poniedziałek, 13 lutego 2017

Poradnik młodego grzesznika – fomes peccati*



  „Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny, mężczyzna powiedział: «Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała! Ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta». Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem. Chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu.”** [Rdz 2, 22-25] Pominę drobną nieścisłość tego przekazu, bo ani Adam, ani Ewa rodziców nie mieli, więc nikogo opuszczać nie musieli. Nie można Boga uznać za rodzica, gdyż wtedy, według słów tego fragmentu Biblii, mieliby pełne prawo Go opuścić. Po co? Aby stać się jednym ciałem.

  Ja wiem, taka interpretacja jest szokująca i na pewno nie o takie wnioski chodziło autorom tworzącym ten fragment Starego Testamentu. Załóżmy, że do takich wniosków może dojść tylko ten, kto nigdy wcześniej nie miał do czynienia z religią, a ten fragment trafił mu się całkiem przypadkiem. Mój chemik w szkole średniej miał dziwne powiedzonka, jednym z nich było: „Ciało w ciało daje jeszcze jedno ciało”. I chyba o to w relacji mężczyzna – kobieta chodzi, i pewnie to mieli na myśli autorzy Księgi Rodzaju, pisząc, że „(...) byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu”. Nie wiem, ja się mogę na tym nie znać, ale zawsze mi się wydawało, że nagość dwojga, szczególnie młodych osób płci przeciwnej, musi wzbudzać pożądanie. Niemniej nawet bez nagości i tak często z pożądaniem mamy do czynienia. I jakby na to nie patrzeć, tym pożądaniem obdarzył nas, wg Biblii, sam Bóg. To On nakazał pierwszym rodzicom się rozmnażać. Gdy ich wygnał z Raju, nie pozbawił ich pożądliwości, jedynie skazał kobietę na rodzenie w bólach, po wieki wieków. Taka boża, pokoleniowa (zbiorowa) odpowiedzialność.

  Ale zlitował się On i posłał na ziemię Swojego Syna, aby odkupił te nasze grzechy, wszystkie, nawet te przyszłe a jeszcze niedokonane, z wyjątkiem tego pierworodnego. Do tego potrzebny jest chrzest. Nie będę się nad tym rozwodził, dla mnie, grzesznika, jest istotny grzech pożądliwości. Ów boży Syn podobno nie przyszedł po to by zmieniać Prawo [Mt 5, 17-18] jedynie po to, aby je – zaostrzyć! Oto bowiem od czasów Jego objawienia, pożądliwość, w końcu dana nam od Boga Ojca, staje się grzechem. „Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa" [Mt 5, 28]. Tu ciekawostka, bo Biblia już ani słowem nie wspomina o pożądliwości kobiet, choć udowodniono, że dotyczy ją tak samo jak mężczyzn. Taaak, ale według Biblii, kobieta jest jakby drugoplanowa, takim dodatkiem: (...) rzekł: «Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam, uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc»” [Rdz 2, 18]), wyjaśniając prozaicznie – by się mężczyźnie nie nudziło. Trochę przesadził, bo czasami tych kobiet jakby czasami za wiele i na utrapienie dla rodzaju męskiego. Tak na marginesie, Jezus zaostrzył to Prawo również w dwóch innych kwestiach, zarówno w odniesieniu do poligamii jak i do rozwodu, które Jego Ojciec tolerował, choć tylko w stosunku do mężczyzn.

