środa, 19 sierpnia 2020

Obsesja niejedno ma imię

  Moja stała Czytelniczka i na dziś dyżurna oponentka (sorry za to określenie, mam nadzieję, że się nie obrazisz), napisała lekko ironicznie: „Zastanawiałam się ostatnio czy nie zacząć ci przytakiwać? Tak masz rację, jedną wielką rację...”. Oczywiście zgaduję, ale przypuszczam, że to dlatego, iż bronię swoich racji niczym Augustyn Kordecki Jasnej Góry podczas szwedzkiego Potopu, z tą różnicą, że na moich blogach krew się nie leje, choć czasami jest ostro. Ostro, jak na noże...

  Zaskoczył mnie ks. Krzysztof Grzywacz swoją definicją fanatyka: „Fanatyk (...) w pierwszej chwili jawi się jako słońce. Jest nieskalany, nie popełnia błędów. Nie mówi: „Nie wiem, nie rozumiem”. Zawsze wie, zawsze wszystko jest dla niego jasne. Podobnie w kwestii swojej moralności jest nieskalany, natomiast gorszy się najmniejszymi błędami u innych osób1. No przecież to prawie jak o mnie! Na szczęście dodatkowe wyjaśnienia przynoszą mi ulgę. Chodzi mu bowiem o fanatyka religijnego, który panicznie boi się postępu nauki, eksperymentów i poszukiwań nowych doświadczeń. Taki fanatyk zawęża wolność do zasad (dogmatów), bez konieczności zadawania pytań – dlaczego? Jest gorzej, bo on uważa, że to, co kiedyś było dobre pod żadnym pozorem nie należy tego zmieniać. Nasunęła mi się myśl, że przymiotnik „religijny” w odniesieniu do fanatyka można śmiało zastąpić słowem „konserwatywny” – i tak na jedno wychodzi. Wprawdzie ks. Krzysztof opisuje osobowość fanatyka religijnego – polecam, to bardzo ciekawa charakterystyka – ale większość z tych cech można przenieść bez żadnego ryzyka na ludzi skrajności. Na wszelkiej maści radykalizm, lewicowego nie wykluczając. Od razu dodam, gdyby ktoś miał wątpliwości – liberalizm już z samej definicji wyklucza fanatyzm.

  Aby w jakiś sposób nadać notce luzacki styl, kilka osobistych refleksji o pewnym dziwacznym wydarzeniu, opisanym na tym samym portalu, a ów opis ma charakter poważny, wręcz promocyjny. Otóż, niejaki Rijen Valson, indyjski katolik, postawiony w sytuacji kwarantanny z powodu pandemii Covid-19, postanowił zrobić coś pożytecznego i owocnego dla swojej wiary. Ręcznie przepisał całą Biblię zużywając na to 2755 kartek formatu A4 i 32 piór. Jedyne, co według mnie go tłumaczy, to owe 113 dni kwarantanny2. Faktycznie można się zanudzić na śmierć. Aby nie było, że z niego szydzę, przyznam się, że kiedyś dopadł mnie podobny pomysł i to wcale niezwiązany z pandemią. Fascynowało mnie programowanie. Nawet na trzyletnie studium się zapisałem. Ono się przydało, choć już bez związku z samym programowaniem. Mając dyplom prowadziłem profesjonalne kursy obsługi komputerów, a zapotrzebowanie wtedy było ogromne. I kasa była nie do pogardzenia...

  Wróćmy jednak do mojego pomysłu, który dziś bym umieścił w kategoriach obsesyjnej pogoni za czymś doskonałym. Napisałem program komputerowego słownika języka polskiego z możliwością wykorzystania do rozwiązywania krzyżówkowej typu „Jolki”. Działał doskonale (teoretycznie) na platformie Windows 3,11 (kto pamięta?). Pojawił się jednak drobny problem, który wybudził mnie ze „snu o potędze i sławie”. Ten Wielki Słownik...” (wersja IV tomowa) trzeba było przepisać, i to nie tylko hasła, ale i objaśnienia. Skapitulowałem po tygodniu. Nie było pandemii, żebym nie wiedział, co z sobą zrobić. Mój pomysł jednak miał jakiś sens, czego dowodzi np. informatyczny Słownik Języka Polskiego (to nie moja wersja, choć zasada działania jest podobna). Zastanawiam się w tym miejscu, jaki sens miało ręczne przepisywanie Biblii, skoro za taniochę można Biblię kupić w każdej księgarni, a są przecie wersje netowe? O pożyteczność już w ogóle nie zapytam, skoro czytam: „Ukończył swą pracę tylko dzięki gorącej modlitwie i pełnemu wsparciu ze strony rodziny, przyjaciół i księdza proboszcza. Gruby tom ręcznej Biblii, którą oprawił jego przyjaciel, cieśla Syam Mohan, przedstawiono 28 lipca, gdy Kościół syromalabarski, do którego należy R. Valson, obchodzi wspomnienie św. Alfonsy Muttathupadam od Niepokalanego Poczęcia (1910-46), klaryski, pierwszej Hinduski, kanonizowanej przez Kościół katolicki. Po otrzymaniu błogosławieństwa od miejscowego biskupa Andrewsa Thazhathu dzieło trafiło na stałe do kościoła św. Antoniego w Północnym Karammukku w tymże stanie3.

  Dzieło? Dalibóg nie wiem, jakiej trzeba wyobraźni, aby ręczną kopię Biblii w dzisiejszych czasach nazwać dziełem. Gdybyż to choć były osobiste refleksje nad tekstem świętej Księgi, ale to tylko kopia współczesnej, drukowanej kopii, gdyż nie przepisywał średniowiecznych manuskryptów. Jak dla mnie to przejaw pewnej obsesji, tu na tle religijnym, daleko różnej od fanatyzmu, który opisuje ks. Grzywocz. Niemniej uczciwie przyznam, że obsesja Rijen Valsona mało, że nie jest groźna, to na swój sposób zabawna. Namawiałby wszystkich sfanatyzowanych ortodoksów, z zacięciem do nawracania świata na siłę, do takich zajęć.
Ku chwale Pana..., i spokoju niewiernych. Kto przepisuje, nie grzeszy.

 

Przypisy:
1 - https://deon.pl/wiara/ks-grzywocz-po-tym-mozna-rozpoznac-fanatyka-religijnego,936031 
2 - https://deon.pl/kosciol/w-czasie-zamkniecia-z-powodu-pandemii-przepisal-recznie-cala-biblie,958384 
3 - ibidem.

 

3 komentarze:

  1. Równie dobrze mógłbyś się mnie zapytać, po jaką nagłą cholerę robię kolejny naszyjnik lub
    bransoletkę skoro swych wyrobów nie sprzedaję, piszę opowiadania, których nigdy nie dam do druku, szydełkuję kolejną chustę ażurową, choć jedna wystarcza mi całkowicie.
    Serdeczności;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaa, niby masz rację, ale przecież coś tworzysz, na swój sposób oryginalnego, nawet jeśli teraz tylko dla siebie.
      Pozdrawiam ;)

      Usuń
    2. @Anabell...
      sztuka kaligrafii nie polega na pisaniu własnych tekstów, zwykle polega na przepisywaniu cudzych, ale jeśli jest to dobrze, artystycznie zrobione, to może zasługiwać na miano "dzieła sztuki"... niestety w artykule nie pokazano nawet fragmentu tej pracy, więc rozmowa o niej nie ma sensu...
      serdeczności :)

      Usuń