwszy plan wysuwa się erotyzm i fizyczna atrakcyjność, pod którymi kryje się miłosny flirt i uwodzenie. Ewa już nadgryzła jabłko i patrzy gdzieś na zewnątrz, zaczyna dostrzegać (poznawać) istniejące wokół dobro i zło. Adam wciąż gapi się w swoją ukochaną kompletnie zaślepiony jej urodą, więc niczego innego nie dostrzega. Jeszcze jabłka nie ugryzł. Tuż nad głową Ewy uśmiechnięta kobieca paszcza węża, po prawej czarny kozioł z kręconymi rogami gotowy do skoku na białą kozicę, bardziej ciekawą ludzkich igraszek niż zalotami kozła. Nie bardzo wiem, po co ten kot, jedyny, który wydaje się zupełnie niezainteresowany tym, co się dzieje i za chwilę się stanie. A lada moment staną się rzeczy straszne w konsekwencjach dla całej ludzkości. I pomyśleć, że to za sprawą jedynego zakazu, jaki Bóg wprowadził pierwszym ludziom.

  Dla mnie ta historia jest li tylko alegorią, nawet piękną, choć wyssaną z palca. Podobnie jak kiedyś, gdy byłem dzieckiem, fascynowały mnie baśnie Andersena, czy braci Grim. Czy da się z nich wynieść jakieś prawdy, tym bardziej Prawdę pisaną przez duże „P”? Śmiem wątpić. A jednak są tacy, którzy próbują i to całkiem na poważnie z pełnym przekonaniem. Do nich zaliczam Dariusza Piórkowskiego SJ, który pisze tak: „Bóg umieszczając człowieka w ogrodzie w zasadzie nie daje mu żadnych zakazów z wyjątkiem jednego: Z wszystkim drzew możesz jeść według upodobania, oprócz drzewa poznania dobra i zła1. Podobnie jak na tym obrazie i w słowach Piórkowskiego jest pewien ledwie dostrzegalny niuans, a brzmi on: „w zasadzie”. Otóż, ośmielę się twierdzić, że zakaz jedzenia z tego jedynego drzewa jest zakazem wszystkiego. Bóg daje człowiekowi rozum, ale tym zakazem nie pozwala mu z niego korzystać (poznawać). Bóg obdarzył również człowieka erotyzmem i też nie pozwala z niego korzystać, a oba zakazy są symbolicznym, małym jabłuszkiem. Owa erotyczność jest o tyle „zła”, że to przez nią Adam zapomina o zakazie, który teraz jest gotów złamać. Jest jednak gorzej, by nie napisać – dużo gorzej. Bóg zna skutek tego konfliktu jakim jest posiadanie erotyzmu i rozumu. Rzekoma „wolna wola” tylko dopełnia dramatyzm i tragedię tej sceny, uwiecznionej przez Goltziusa.

  Piórkowski brnie dalej, wprowadzając, za Księgą Rodzaju na scenę niecne zamiary szatana, który kłamstwem mami Ewę. Po wręcz ekwilibrystycznych tłumaczeniach dochodzi do wniosku, że kłamstwo szatana jest skuteczne dlatego, iż w Ewie istnieje czysty konsumpcjonizm (ciekawe skąd się wziął?), i sam... się zamotał. Wkłada w usta Boga natrętną reklamę, opartą na wzorcach współczesnej telewizji: „To nie jest zwykły owoc niczym jabłko czy gruszka. Ukrywa się w nim coś więcej, czego gołym okiem nie widać”, a której skutki są zawsze te same – temu nikt się nie oprze i nawet szatan jest całkowicie zbyteczny. Na nic się zdaje tłumaczenie: „Wcześniej autor biblijny pisze: „Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące” [Rdz 2, 6]. Tutaj na pierwszym planie jest kontemplacja. Najpierw patrzymy, potem jemy. Ewie już się ta kolejność przestawiła”. Nic bardziej mylnego. Na pierwszym miejscu jest jedzenie (skosztowanie), a później kontemplacja... smaku. Od samego patrzenia nikt się nie najadł i nikt nie oceni, czy owoc jest smaczny i pożywny. Trzeba go skonsumować.