  Sorry za te seksistowskie teksty, to nie są moje poglądy, to tylko moje wnioski po lekturze Księgi Rodzaju i Nowego Testamentu.  Jak więc jest z tą pożądliwością? Ja się przyznaję, że jako grzesznik, choć już nie młody, gdy zobaczę piękną i zgrabną kobietę przychodzą mi na myśl tzw. „kudłate myśli”. Ale spokojnie, ja je starannie ukrywam, nawet przed samym sobą. Ot, gdzieś tam się odzywa testosteron, wbrew mojemu pojęciu moralności, ale nad tym w pełni panuję. Tak ma większość, bo inaczej świat stałby się jednym wielkim burdelem. Niestety, według Nowego Testamentu, już samo działanie tego hormonu jest grzechem, mimo, że działa nieraz wbrew naszej woli. Według Jezusa, pożądliwość to grzech, nie tylko jako skutek, ale to również, nawet chwilowe i tłumione pragnienie spełnienia. I zaleca nam: „I jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do życia, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła ognistego” [Mt 18, 9]. Pewnie ci, którym seksizm jest obrzydły wyróżnialiby się właśnie tym, że brak im jednego oka. Obawiam się, że nie tylko ja byłbym nawet bez obu. Tylko bowiem ślepy nie pożąda. A co z takimi jak bohater filmu „Zapach kobiety”?

  W tym miejscu powinienem coś wyjaśnić. Wbrew pozorom ten felieton nie ma zamiaru drwić z Biblii. Próbuję obnażyć pewne nadużycia z Nią związane. Najczęściej jest tak, że jakiś kaznodzieja usiłuje nam przekazać swoją „Prawdę” poprzez dowolne manipulowaniem Jej fragmentami. Tak Biblia ma, tak się ją da wykorzystać. Niemniej da się nią również udowodnić każdą, nawet najbardziej idiotyczną tezę, poprzez odpowiednią interpretację, posługując się tymi samymi fragmentami, właśnie tak jak w tym felietonie. Choć z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć, że pożądliwość tkwi w nas samych niezależnie od nas. Nie ma w niej nic złego, jeśli potrafimy nad nią panować. Ale czynienie z niej grzechu to już świadome czynienie nas grzesznymi, wpajanie nam poczucia winy, próba obrzydzenia nam własnej cielesności. I to jest już podłe.

Przypisy:
* fomes peccati – podpałka do grzechu, pożądliwość
** - wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z http://biblia.deon.pl/index.php


piątek, 10 lutego 2017

Przez ateizm do wiary



  Nie, ja już nie mam żadnych wątpliwości. Byłem wierzącym i mi przeszło. To se juz ne vrati – jak mawiają Czesi (a ten czeski język jest w tym eseju nie bez znaczenia). A mimo to wciąż mnie interesuje to zjawisko i nic na to nie poradzę. Chętnie czytam publikacje, książek natury teologicznej nie wykluczając, opowiadające się za wiarą i jednocześnie będące w opozycji do ateizmu. I być może to jest tylko moje przekonanie, odnoszę wrażenie, że teologia jest coraz bardziej bezradna. Skąd więc taki tytuł? Zaraz wszystko wyjaśnię.

  Natknąłem się na artykuł, w którym autor dowodzi, że religijny fundamentalizm i entuzjazm zbyt łatwej wiary wynika z braku cierpliwości. Ateizm podobno też, i o ile z pierwszymi wnioskami się zgodzę, o tyle trzeci nastarcza mi problem. By stać się ateistą, będąc wcześniej wierzącym, potrzeba oceanu cierpliwości w drążeniu tematu. To zbyt poważna zmiana, jeśli ma być rzeczywista, aby dokonała się tak szybko jak kwitnie w nas fundamentalizm lub entuzjazm wiary. Bóg ma być Tajemnicą – podkreślam: ma być – a Tajemnica ma to do siebie, że wyklucza możliwość jej odgadnięcia. Gdy ją odkryjemy przestaje być Tajemnicą. Stąd już tylko krok do uznania, że jesteśmy zwolnieni od myślenia, przynajmniej w tej materii. Ktoś już za nas to wymyślił i nieważnym staje się fakt, że stało się to kilka tysięcy lata przed naszą erą, gdy o przyczynach świata materialnego de facto nie wiedzieliśmy nic. Ktoś powie, że dziś też niewiele wiemy i z tym można się nawet zgodzić, a jednak, wiemy zdecydowanie więcej niż wtedy. Zabawnym jest w tym to, że dzisiejszą wiedzę sprawdza się na wszystkie możliwe sposoby, czasami irracjonalne, ale irracjonalizm naszych przodków nie podlega żadnej dyskusji ani weryfikacji. Oni mieli Prawdę i tę przekazali nam, podobno w Świętych Księgach.

  Nie sposób zanegować faktu, że ten niematerialny Bóg, mało, że niewidzialny, to jeszcze i tak pozostaje w ukryciu ze swym działaniem. Pamiętam napisy na parkanach: „Ja tu byłem. Tony Halik1”. Ten przynajmniej pozostawiał ślad po sobie. Thomas Halik2 pisze, że potrzeba nam cierpliwości w wierze gdyż: „Mało co tak bardzo wskazuje na Boga i tak natarczywie woła o Boga, jak właśnie przeżycie Jego nieobecności3. Musiałem to zdanie, w oryginale wytłuszczone, przeczytać kilka razy i do dziś mam wątpliwość, czy zostało z czeskiego przetłumaczone poprawnie. Pierwsza riposta jaka mi się nasunęła to stwierdzenie, że krasnoludki też są nieobecne. Czyżby ich nieobecność wskazywała na ich istnienie? Na potrzebę ich istnienia? To tak jakby uznać racjonalność próby zarejestrowania Kościoła Latającego Spaghetti przez wojujących ateistów, choć jest w niej pewien racjonalizm, polegający na ośmieszeniu wszystkich religii. Tu wyjaśnię, jestem ateistą, ale pod takim działaniem się nie podpisuję. Gdyby bowiem taki Kościół uznano, wszystkie Kościoły, nie tylko monoteistyczne, miałyby racjonalne przesłanki istnieć równoprawnie. Ale Thomas Halik dodaje, że: „Bez bolesnego doświadczenia świata, w którym brak Boga, trudno zrozumieć sens religijnych poszukiwań (...)”. Nie wiem jak komu, mnie to kojarzy się z uniesieniem rąk do góry w geście poddania się.

  I teraz sedno mego eseju. Autor stwierdza: „Również ateizm może być pomocny w przygotowaniu dróg Pańskich, może nam pomóc  oczyścić naszą wiarę z religijnych iluzji [podkreślenie moje]”. Stawia jednak jedno istotne zastrzeżenie: „Nie można mu [ateizmowi – dopisek mój] jednak pozostawiać ostatniego słowa, jak czynią to ludzie niecierpliwi”. Autor przywołuje postać Zacheusza, który jest w stanie porzucić swoje widzenie świata tylko wtedy, gdy ktoś do niego „przemówi po imieniu”, ściślej, jeśli to będzie sam Jezus. W tym miejscu nie potrafię uciec od wrodzonej tendencji do ironii. Przypomina mi się pewien wierszyk, przyśpiewka z czasów młodości: „Stał się cud pewnego razu, chłop przemówił do obrazu. Obraz doń ani słowa, taka była ich rozmowa”. Bowiem o ile postać Zacheusza należy traktować w kategoriach biblijne przypowieści, mitu, o tyle takich oczekujących na podobny „gest” ze strony Boga jest... niewielu. Przynajmniej dziś, kiedy wiernym tłumaczy się, że takie oczekiwanie za życia nie jest godne prawdziwej wiary.

  Już na zakończenie, jako puentę, ostatni cytat: „Jeśli zrozumiemy tych, którzy poddani zostali próbie Bożego milczenia, ukrycia i oddalenia - tak, tak, również tych, których to doświadczenie doprowadziło do odrzucenia religii - możemy wówczas dojść do bardziej dojrzałej formy wiary aniżeli naiwny i wulgarny teizm”. Przypomnę, te słowa pisze czeski ksiądz, który żyje w jednym z najbardziej zateizowanych krajów Europy. Przekładając te słowa na prosty, polski język – jeśli chcesz się umocnić w wierze, powinieneś zrozumieć tych, którzy wiarę porzucili. Zaznaczam – zrozumieć! Wprawdzie grozi Ci, że też wiarę porzucisz, ale może warto zaryzykować?