  Jest jeszcze nawiązanie do słynnej przypowieści o drzazdze i belce w oku. I też kontrowersyjnie, choć przypowieść wydaje się prosta w odbiorze, więc po co było ją gmatwać? A jednak: „(...) ten, kto nie przyjmuje Ewangelii, patrzy na świat niemal wyłącznie oczami zaburzonymi przez grzech”. Grzech jako belka w oku. To jest już jakaś obsesja. Odniosę się, już sarkastycznie do słów Piórkowskiego, używając obrazu Goltziusa: kto na tym obrazie wygląda bardziej głupio: ciekawa świata Ewa, czy Adam wpatrzony w nią cielęcym wzrokiem, a który jeszcze grzechu nie skosztował? Ciekawa ludzkiego grzechu biała koza, czy otumaniony nią czarny kozioł? A może samotny, obojętny na wszystko kot? Choć nie. Kot wydaje się zbulwersowany tym, że go w tę historię niepotrzebnie wplątano... Tak jak my, zdumieni, że każe się nam w tę alegoryczną historyjkę wierzyć bez zastrzeżeń.



niedziela, 15 września 2019

Ten wstrętny nihilizm


  Prezes rzekł: „W Polsce jest tylko Kościół, gdyż Kościół jest ważny dla polskich patriotów, a poza Nim jest tylko nihilizm”, niestety, nie sprecyzował o jaki nihilizm mu chodzi, a tych nihilizmów jest od metra. Jedno jest pewne, ujął ów nihilizm w sensie pejoratywnym, bo to nim straszy Kościół ustami hierarchów, kaznodziei i nawiedzonego laikatu. Na niewiele zdało się straszenie demokracją, uchodźcami, Unią Europejską, gender a ostatnio rzekomą ideologią LGBT, natomiast ów nihilizm zawsze miał się dobrze (jako straszak), gdyż tak nie do końca wiadomo, o co biega.

  Spróbujmy odgadnąć, co Jarosław Zbaw Polskę miał na myśli. Mnie przychodzą na myśl tylko trzy aspekty, skoro powiązał nihilizm w kontrze do Kościoła – nihilizm ontologiczny i egzystencjonalny. W dużym uproszczeniu, pierwszy jest negacją istnienia bytów, a w pewnych wariantach twierdzeniem, że nic nie istnieje, drugi głosi brak celu, sensu i znaczenia życia. Można jeszcze ująć ów nihilizm w aspekcie moralnym, ale o tym na koniec.

  Dwa pierwsze aspekty mają wobec osób niewierzących charakter oszczerczy. Nihilizm ontologiczny to nurt w filozofii, z którym zwykły zjadacz schabowego ma tyle wspólnego, co właśnie owo „nic”. O ile niewierzący może negować istnienie bytów nadprzyrodzonych, jako tych, którego istnienia nie da się dowieść, o tyle nie będzie się zastanawiał nad tym, czy schabowy na talerzu przed nim istnieje naprawdę, czy nie. Ważne, że zaspokoi nim głód. Inaczej jest z brakiem celu i sensu życia. Kościół katolicki przez dwa tysiąclecia wpajał wiernym, że jedynym sensem i celem naszego życia może być tylko zbawienie, reszta się nie liczy. Nędzę tego twierdzenia uwypuklili właśnie hierarchowie kościelni, władcy i możnowładcy chrześcijańscy, dla których prawdziwym celem życia była władza i bogactwo, a te osiągano choćby po trupach. Nic innego nie miało sensu, poza przekonywaniem poddanych, że dla nich jedynym celem jest mityczne zbawienie, które obiecał Jezus, i bezwzględne posłuszeństwo panom na ziemi, czego Jezus żądał od wyznawców. Dwa tysiące lat to dostateczne dużo, by wielu uwierzyło do tego stopnia, że choć powoli sami szukają innych celów, takich bardziej realnych i przyziemnych, wciąż uważają je za grzeszność nad grzesznościami. W moim przekonaniu to właśnie Kościoły, nie tylko chrześcijańskie, stanowią przykład nihilizmu onkologicznego, gdyż dla niech nie ma różnicy miedzy milionami bytów niematerialnych a bytami materialnymi, powodując totalny chaos. Kościołowi katolickiemu należy też przypisać nihilizm celu i sensu życia, skoro ogranicza ten celi i sens tylko do jednego, w dodatku wyimaginowanego.