Przypisy:
1 – wł. Mieczysław Sędzimir Antoni Halik, polski podróżnik, dziennikarz, pisarz, operator filmowy, fotograf, autor programów telewizyjnych o tematyce podróżniczej.
2 – czeski ksiądz katolicki, wykładowca i autor wielu znanych książek teologicznych. Laureat nagrody Tempeltona w 2014 r
.
3 – ten i pozostałe cytaty pisane kursywą pochodzą z http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,1289,blogoslawieni-ktorzy-sa-na-obrzezu-kosciola.html


wtorek, 7 lutego 2017

Relacja z podróży



  Nie tak dawno pisałem o rozwodach, bardziej w ujęciu społecznym. Dziś dla odmiany w nieco innym, bardziej kuriozalnym. Ale nim o istocie sprawy, kilka uwag. Większość z nas lubi podróżować i pewnie tyle samo wciąż ma, jeśli nie w planie, to przynajmniej marzenia o tym, aby się wybrać w ściśle określone miejsce, a nawet w kilka. Przyznam, że sam miałem takie „marzenie”, problem w tym, że nieziszczalne i to nawet nie z tak przyziemnego powodu jak kasa. Gdzie tu związek podróży z rozwodami? Spieszę wyjaśnić. Tu muszę jeszcze tylko dodać, że chętnie bym zwiedził, po tym jak zacząłem wątpić, to jedno z trzech mitycznych miejsc – niebo, piekło lub czyściec.

  Marzenie ściętej głowy, tym bardziej, że w istnienie tych miejsc już nie wierzę. Ale są tacy, co mieli to szczęście i to jeszcze za życia ziemskiego, te miejsca odwiedzili. Tak, tak, byli tacy szczęściarze. Jedną z nich była niejaka Zofia Wyskiel, zwana siostrą Medardą, mieszkanka Poznania; zmarła w 1973 roku w opinii wielu jako święta i tylko Watykan tej świętości uznać nie chce. I zdała dość dokładną relację* z pobytu w czyśćcu. Okazuje się, że ten czyściec jest podzielony i opisała tylko dwa miejsca, tam gdzie przebywają aborterzy – matki, ojcowie i lekarze, oraz drugie, gdzie są... rozwodnicy. Opis jest tak realistyczny, że trudno mu cokolwiek zarzucić, bo choć niewiele dotyczy samego miejsca, to już opis cierpień rozwodników jest tak plastyczny, że mucha nie siada. Przytoczę kilka fragmentów, które szczególnie mnie ujęły: „Widziałam w czyśćcu także dusze, które zerwały Sakrament Małżeństwa. Dusze te związane są jakby ognistymi łańcuchami… chcą oderwać się od siebie, aby być swobodne, ale to jest niemożliwe. Im więcej chcą się oderwać tym bardziej cierpią… bo się szarpią… Cierpienie to jest okropne! Gdzie jedna dusza się ruszy tam druga iść musi za nią. (...) Widziałam inne osoby, które zerwały Sakrament Małżeństwa żyjąc w rozpuście, popełniając grzech wiarołomstwa przez powtórne związki cywilne, nielegalnie żyjąc cudzołożyli ciągle popełniając grzech śmiertelny. Osoby te były w świętokradztwie. Dusze ich wtrącone były w takie otchłanie, że patrzyłam z przerażeniem i myślałam, że to dno piekła… panowały tam okropne ciemności”. Tu już nie mogę się powstrzymać od drobnej uwagi. Co siostra Medarda widziała, skoro tam były nieprzeniknione ciemności? Na razie w takie szczegóły nie będę wnikał. Ale co te dusze robią w czyśćcu, skoro popełniły grzech śmiertelny, tego już sobie w żaden sposób wyjaśnić nie potrafię.

  Dalej jest podobnie: „Dusze matek, które pozostawiły swe dzieci bez opieki i poszły za popędem zmysłowym dając zgorszenie swoim własnym dzieciom, tak samo i ojców, którzy nie opiekowali się dziećmi zostawiając żony z dziećmi na pastwę losu miały za to jeszcze dodatkową pokutę: – ciągle miały przed oczyma swoje dzieci, (...) co sprawiało im, wielkie męczarnie. (...) Najwięcej cierpiały kobiety, które przez swoją kokieterię i wyuzdanie zdradzały mężów a innych mężów odciągały od ich żon i ogniska domowego, (...) Takie kobiety, które nazwać można diabłami a nie kobietami, które potrafiły rozbić ogniska domowe, cierpią tutaj najwięcej”. Z tego opisu wynikają dwa istotne wnioski. Pierwszy, że kobiety cierpią częściej i bardziej za swą rozpustę, choć mnie się wydawało, że więcej jest rozwodów z winy facetów. Drugi, związany z tymi ognistymi łańcuchami – po cholerę było mi zawierać sakramentalny związek małżeński? Jedno pocieszenie, że to tylko czyściec i kiedyś pewnie te męki się skończą, a wtedy hulaj dusza, piekła nie ma. Łańcuchy znikną i już po problemie. Może jedynie kobietom, które rozbiły inne małżeństwa, grymas bólu i cierpienia na twarzy zostanie..., ale to już nie będzie mój problem. 

  Mnie w tym opisie zastanawiają jednak bardziej dwie inne sprawy. Pierwsza dotyczy duszy, bo to ona będzie w tym czyśćcu, a nie ciało. Zastanawiam się, jak jest w ogóle możliwe spętanie niematerialnej istoty materialnym łańcuchem? Podobno te dusze mogą przenikać ściany, ba! grube mury, czymże jest wobec tego taki łańcuch, nawet jeśli rozpalony? Ok, może tego nie zrozumiem nigdy, natomiast bardziej mnie zastanawia pobyt w tym czyśćcu dusz dzieci z rozbitych małżeństw i tych abortowanych, o których nie wspomniałem. Czymże one zawiniły, aby oglądać męki rodziców i nie móc się z tego miejsca wyzwolić? Nasuwa mi się taki wniosek, że nawet gdybym się nie rozwiódł i tak bym tam się znalazł, bo moi rodzice się rozwiedli, zgodnie ze swoiście pojmowaną odpowiedzialnością zbiorową, ściślej – odpowiedzialnością rodzinną. Pokuszę się też o zacytowanie pewnego komentarza spod artykułu: „Należy jeszcze raz zapoznać się z tekstem jeżeli nadal nie wierzycie. Człowiek obdarzony widzeniem czyśca i piekła to największy skarb [podkreślenie moje]. Bóg nam chce poprzez mądrych ludzi ukazać zło jakie czeka nas jeżeli będziemy popełniać te błedy.  Strzeszmy się Sądu Bożego i samego Boga . Jak dobrze że takie widzenia były teraz możemy się dowiedzieć co nas czeka jeżeli będziemy popełniać te grzechy” (pisownia oryginalna). Ja też uważam, że dobrze, że takie teksty się publikuje. Umacniają mnie w przekonaniu, że mój ateizm był dobrym wyborem. Strzeszmy się Boga i bogów.

  Swoją drogą zastanawia mnie ta siostra Medarda. Ja też wprawdzie miewam koszmary, czasami śni mi się moja była już żona, jak nade mną wrzeszczy, ale to tylko wtedy, gdy zjem na kolację coś niestrawnego i w dodatku za dużo. W innych okolicznościach śnią mi się piękne kobiety, w sytuacji raczej dwuznacznej, zarówno te, które znałem, jak i te, których nie poznałem. Dlatego od pewnego czasu jem tylko lekkostrawne kolacyjki w umiarkowanych ilościach...Polecam.



sobota, 4 lutego 2017

Jak nie czytać Biblii



  Tytuł przekorny, choć tylko pozornie, właściwie powinien brzmieć: „jak czytać Biblię”. Dla mnie problem w tym, że bez względu na to jakbym ją czytał i tak do niczego mnie już nie przekona. Aby nie byłą wątpliwości – dlatego, że ją dokładnie przeczytałem. Mnie już nie pomoże nawet Duch Święty... Tyle, że ja się mogę mylić, inni mogą mieć inaczej, pod warunkiem, że ją, Biblię, przeczytają.