  Czas przyjrzeć się nihilizmowi moralnemu, chyba najtrudniejszemu w ocenie. Najpierw odsyłam tych, którzy nie czytali, do poprzedniej notki o Dekalogu. To tam przedstawiłem jak względnym jest pojęcie moralności w ujęciu religii katolickiej. Jedynym novum, jakie istnieje w tym akcie normatywnym dotyczącym moralności, jest ujęcie Boga, jako Jedynego. Cała reszta to nihil novi, wszystko zerżnięte z moralności, jaką człowiek sam wypracował. Teraz trzeba sobie tylko uzmysłowić, kiedy ten Dekalog powstał. To tak między dziesięcioma a czternastoma tysiącleciami wstecz. Inne widzenie świata, a praktycznie żadna wiedza o świecie i ogromna przepaść między wtedy a dziś. Podobno Jezus odmienił to zapatrywanie na moralność, ale czy aby na pewno? Owszem, sprzeciwił się zasadzie oko za oko, ale jej nie wyeliminował, na pewno nie w mentalności ludzi. Mówił pięknie o wybaczaniu i ja chciałbym to wybaczanie zobaczyć dziś, szczególnie wśród wierzących po katolicku w Polsce. Cała reszta w kwestiach moralnych pozostała bez zmian, czyli wątpliwa, choć doszło kilka nowych a irracjonalnych nakazów i zakazów, jak choćby ten o uznaniu Jezusa za Syna Boga, który jest jednocześnie tym samym Bogiem Stwórcą, który tego Syna zesłał na ziemię. Tymczasem moralność ewoluuje tak jak wszystko na tej planecie. Nawet strzeliste góry ulegają erozji, a morza i oceany zmieniają swoje brzegi. Dlaczego moralność, ta sprzed kilku tysiącleci miałaby się nie zmieniać, tym bardziej, że jej starożytne zasady są już zazwyczaj niemożliwe do przestrzegania?

  Jako puenta odwołam się jeszcze raz do słów proroka Kaczyńskiego: jeden ojciec, jedna matka i gromadka dzieci. Panie Kaczyński, nawet w światłym średniowieczu i jeszcze światlejszej epoce chrześcijaństwa, nie brakowało takiej gromadki dzieci, które nie pochodziły od jednego ojca, albo od jednej matki. I nikomu to nie przeszkadzało. Za to starokawalerstwo bez kapłańskiej lub zakonnej szaty uchodziło za... dziwactwo, więc kto tu jest nihilistą? Ale ja bym nawet i to Kaczyńskiemu był w stanie wybaczyć, w końcu to jego życie. Skłaniam się ku definicji, że "prawdziwym nihilistą jest ten, kto uważa, że nie ma innego świata wartości niż ten, który jest tylko w jego głowie" i poza tę definicję Kaczyński (oraz wielu innych, pożal się Boże moralistów) nie jest w stanie się wydostać. A to jest już niewybaczalne.


PS. cytat w ostatnim akapicie pochodzi z: http://lodz.wyborcza.pl/lodz/7,35136,25188265,igrzyska-wolnosci-czas-zaczac.html#S.main_topic-K.C-B.3-L.1.maly