  Wszystko za sprawą ks. Waldemara Chrostowskiego*, który stwierdza jednoznacznie, że skutki czytania Biblii są możliwe do oceny dopiero z perspektywy jednego pokolenia (sic!) Innymi słowy, powinniśmy czytać Biblię przez całe życie, a u jego schyłku w końcu zrozumiemy Jej przekaz. Tu bym się nawet zgodził z tym stwierdzeniem, człowiek na starość dziecinnieje i wszystkie „bajki” na nowo w nim odżywają. Jeszcze inaczej, czytaj ją całe życie, uchowaj Panie coś krytycznego, a na pewno uznasz, że jest w niej Słowo Boże, bez względu na to, co to znaczy. Nie będzie Ci już wtedy przeszkadzać, że ten Bóg raz jest surowy, groźny i zazdrosny, a raz miłosierny i wybaczający, pod warunkiem, że w Niego uwierzysz. Uwierzysz, że wszystkie Twoje niecne uczynki i tak będą Ci zapisane na dobre, otworzą Ci bramy Raju, o którym nota bene nic się z tej Biblii nie dowiesz, poza tym, że zachwycony Boga obliczem, będziesz stale bił pokłony i śpiewał pieśni pochwalne. No dobrze, dość ironii i kpiny, czas na nauki księdza.

  Uważa on, że lektura Pisma Świętego nie powinna służyć doraźnej satysfakcji, zachłyśnięcia się pięknem Pism, tylko ma długotrwałe owoce w postaci odnajdywania Jezusa na kartach tegoż Pisma, Jezusa, który pomaga ludziom. Stwierdza, że kierowanie się doraźną satysfakcją jest bardzo złudne. Gdybyśmy polegali na zachwycie lektorów Pisma, na analizie określonych fragmentów, jeśli nie idzie się dalej, nie idzie głębiej poza sam zachwyt, którego w żaden sposób nie da się przełożyć na nasze życie, nic z niej nie wyniesiemy. De facto pozostaje nam wtedy tylko pokusa, że mamy rację, pokusa uznania dla nas, lub przynajmniej poczucie, że jesteśmy potrzebni – na krótką metę. To tak jakbyśmy chcieli, aby jabłoń rodziła dojrzałe i dorodne owoce już w maju zaraz po zakwitnięciu. I tu już posłużę się znamiennym cytatem: „(...) musimy być bardzo często świadomi, że tych owoców nie będziemy widzieć w ogóle”. Św. Paweł nigdy nie pytał po swoich naukach, czy się słuchaczom podobało, przeciwnie, bardzo często pozostawiał za sobą ferment, wątpliwości, bywało, że i spory, i krytykę, a przecież oratorem był wręcz doskonałym. Benedykt XVI miał powiedzieć, że trzeba mówić o Ewangelii nie takiej, jaką ludzie chcieliby usłyszeć, ale o takiej jaką jest naprawdę. Ks. Chrostowski dodaje, że dziś ludzie słuchają i czytają Biblię z mentalnością „Enter”. A to nic innego jak czytanie fragmentami, które nam się podobają i po których naciskamy ów klawisz. Tymczasem Pismo Święte ma być jak człowiek, nie poznasz nikogo dobrze, jeśli nie będziesz próbował go zrozumieć w całości. A ta całość może się okazać nie do końca tylko pięknem, życiem usłanym li tylko dobrymi uczynkami.

  I w tym miejscu muszę się pokusić o refleksję. Czy odbiór treści Pisma Świętego musi być tylko dobry? To jest tak samo jak z oceną drugiego człowieka. Ta ocena będzie zawsze subiektywna, zależna tylko i wyłącznie od oceniającego, od jego postrzegania zalet i wad. I nie pomoże Ci ocena innych, bo i z nią możesz się zgadzać albo nie, co też jest cechą subiektywizmu. Dla przykładu wystarczy wziąć Księgę Hioba. Jedni odnajdą w niej miłość bożą, inni jej przeciwieństwo. W Księdze Wyjścia plagi egipskie mogą być traktowane jako konieczne i sprawiedliwe, dla innych oznaczać będą pychę i okrucieństwo je sprowadzającego. Każda z tych ocen będzie subiektywna i dla każdej można znaleźć odpowiednio mocne argumenty. Ale czy owe zróżnicowanie ocen nie świadczy o tym, że coś nie do końca jest tak z przekazem treści? Autorów jeszcze można zrozumieć, takie postępowanie kilka tysięcy lat temu mogło uchodzić za sprawiedliwe i jedynie możliwe. Dziś, z perspektywy tych tysięcy lat, nie jest to już tak jednoznaczne i oczywiste.

  Ks. Chrostowski uznaje, że przekaziciel treści Biblii powinien być autentyczny i wiarygodny. Autentyczny, to znaczy taki, który przefiltruje te treści przez realne doświadczenia własnego życia. Innymi słowy, sam zachwyt nie wystarcza, tak samo jak puste zapewnienia, że tylko lektura zapewni poznanie Boga. Z kolei wiarygodność jest niczym innym jak weryfikacją tego, co słyszymy i czytamy. Chcemy zobaczyć i się przekonać, na ile jest to nam potrzebne w życiu, ale i tu pustosłowie nic nie załatwi. Jeśli bowiem ja czytam: „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego”, to czy wprowadzenie tej zasady nie skończy się dla nas źle, by nie napisać tragicznie? Czy zawsze, na nasze otwarte serce, każdy odpowie tym samym? Może bardziej słuszna jest zasada ograniczonego zaufania, bo zapowiedź jakiejś bliżej nieokreślonej „nagrody” niekoniecznie musi być skuteczną zachętą. Tym bardziej wtedy, gdy dzieląc się wątpliwościami, spotyka nas zazwyczaj oskarżenie o brak natchnienia Ducha Świętego, albo w gorszym przypadku, o niedorozwój umysłowy, bez podania racjonalnego wytłumaczenia.

  W tym miejscu musiałbym przepisać cały ironiczny drugi akapit. Ale pokuszę się o inną refleksję. Jak tytuł polskiej komedii „Nie ma mocnych”, tak nie ma jednoznacznej interpretacji Pisma Świętego. Chrześcijaństwo na przestrzeni ostatnich dwu tysięcy lat, czyli całego okresu istnienia, a judaizm jeszcze dłużej, nie może wypracować tej jednolitej interpretacji. Iluż filozofów i teologów tłumaczyło na  różne sposoby Biblię, niejednokrotnie sprzecznie, tak jak sprzeczne są zawarte w niej treści, widziane całościowo a nie fragmentarycznie, tym bardziej, że wszystkie jej Księgi są uznawane za jednakowo „natchnione”. Jak więc czytać Biblię? Moim zdaniem są trzy sposoby. Jeśli bezgranicznie wierzysz i będziesz szukał pięknych fragmentów, na pewni je znajdziesz i w wierze się umocnisz. Jeśli wierzysz i masz wątpliwości, te wątpliwości pozostaną. Jeśli wierzysz i masz dużo wątpliwości, te wątpliwości się pogłębią i możesz przestać wierzyć. Duch Święty w niczym tych sposobów nie zmieni.

Przypisy:
* - treść eseju jest oparta na fragmencie wywiadu filmowego na DVD „Jak czytać Biblię, aby spotkać Jezusa” Salwator 1/2015